Przyznam się, że mój postój w Karlskronie był nieco nadprogramowy. Dużo bardziej wymarzonym i planowanym przystankiem na mojej trasie miał być Utklippan.
Dlaczego więc nie udałem się tam od razu?
Czy popłynąłem do Karlskrony dlatego, że port tamtejszy, osłonięty szkierami, umożliwia bezpieczne wejście, o każdej porze, w każdych niemal warunkach pogodowych?
A może również czułem niechęć do potencjalnego braku miejsc na Utklippanie - wyspie leżącej na dość uczęszczanym żeglarskim szlaku?
Jak było na prawdę, można się tylko domyślać. Ale zamiast marnować czas, radzę zająć się czymś ciekawszym.
A jeśli nie macie nic ciekawszego do roboty, uwadze ponownie polecam "Bałtycką Włóczęgę". Tym razem relacja z przejścia między Karlskroną, a Kalmarem - kolejny etap cyklu "Rafał sam w Łódce".
A skoro już czytacie, mogę odwdzięczyć się uchyleniem małego rąbka tajemnicy, na temat moich odwiedzin w Karlskronie.
Proszę - o to ten uchylony rąbek.
Bo tak na prawdę, to jestem próżny. I lubię odwiedzać każdy port, w którym wita mnie się kwiatami.
Uwielbiam też zagadki związane z legendami. Słyszałem, w dzieciństwie, o posągach księżniczek zaklętych w żaby, ale nie miałem dotąd pojęcia o istnieniu zaklętych w płazy księży.
Co do tych drugich, sprawa nie jest jasna do końca. W Polsce, na przykład, spotykamy dużą ilość żywych, jak i skamieniałych przedstawicieli tego gatunku.
Ten "żabobiskup" w Karlskronie nie został jeszcze chyba nigdy pocałowany. I wiecie co? Podejrzewam, że może to być celowe. Prawdopodobnie (sądząc po żeglarskiej infrastrukturze) w Szwecji bardziej wolą dotować mariny niż kościoły. Trudno się mówi. I płynie się dalej...
Nuda i...
ZAKUPOCHOLIZM
21.07.2018
Karslkronę i okolice zwiedziłem całkiem dokładnie, będąc na pierwszym wakacyjnym rejsie Santa Pasty. Ale skoro znowu tu jestem, postanawiam zajrzeć do tutejszego sklepu żeglarskiego.
Wizyta kończy się zakupem spec-klamerek, które przydają się już po porannej kąpieli. Od razu ruszam na ich pełnomorskie testy.
Aby poczuć się bardziej na czasie, do dokumentacji zdjęciowej dołączam jeszcze oficjalną samojebkę.
I teraz dopiero mogę płynąć, z poczuciem dobrze spełnionego społecznościowego obowiązku.
Jest już prawie południe i do życia, oprócz wczasowiczów, budzą się pierwsze łodzie motorowe.
Niektóre ścigane są przez rozkrzyczane dzieciaki na kolorowych pontonach.
W życiu nie kupię motorówki!
Wieje tego dnia całkiem przyjemnie i w półwietrze Santa Pasta robi lekko ponad sześć supełków.
Wyspa...
FOK
Jest godzina 1430, gdy już dość wyraźnie widzę zarys wyspy, latarnię morską, a nawet maszty jachtów stojących w marinie.
Gdy się zbliżam, ktoś akurat wypływa w morze. Mam więc nadzieję, że bez problemu znajdzie się miejsce dla mnie.
To już moja druga wizyta na tej wyspie. Tym razem zaznajamiam się z wejściem zachodnim. Jednak ostatecznie decyduję się skorzystać ponownie ze wschodniego - dzisiaj leżącego po zawietrznej stronie wyspy.
W porcie miejsca okazuje się sporo. Ale tylko patrząc z perspektywy 8-metrowego jachtu.
Od razu po zacumowaniu ruszam w poszukiwaniu bosmana. Taką już mam nerwicę natręctw i nic na to nie poradzę. W bosmanacie zastaję jedynie cennik.
Chwilę później, bosman podpływa ribem. Sprawnie reguluję zobowiązania kartą. Szwecja zmieniła się przez te dwa ostatnie lata, jak mnie tu nie było. Coraz częściej, zamiast skrzynek na koperty z opłatą, pojawiają się automaty i mobilne czytniki kart płatniczych.
Poprzednim razem, cumowaliśmy z kolegą przy wewnętrznej wysepce i zostaliśmy na niej uwięzieni na cały czas pobytu. Zwiedziliśmy wtedy niewiele.
Tym razem nie mam terytorialnego łańcucha na nodze.
Pogoda dopisuje, więc niczym nie ograniczany, ruszam na zwiad.
Od razu zauważam regularne kształty, które świadczą o wcześniejszej obecności człowieka na tym terenie.
To chyba nie bunkier, ale i tak jest zajebiście.
O! I nasi z WOŚP też tu byli!
Jak na kilka skał, wystających ponad powierzchnię, na środku morza, wyspa jest niezwykle zróżnicowana i pełna życia.
Zaczyna się na obrzeżach od gołych kamlotów, na których rozpryskują się z hukiem morskie fale.
Choć i tu, wychylając się za burtę, zauważyć można ślad morskiej zielenizny.
Kierując się wgłąb lądu, spotykamy nieco zwiędłe i podsuszone mchy i porosty.
Wszystko to przechodzi kolejno w małe skupiska traw. To tam kryją się nielotne jeszcze, młode ptaki, gdy nie srają po skałach.
No właśnie - dzięki ptactwu, na wyspie nie brakuje bogatych złóż fosforanów wapnia i magnezu.
Korzystając z okazji, przesyłam guano-pozdrowienie.
Korzystając z okazji, przesyłam guano-pozdrowienie.
Wszystkie te proste formy życia (włączając żeglarzy) i martwego kamienia, mieszają się tutaj ze sobą w dość ciekawy sposób. Ale najciekawsze biologicznie są tu małe zielone oazy.
Czy powstają one z morskich fal, wdzierających się w czasie sztormów w głąb wyspy, opadów atmosferycznych, czy może tworzone sa przez opitych piwskiem wilków morskich? Tego nie wiem.
Niestety - mało to pocieszające i nie przekonywuje zbytnio czytelnika do myślowej lotności autora bloga. Szczególnie, gdy nie umie się wyjaśnić takiego oto napotkanego śladu.
Po doświadczeniach z Ales Stenar, sprawdzam czy pod jakimś kątem, względem wejścia do portu, nie wpisuje się on w jakieś kalendarzowe święto.
Może choć istnieje jakaś mała zgodność z kierunkiem geograficznym i cieniem rzucanym przez latarnię...?
Też nie.
Olewam więc sprawę, zostawiając ją do wyjaśnienia innym żeglarskim odkrywcom.
Oczy me głodne są czego innego. Chodzi o foki, których na Utklippanie ponoć nie brakuje. Nigdzie jednak z pozycji obserwatora na lądzie nie mogę ich znaleźć.
A zaszedłem już na prawdę daleko, by je poszukać.
Po dokładnym spenetrowaniu północnej wyspy, zacząłem się zastanawiać jak dostać się na południową.
Na szczęście, na Utklippanie mają sprawdzony na to sposób.
Wśród dostępnych bączków, znajdują się łodzie podrasowane miękkim takielunkiem. Takiej właśnie doradzają mi użyć, znajdujący się akurat w pobliżu Szwedzi.
Ale ja, obrośnięty ze wszech stron narodową dumą, postanawiam nie słuchać obcokrajowców na obczyźnie i kierować się wyłącznie honorem. W pierwszym rzędzie zwracam więc uwagę na żelkot. Dosiadam szybko i pewnie dużo nowszej łódki, w o wiele lepszym stanie technicznym i wyposażonej w oryginalne dulki. Odcumowuję, odpycham się wiosłem od brzegu i...
Wiosła są na tyle wyrobione (albo dulki za duże), że wyskakują z dulek przy pierwszym silnym pociągnięciu.
Mogę wrócić i zmienić łódkę, ale po co przyznawać się do porażki. Jak każdy Polak nie poddaję się w takiej sytuacji. Szczególnie w sytuacji, którą sam sobie, przez własną dumę, zgotowałem. Zaciskam więc zęby i walczę. Honor albo zgon!
Wymaga to nieco więcej siły i dużej zręczności, aby pokonać prąd między wyspami, ale w końcu udaje się i cumuję bezpiecznie przy drugiej wyspie.
Główną atrakcją tej części wyspy jest stara kotwica admiralicji.
Ale ja, dość przewrotnie, postanowiłem zająć się dziś, schowaną w cieniu zabudowań, niepozorną latarnią morską.
Już jej instrukcja obsługi sugeruje, że nie jest ona warta uwagi. Nie ma jej nawet na zdjęciu reklamującym siebie samą.
Na dodatek to bardzo stara, prawie 150-letnia budowla.
W środku zupełnie nieprzytulna, ciasna i słabo umeblowana. Na próżno szukać tu nawet późnego rokokoko.
Panuje tu zaduch, a małe okna przepuszczają do wnętrza jedynie słabe światło.
Z drugiej strony, te małe okienka bardzo ładnie kadrują okolice i mają automatyczne ramki z estetycznie zaokrąglonymi rogami.
Wąskie, kręcone schody prowadzą stromo w górę.
Ale zanim zejdę, postanawiam chwilę pobyć na wysokości.
Chyba wybrałem dobrą porę dnia, bo inaczej te wszystkie lampki prześwietliłyby mnie na wylot.
Tymczasem, słońcem staram się symulować latarniane światło, by potem wzbudzić zachwyt czytelników bloga.
Niestety, szerszy kadr obnaża moje manipulacje.
Przypadkowo, udaje mi się znaleźć wyjście na zewnętrzną platformę.
I powiem Wam (a właściwie to napiszę, bo powiedzieć nie mam przecież jak) - tutaj to człowiek dopiero oddycha.
Niestety - fok, jak nie było, tak nie ma.
W dali, dostrzegam za to mały jacht zbliżający się do wyspy. Muszę wracać i przyjąć od niego cumy, bo pewnie będzie cumował przy burcie Santa Pasty.
OK. To ja schodzę, a Wy sobie przez ten czas popatrzcie jak wygląda morze z wysokości trzydziestu metrów.
OK. Jestem.
Nieopodal latarni znajduje się też osamotniona armata. Zastanawiacie się pewnie, co ona tam robi?
To proste - rdzewieje.
Wracam na przystań i pomagam zacumować nowemu przybyszowi przy burcie Santa Pasty.
Potem dostrzegam ironię w swoim dotychczasowym postępowaniu. Całe popołudnie szukałem fok, a tu w porcie..., o proszę...
Oto zdjęcie, na którym udaje mi się, bez najmniejszego wysiłku, uwiecznić trzy foki.
Cieszy mnie to, bo od takich rzeczy od razu puchną blogowe statystyki.
Kusi mnie również, aby zwiększyć ilość odwiedzin na blogu i skłamać, że pomidory i ogórki w occie też tutaj na wyspie występują. Mięknę jednak i przyznaję, że to tylko zdjęcie produktów przywiezionych z Karlskrony.
Zdyszany...
REKORD
Jest godzina 0730 dnia 22.07.2018 i zupełnie nic nie zapowiada tego co się dzisiaj wydarzy...
Ale nie uprzedzajmy faktów, zacznijmy może od początku...
A nawet od zera - tyle właśnie wskazuje wiatromierz, kiedy opuszczam Utklippan.
Pogoda słoneczna i mimo wczesnej pory jest już zupełnie ciepło. Prognozy wróżą jedynie jakieś słabe powiewy do 10kn. Zapowiada się więc dłuższa przejażdżka na silniku.
Pożegnałem sąsiadów, którzy zamierzają wypłynąć dopiero jak cokolwiek przywieje.
Ja jednak miałem do zrealizowania misję znalezienia się dzisiaj w Kalmarze.
Zupełnie przestaję żałować mojego wczesnego wyjścia w morze, przy kompletnym sztilu, kiedy po swojej lewej burcie zauważam ruszający się szkier.
Po uzbrojeniu oka w teleobiektyw udaje mi się dostrzec więcej. Jest tam to, za czym wczoraj po wyspie ganiałem. Foki! I to takie prawdziwe, a nie zrolowane na sztagu.
Chcę nawet do nich podpłynąć, by im się przyjrzeć z bliska i być może podzielić moim zapasem szwedzkiego salami (jest obrzydliwe, ale może tutejsze zwierzęta to lubią). Ale gdy tylko zwracam dziób w kierunku stada, znika ono w panice pod wodą. Postanawiam nie straszyć więcej zwierzaków i płynąć sobie dalej.
W końcu, oprócz fok, na morzu jest wiele innych, ciekawych obiektów do oglądania. Ot chociażby takie bojki się trafiają, od czasu do czasu.
O godzinie 0845, po lewej burcie zauważam latarnię na wyspie Utlängan, którą zwiedzałem z rodziną w 2016 roku.
Płynę, znaczy się, w dobrym kierunku. Na dodatek, w końcu zaczyna lekko podwiewać. A że wieje w plecy, stawiam się (nie pierwszy już raz w tym rejsie) na motyla.
Tak mija jakaś chwila, a może i dwie. Ponieważ nic się nie dzieje, zapinam do rumpla Simrada Tipitena i rozwalam się całą długością swego ciała w kokpicie, z książką.
Nigdy wcześniej nie czytałem na wachcie książek, ale nigdy też nie wiadomo kogo człowiek na morzu spotka. A ja, tym razem chciałbym uchodzić za wyluzowanego żeglarza samotnika. Czytałem o takich trochę - oni zawsze tak robią - czytają książki.
Mija jakaś dłuższa chwila. Słońce miło przygrzewa, a ja mam za sobą kilka rozdziałów "Państwo, szkoła, klasy". Nie zauważam nawet, kiedy wiatr stężał i zawiewa już 15kn. Łódka zdaje się pruć wodę ponadprzeciętnie, a autopilot jakby nieco więcej pracuje, aby utrzymać kurs. Cos mi tu nie pasuje.
Zaraz, zaraz... Mój wiatromierz wskazuje 15kn - ale wiatru pozornego. Jadę obecnie fordewindem ponad 8kn, więc... Wieje już w okolicach 23 węzłów! Jak zaczynałem przygodę z książką, było ledwo 10kn.
Ech, już od czasu szkolnych lektur wiedziałem, że czytanie do niczego dobrego nie prowadzi. Odkładam szybko książkę i zaczynam baczniej obserwować siłę wiatru, która cały czas powoli, bo powoli, ale wzrasta. Prędkość kadłuba oscyluje w okolicach 8kn. Przy czym, schodząc z fali coraz częściej przekracza 9kn.
Tak szybko jeszcze nie pływałem. Wokół kadłuba tworzy się piana - łódka zdaje się płynąć po wrzącej wodzie.
W końcu autopilot nie nadąża. Zwalniam Simrada Tipitena i przełączam go w stan czuwania. Przy kolejnych zjazdach z fali, z coraz większym trudem ręcznie utrzymuję kurs. Rumpel trzeba już trzymać z całej siły i jest to mało komfortowe. Na prędkościomierzu, z każdą nową falą, pojawia się 9.5, 9.7, potem 9.9kn.
Kiedy pokazuje się 10.2kn, targają mną bardzo sprzeczne uczucia. Niby to rekord i wypadałoby się z tego cieszyć, ale...
Wieje już 28-30kn, a ja przypominam sobie wtedy, że ciągle jadę na motyla i mam genuę na wytyku. Co będzie jak prędkość wiatru jeszcze wzrośnie? A trudno zaprzeczyć z całą stanowczością, że tak właśnie nie będzie. Prognozy na ten temat milczą, ale w końcu znajduję się w cieśninie (a to pewien rodzaj dyszy) i tu żadne numeryczne prognozy pogody próby nie wytrzymują.
Grot zabezpieczyłem wcześniej kontraszotem, więc póki trzymam kurs nie jest źle. Ale ile jeszcze wytrzymam? Może lepiej zawczasu zająć się redukcją powierzchni żagli? No i przede wszystkim rozmontować tego cholernego motyla.
Co robić? Puścić rumpla nie mogę. Autopilot już nie ogarnia, a dalsza żegluga na motyla przy wzrastającym stale wietrze zaczyna przypominać sport ekstremalny.
Mimo bezradności i braku pomysłu, postanawiam działać. Bezmyślność i panika są moimi starannie wypielęgnowanymi przez pokolenia, rodzinnymi cechami.
A gdybym miał w tej nierównej walce mimo wszystko polec, robię sobie jeszcze jedną samojebkę - ostatnią, na pamiątkę, dla rodziny (na kominek).
Ze zrozumiałych przyczyn fotorelacja urywa się, na dłuższą chwilę, w tym miejscu. Ale czas w Kalmarsundzie wcale się nie zatrzymuje i dalszy przebieg wydarzeń na pokładzie Santa Pasty jest nad wyraz dynamiczny.
Nie mam wyjścia (tak mi się wtedy zdaje) i postanawiam zaufać Simradowi Tipitenowi jeszcze jeden raz - na kilkanaście sekund. Przez ten czas między większymi falami, mam nadzieję rozbroić wytyk i wrócić do kokpitu.
Dlaczego nie zmieniłem wcześniej kursu na bardziej dla autopilota wygodny i dla siebie bezpieczniejszy? - nie pytajcie mnie teraz.
Teraz bowiem nie mam czasu rozmawiać. Jestem już na dziobie i odpinam wytyk. Robiłem to już tak wiele razy, że załatwiam to w mgnieniu oka. Nieco dłużej trwa umocowanie zdjętego spinakerbomu do pokładu. Właśnie gdy się tym zajmuję, od rufy przechodzi duża fala. Na szczęście autopilot ogarnia jeszcze sprawę i jacht lekko tylko wywieziony w pole, wraca szybko na kurs.
Kiedy (chwilę później) wracam już do kokpitu, przychodzi kolejna fala, przy której Simrad TP10 niestety kapituluje. Jedynie co zdążam zrobić, to chwycić handraling na nadbudówce i mocno się go przytrzymać. Jacht wywozi z kursu mocno w lewo. Autopilot zupełnie spóźnia się z kontrą i w końcu zupełnie gubi rytm.
Sam nie wiem jak i kiedy udaje mi się wskoczyć do kokpitu. Ale jak już w nim jestem, zauważam że aby utrzymać się względnie w pionie, stoję na jednej krawędzi kokpitu, a głową dotykam drugiej. Z zajmowanej pozycji, wnioskuję że przechył jachtu na burtę jest aktualnie mało normatywny.
Obrzucam szybkim spojrzeniem żagle - nie jest dobrze. Grot, zabezpieczony kontraszotem, pracuje całą siłą na wstecznym i stara się położyć Albin Vegę na burcie. W tym czasie, autopilot usilnie próbuje wrócić na kurs, co nie pozwala łódce obrócić się naturalnie dalej do wiatru i żaglom wejść w łopot. Chyba właśnie odkryłem nowy trym do specyficznego rodzaju, mało komfortowego dryfu.
Chcę zareagować jak najszybciej, ale znowu nie wiem jak. Zwalniam więc kontraszota. Staram się to zrobić stopniowo, ale nie doceniam siły generowanej przez żagiel i lina od razu po uwolnieniu z knagi wyrywa mi się z dłoni. Bom, w mgnieniu oka, przelatuje na drugą stronę i z hukiem zatrzymuje się na naprężonej talii.
Jacht w końcu wstaje z przechyłu i wraca na kurs. Robi to nawet zbyt dynamicznie. Szybkim ruchem odbijam siłownik autopilota od rumpla i ratuję się w ten sposób przed niekontrolowaną rufą. Staram się utrzymać jacht w bajdewindzie. Koryguję jeszcze talię grota, która pracowała wcześniej, z przestawionym wózkiem, na przeciwstawnym kursie.
Staram się uspokoić jacht i... siebie. Od razu robię szybki przegląd mocowań bomu i talii grota. Szukam uszkodzeń po dynamicznym przelocie bomu, ale nic złego nie widzę. Wygląda na to, że osprzęt w starych turystycznych łódkach jest solidnie przewymiarowany.
Przechodzę powoli do półwiatru i ponownie oddaję autopilotowi prowadzenie. Od razu żałuję, że nie zrobiłem tak od samego początku. Simrad Tipiten radzi sobie w tym kursie całkiem znośnie, a ja mam dużo czasu na zrolowanie genuy (jak dobrze mieć roller na sztywnym sztagu).
Odłączam na chwilę autopilota i powoli wracam do kursu fordewindowego. Nie pływam raczej na samym tylko grocie, ale teraz jakoś tak wyszło i nie idzie źle. Jacht od razu staje się niesamowicie posłuszny, prędkość stabilizuje się w okolicach 7.5kn, a na sterze zupełnie nie czuć obciążenia. Postanawiam dalej nie kombinować. Ponownie sprzęgam Simrada z rumplem i wracam do stanu spokojności emocjonalnej.
Widzę też, że inni, choć mają dwa razy więcej kadłubów, robią z żaglami zupełnie to samo.
O godzinie 15:40 widoczne są już znajome kontury Kalmaru.
Wiatr nieco odpuszcza i stabilizuje się na poziomie 22kn.
Widząc zmagania jachtów idących przeciwnym kursem, cieszę się, że nie płynę teraz na południe, pod wiatr.
Choć w czasach, gdy zwykłem czarterować mydelniczki i trzeba było oddawać je na czas, nie takie przeciwności brało się na dziób.
Tuż przed Kalmarem, mam jeszcze mijankę z dużym czerwonym statkiem. Miejsca jest dosyć, więc nikt nie panikuje.
Potem, nic mi już horyzontu nie zasłania i spokojnie mogę namierzyć swoją pozycję względem dobrze znanych obiektów. Są one znane mi z poprzednich wojaży w tych okolicach, kiedy to sprowadzałem Santa Pastę do Polski.
Oto na lewym trawersie pojawia się Zamek Kalmarski.
A przed dziobem, widoczny jest już wyraźnie olbrzymi Most Olandzki.
No i w końcu dopływam do wystającego z wody kołka, którego odpowiednie ubarwienie kieruje ruchem statków.
W końcu dopadam i samego Kalmaru. Wpływam na żaglu do awanportu i zrzucam grota. Potem, już tylko na siniku, udaję się w poszukiwaniu miejsca w marinie.
Nie jest tutaj z tymi miejscówkami za bogato. Jest późno i wszędzie jest tłok. W sezonie jest to bowiem bardzo popularna marina.
Gdy już mam zrezygnować i szukać czegoś przy nabrzeżu towarowym, zauważam jedno, ostatnie wolne miejsce w zewnętrznej marinie. Daję całą na przód i wbijam tam od razu, zanim uprzedzi mnie któryś z innych szukających miejsca jachtów (a krążą w okolicy takie ze trzy).
Z ulgą cumuję i łapię kilka głębszych oddechów. Zaczynam też klarować łódkę. Z sąsiedniego jachtu jestem, w tym czasie, zasypywany pytaniami o stan morza w cieśninie. Podobno trzy jachty wychodziły kursem na południe i wróciły do portu, z powodu trudnych warunków.
Pytają też czy wiem gdzie aktualnie jestem. Chodzi im ogólnie o kraj, a powodem jest gala banderowa pod prawym salingiem, z jaką wjechałem do portu. Utwierdzają mnie wtedy, że powinno wozić się tylko jedną banderę - najlepiej kraju, w którym aktualnie się gości. Wszystko odbywa się w rozmowie półżartem i nie czuję się zupełnym prostakiem, ale chyba powinienem lepiej poznać i zacząć bardziej uważniej przestrzegać międzynarodowej żeglarskiej etykiety.
Tymczasem, dostrzegam, że moja keja cieszy się niezwykłym powodzeniem. Przez chwilę myślę, że to zainteresowanie kadłubem Santa Pasty, ale szybko dostrzegam, że sąsiedztwo mam nie byle jakie i to ono ściąga wizytatorów.
Kalmar, w tej podróży, jest tylko przystankiem na nocleg, więc nie zamierzam popisywać się tutaj turystycznie.
Robię sobie jedynie krótką rowerową przebieżkę po mieście, sprawdzając czy wszystkie budynki, jakie znam, wraz ze swoim wodnym odbiciem, nadal stoją na swoich miejscach.
Jest godzina 2130, kiedy wykonuję ostatnie fotografie. Nie można już liczyć na ciekawe światło, więc wracam na łódkę.
I tym sposobem kończę etap samotnego rejsu, który tym razem, nie okazał się kolejnym rutynowym przeskokiem z portu do portu. Tym razem mam o czym w nocy rozmyślać. Jest kilka poważnych błędów do analizy i koniecznie trzeba się tym zająć. Wszystko po to, aby następnym razem, w podobnej sytuacji, poradzić sobie dużo lepiej. A jeszcze lepiej - aby nie znaleźć się ponownie w podobnej sytuacji.
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.