14 lipca 2018

Rejs "Bałtycka Włóczęga - cz. 2/5 - Dania na drugie danie", s/y Santa Pasta (Albin Vega 27), 02.07-12.07.2018


Po udanym pierwszym etapie rejsu przyszła kolej na drugi.

Ten odcinek został starannie zaplanowany, pod kątem jak najmniejszej ilości pełnomorskich wyzwań. Plan, nie do końca (we wszystkich szczegółach), został zrealizowany, ale szczęśliwie w porcie przeznaczenia się zakończył.

Oto nie krótka historia o Niemiec i Danii zdobywaniu oraz o rodzinnych więzi, na ciasnym pokładzie zacieśnianiu.



Miejskie...
LEGENDY


Szczecin to niesamowite miasto. Nigdzie wcześniej nie widziałem takiego wała.


Ani tak futurystycznej konstrukcji łodzi z XII wieku.


Podziw i zazdrość budzi też długi most.


A i stalówek do jachtowych takielunków, tutejszym żeglarzom nigdy nie zabraknie.


A oto dlaczego, przy tylu niesamowitościach, mieszkańcy tego miasta zachowują się nad wyraz normalnie. Ten oto pomnik zapobiega bowiem wykolejeniom.


Wszystkie te miejskie cuda zobaczyć można, jeśli się tylko chce, na trasie od NorthEast Marina, do dworca kolejowego Szczecin Główny.

Na tą właśnie stację udałem się późnym popołudniem dnia 1. lipca 2018 roku.
Po co?

Każdy skipper wie, że na dworzec idzie się tylko w jednym celu - po załogantów. Załoga mi się własnie po świecie rozjechała, a na dworcu zawsze się kogoś znajdzie.


Poszedłem więc na ten dworzec. Wchodzę... A tam zupełnie jak na mojej łódce, dwa dni przed sezonem.


Załogi...
WZGLĘDY


Niedziela - ludzi mało. Już traciłem nadzieję, że kogoś znajdę. Ale wtedy wjechał pociąg z Gdańska i frekwencja nagle wzrosła.

Zaczepiłem wysiadającą z pociągu matkę z dwójką dzieci. Zupełnie przypadkowo okazała się być moją żoną. Przyjąłem więc, że towarzyszące jej dzieci są również moje. Ale fajnie - mam akurat trzy wolne koje! Hurrra i pycha!

Ale namówić takie towarzystwo na rejs nie jest łatwo - oj nie...

Rozpocząłem więc mentalne podchody.

"Przez żołądek do morza" - pomyślałem w pierwszym swoim, tego dnia, poważnym pomyśleniu. Grecka knajpa na bulwarze powinna zrobić robotę.


Trochę podziałało, ale aby zwabić towarzystwo w pobliże mariny, obiecałem też pokazać nunczako, zgubione kiedyś przez Bruce'a Lee, podczas przypadkowej wizyty w Szczecinie.
Mało kto wie, że scena finałowa "Wejścia Smoka" miała być kręcona w grocie pod Wawelem. Ale ekipa filmowa, nie znając języka polskiego, pomyliła wtedy łuskę ze szczeciną. Nie wiem co było dalej, ale rekwizyt pozostał.


Mimo to, rodzina nie chciała uwierzyć, że Szczecin to miasto z pompą.

Więc im pokazałem.


I aby mieli dość lądowej, szarej egzystencji, zaciągnąłem wszystkich pod szarą Fontannę Orła Białego.


A kiedy wszyscy zgodnie stwierdzili, że na morze to ich siłą nie zaciągnę i na statek chyba dźwigiem będę musiał wsadzać...

I na to znalazłem środki.


No ale nie wypada przecież tak żonę dźwigiem traktować.

Kij zamieniłem więc na marchewkę. Mały kwiatek, w takich sytuacjach, nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodził.


Małe kłamstewko, też niewiele społecznie szkodliwe. Jeżeli przed wyborami zamienia tłumy ludzi w barany, to może przed rejsem, z garstki szczurów lądowych zrobi marynarzy.
Mały fortel i w końcu towarzystwo było pod wrażeniem. Nic dziwnego - łódka prezentowała się znakomicie.


Jak w końcu namówiłem wszystkich na wejście na pokład Santa Pasty - nie pamiętam. Ale udało się i rejs się odbył. Co z resztą, relacją z tegoż, postaram się dalej udowodnić.

Zalewowe...
RODEO


Ruszamy 02.07.2018 rano.


Ster przejmuje moja mała żonka, zwana dalej w relacji - małżonką, a dla stałych czytelników bloga - Elizą.


Wszystkich upatrujących w żeglarstwie armatorskim pierwiastka romantyzmu muszę, na wstępie, rozczarować. Na małych jachtach panuje atmosfera podobna do tej na promach, kursujących między Świnoujściem a Ystad.


Wszystkie miejsca sypialne zostają zajęte, zanim jeszcze statek opuści port.


Ale rejs to nie tylko to co się w statku dzieje - na szczęście.

Odra Zachodnia, którą płyniemy, ma również dwie strony medalu.

Zachodnią - uprzemysłowioną do granic przyzwoitości. Tam właśnie można (nawet nie szukając) znaleźć dźwigi, suwnice, silosy, a nawet kominy, hałdy i czasem berlińskie mury.


Wschodni kierunek obserwacji dostarcza zupełnie odmiennych wrażeń. Przyroda przez duże P. - zupełnie taka, jaką można podziwiać, zanim Ministerstwo Środowiska weźmie sobie pod opiekę.


Oprócz takich oczywistych obserwacji nic ciekawego się nie dzieje. Czasem tylko jakiś mega przedłużony wycieczkowiec przepływa obok. Tak chyba za Odrą leczą swoje kompleksy.


Najgorsze tego dnia, że od samego początku spotykamy się z wiatrowym mordobiciem. Z zazdrością patrzymy na mijające nas motyle, podczas gdy my pierdzimy na motorku.


W końcu wychodzimy na Zalew. Początkowo zawiewa nieregularnie, między 10 a 15 węzłów.
Pływanie pod wiatr na żaglach nie jest zbyt efektywne, ale postanawiam spróbować. Zaczynamy halsować. Idzie całkiem fajnie.


Ale gdzieś, po którejś tam bramie, rozwiewa się do 25kn, w porywach do 30kn.


Paniki nie ma, ale szybko wybudowuje się krótka, wściekła fala. Nie przekracza to ścierwo metra, ale strome jest i wali w dziób z częstotliwością 1Hz. Skutecznie ogranicza w ten sposób prędkość jachtu. Wskaźnik prędkościomierza spada z 5kn do 2kn.


Nie jest to jakiś wielki problemem - nigdzie się przecież nie spieszymy i zarefować się też można. Ale załoga, nie zaprawiona w morskich bojach, zaczyna mi się pokładać, jak śledzie po kaszubsku w cebulce.

Ech - tak niewiele brakło. Do Bramy Torowej nr 1 zostało jakieś niecałe 2NM.

Wtedy przydaje się nowy roller foka. Choć z trudem opanowuję rutynę i pozbywam się przedniego żagla, bez wkładania gumiaków i wizyty na fordeku.


Zarzucam dieslowy bit i kieruję się prosto na bramę. Ku radości załogi, dopadamy ją w ciągu kilkunastu następnych minut.

Okazuje się ona portalem do innego świata. Świna wita nas swoją powierzchowną gładkością, a jej zalesione brzegi skutecznie osłaniają nas od podmuchów złego wiatru północnego.


Przechodzimy w tryb silnikowego jachtingu.


Nie jesteśmy sami. Ruch zagęszcza się przed obszarem, na której grasują Karsibory. Trzeba się chwilę przyczaić.


I kiedy drapieżniki przystają na chwilę przy nabrzeżach, jedziemy dalej.

Napotkana dalej przystań promowa wróży nam bliską obecność mariny.


Jeszcze tylko, znany miłośnikom 8-bitowych gier, manewr wymijający z promami wożącymi lokalsów...


I już dostrzegamy nasz dzisiejszy port przeznaczenia.


W szczycie sezonu zaskakuje on ilością zajętych miejsc, a właściwie przeraża małą ilość wolnych. Zmuszeni jesteśmy zaparkować daleko od bosmanatu.


Tak daleko, że aby zdążyć do portowego kibla, należy mieć niestandardowe zdolności antycypacji. Najlepiej wyruszyć w drogę, gdy jeszcze nie odczuwamy potrzeby.



Świnskie...
CUDA


Następnego dnia, słoneczna pogoda rozkręca się na dobre.


Załoga zgłasza zapotrzebowanie na dzień przerwy w żegludze. Santa Pasta zostaje więc tego dnia na cumach, w porcie.


Dzień wypełnia nam głównie jedzenie. Nic tak nie smakuje na pokładzie Santa Pasty jak makaron.


Po wczesnym obiedzie, dziewczyny ruszają w miejskie tango, a chłopaki ogarniają nieco porządek na statku.

Następuje doroczne, rytualne czyszczenie odbijaczy.


Ponieważ wkrótce skierujemy się tam, gdzie wypada coś pod salingiem zwiesić, wciągamy też linki pod salingami, o których wcześniej zapomniałem.


Kiedy dziewczyny wracają z łupem, ponownie uzupełniamy zapasy energii.


Z bakisty wyjmujemy nasze składaki. Są tylko dwa, więc służą jedynie dyżurnym, na wypady po zakupy.


Zwiedzanie grupowe okolicy organizujemy tradycyjnie - butami.

Szukając sobie wyzwania, postanawiamy znaleźć drogę na tutejszą plażę. Będąc w Świnoujściu po raz chyba trzeci, nadal nie wiem jak ona wygląda.

Łatwo nie jest. Trzeba pokonać dzielnicę, przytłaczającą gęsto zabudowaną, nowoczesną architekturą.


Ale konsekwencja w dążeniu do celu popłaca. Wkrótce osiągamy piaski Świnoujścia.


Ech, ta dzisiejsza młodzież, na jutubie chowana. Trzynaście lat, a po wodzie nawet chodzić nie umie.


Ojciec znowu musi pokazać, jak to się robi.


I przy okazji robi Żyda ze Świebodzina.


Jego żona gardzi jednak jego królestwem.


Idziemy zobaczyć z bliska Stawę Młyny.


Ładna, ale z tego młyna mąki nie będzie.


Zauważamy, że Świnoujście, w ilości i jakości atrakcji turystycznych, nie ustępuje Szczecinowi. Choć niektóre wymagają odpowiedniego podejścia.


A jakbyście się kiedyś nie byli w stanie doliczyć posągów na Wyspie Wielkanocnej, my już wiemy dlaczego.


Do mariny wracamy drogą na skrót. A właściwie to na fort - Fort Zachodni.


Zdjęcie bramy, znajdującego się po drodze Jacht Klubu Cztery Wiatry, szału nie robi, ale prowadzenie bloga żeglarskiego zobowiązuje do uwiecznienia takiego znaleziska.


Dzień kończymy wieczorem - jak każdy dzień. Ale w tym przypadku wieczór spędzamy w portowej tawernie, oglądając mundialowy mecz między Anglią a Kolumbią. Herbata wygrywa z kokainą 4:3 - w sprawach karnych.



Z ziemi polskiej...
NA RUGIĘ


4. lipca 2018 o godzinie 1000 ruszamy w końcu w dalszą drogę. Celem jest niemieckie Peenemünde.

Można dostać się tam przez Zalew Szczeciński i Pianę, odwiedzając po drodze miejscowość Wolgast. Tak to sobie wymyśliłem, gdyby warunki na Zatoce Pomorskiej uniemożliwiały bezpieczną, rodzinną żeglugę.

Ale dzisiaj pogoda jest zbyt ładna, aby pierdzieć po kanałach. Ruszamy w morze.


Zaraz przy wyjściu, spotykamy dużo większy od nas statek, który ma zamiary odwrotne do naszych. Mijamy się w bliskiej, ale bezpiecznej odległości.


Najpierw prom, a potem stawianie żagli, absorbują naszą uwagę w całości.  W ostatniej chwili dostrzegamy inny prom, idący naszym śladem z portu. Szybko kładziemy jacht na hals i uciekamy sprzed dziobu morskiego płyndolino.


Tym wydarzeniem wyczerpujemy zapas emocji na ten etap rejsu. Nic więcej się już na morzu emocjonującego nie dzieje. Jedziemy więc sobie spokojnie, trymując żagle do półwiatru.

Około 1530 na horyzoncie po prawej zauważamy kontury wyspy Greifswalder Oie. To dobry znak.


Niecałą godzinę później, odbijamy na zachód i przepływamy koło wyspy Ruden.


Nie wypływamy jednak dzisiaj na głębsze wody Zatoki Greifswaldzkiej.


Skręcamy bowiem na południe i wbijamy się w kanał Piany. Jest już dzisiaj za późno na zwiedzanie Peenemünde, które zostawiamy po lewej burcie.


Decydujemy się na odrobinę luksusu i kierujemy dziób Santa Pasty do mariny Kröslin, na drugim brzegu.


Miejsc jest pod dostatkiem, więc parkujemy w komfortowym boksie z odbijaczem umożliwiającym bezstresowe parkowanie, nawet bez hamowania silnikiem.


W zupełnie analogowy sposób potwierdzamy swoje położenie.


Idziemy rozejrzeć się po okolicy, ale nie spotykamy nic wartego większej uwagi.

Nic się nie zmieniło od czasu, gdy byłem tutaj po raz pierwszy.

Domy nadal kryte są strzechą.


W popsute dzwony nikt nie bije.


Dobrze, że chociaż ogródki przydomowe jakoś wyglądają.


Wracamy na jacht i resztę wieczoru spędzamy wcielając się w Osadników z Catanu.



"J" jak...
JULIET


Rankiem 5. lipca 2018 roku ma miejsce najkrótszy etap w historii tego rejsu.

Na dzień dobry robimy to, o czym zapomnieliśmy płynąc do Niemiec. Pod salingi wędrują odpowiednie bandery.


Z oficjalnie przystrojonym takielunkiem i gromkim "Hurraa!!!", płyniemy na silniku na drugi brzeg Piany.


Ostatnio cumowałem w małej marinie po prawej stronie od wejścia do portu. Tym razem, decyduję się wpłynąć do basenu Portu Peenemünde.


Dzięki mojej, tak brawurowej postawie, powstają zupełnie nowe ujęcia, tego odwiedzonego już przeze mnie kiedyś miejsca.


Cumujemy przy jednym z dwóch pomostów, znajdujących się przy restauracji, na zachodnim nabrzeżu portowego basenu. Właściciel restauracji oferuje nam kilkugodzinny darmowy postój, jeśli tylko kupimy u niego piwo.


Na propozycję oczywiście przystaję. Załoga s/y Santa Pasta nigdy piwa i pacierza nie odmawia. A darmowy postój również przyjmiemy, na znak zwycięstwa.

Najpierw jednak idziemy trochę pozwiedzać.

Samo dojście do muzeum jest również ciekawe.


Po drodze wprowadzam małe korekty w tutejszej architekturze krajobrazu.


Po przejściu portowej strefy piwno-garmażeryjnej, osiągamy pierwszy cel naszej wyprawy. Niestety, młodzież wyraża niechęć do wykonania pamiątkowego, zbiorowego zdjęcia.


Radziecka łódź podwodna U-461, klasy Juliet, to jednak dobre miejsce aby pokazać młodemu pokoleniu, że na jachcie z rodzicami nie jest wcale tak źle, a przy okazji wymusić trochę więcej posłuszeństwa.

Na wejście daję więc juniorom fleszem po oczach.


Potem ogłupiam tablicą kolorowych światełek z cyrylicą.


Następnie, opowiadam starą radziecką legendę, o niegrzecznym nastolatku, który na wieki został w łodzi podwodnej, poza zasięgiem WiFi, skazany na wieczną biegunkę.


Są pod takim wrażeniem, że w przedziale torpedowym nic już nie muszę mówić. I całe szczęście, bo nie wiem co powiedzieć.


Ubootowa metoda wychowawcza skutkuje natychmiast i po wyjściu wszyscy grzecznie pozują do rodzinnej fotografii.



"M" jak...
MUZEUM


Od portu do muzeum trochę trzeba z buta przejść.


Ale w końcu dochodzimy do kamienia (prawie) węgielnego.


Kupujemy bilety i wchodzimy na rozległe tereny, zajmowane przez funkcjonującą tu kiedyś fabrykę.

Nic dziwnego, że Niemcy tę wojnę przegrali. Partactwo widać tutaj na każdym kroku.

Kamień upamiętniający ucieczkę więźniów samolotem, od razu zwraca uwagę na kłopoty w zarządzaniu zasobami ludzkimi.


Idziemy dalej... Co my tu mamy?

Zgubione wagony kolejowe.


Samoloty bez drzwi i okien!


Rurociągi znikąd donikąd.


Słabej jakości czubki do rakiet.


Jakość stali w ogóle beznadziejna.


Tu się coś ukruszyło...


Tam się zagięło.


A jak już im coś wyszło, to bezmyślnie w kosmos wyjebali.


Nic dziwnego, że poszli z torbami.


Jednak wśród tych wszystkich dowodów porażek, można znaleźć eksponaty warte większej uwagi. Niektóre klasyfikowane wręcz w randze foto-relikwii.

Niemieckiego języka nie ogarniam,  ale z podpisu domyślam się, że znaleźliśmy zdjęcie Jana Pawła, pielgrzymującego z Essex do Świnoujścia w 1935 roku.


I tak, przez kilkadziesiąt minut, szwendamy się po różnych zakamarkach muzeum, w którym czas się już dawno zatrzymał


W końcu znajdujemy coś interesującego, również z perspektywy armatora jachtowego.
Ze złożeniem oferty zakupu wstrzymuję się jednak, ze względu na niekompatybilną, z Albin Vegą, długość wału napędowego.


Rzucamy jeszcze okiem na żuraw suwnicowy i nasyceni (wyeksponowani) obieramy kierunek do wyjścia.


Wracamy do portu napić się obiecanego piwa.

Po drodze dostrzegam, że z kontrolą jakości nadal w tym kraju nie jest najlepiej. Brak polskich fontów strasznie mnie w tym przypadku dołuje.


Ale szybko sobie ten smutek ze łba wybijam. Nic tak nie poprawia nastroju, jak dobrze schłodzony produkt lokalnego browaru. Coś jeszcze umieją tu zrobić porządnie.


Szybko znajdujemy kolejny mocny punkt restauracji - matiasy!


Nigdy wcześniej (i później) nie jadłem tak różowego i smacznego śledzia. Zachwycam się nim tak doniośle, że szybko zwabiam do przystani innych smakoszy.


Pod wieczór wracamy do mariny Kröslin, gdzie mamy już opłaconą jeszcze jedną nockę postoju. Załoga ceni sobie niemiecką kulturę utrzymania czystości w portowych sanitariatach i nie sposób namówić ich na nocleg w mniej ekskluzywnym miejscu.

I trudno się temu dziwić. Sam jestem pod wrażeniem, gdy orientuję się że tutejsze deski klozetowe czystsze są od naszego blatu w kambuzie. Zastanawiam się nawet czy nie przenieść spożywania posiłków do portowego WC.

Na dobry sen, fundujemy sobie ponownie wieczór z planszą.



Się...
ZAGOTOWAŁO


Dzień 07.07.2018 zaczynamy od sprawdzenia godzin otwarcia mostu w Stralsundzie.


Tam właśnie udajemy się dzisiaj. Żegnamy czaplę na dalbie i wypływamy.


Pogoda taka sobie. Ponuro i wietrznie. Czasem coś pokropi - i nie jest to miotełkujący jachty biskup.


Celem dzisiejszego dnia jest przepłynięcie Zalewu Greifswaldzkiego i potem zrobienie kanałem jakieś 15NM, do Stralsundu.

Wiatr znowu w pysk, więc nie afiszujemy się z żaglami. Czas przelotu jest priorytetem, dla wrażliwej na niezamierzoną aktywność błędnika załogi. Nie jest najgorzej - za jakieś trzy godziny powinniśmy być już w cieśninie Stralsund.


Początkowo wszystko idzie zgodnie z planem. Potem wiatru i fali przybywa, przez co żegluga robi się dużo mniej przyjemna. Na szczęście cały czas utrzymujemy prędkość ponad 4kn.

Nagle zauważam, że z komory silnikowej wydobywa się dym.
Szybki rzut oka na wskaźnik temperatury - strzałka idzie w dotąd nieznane rejony i wygina się do 95stC!
Szybko wyłączam silnik i zaglądam do komory, gotowy chwycić za gaśnicę. Na szczęście to tylko dym.

Jacht wpada w tym czasie w chaotyczny rozkołys. Jak najszybciej potrafię, stawiam żagle. Z pośpiechu, bezmyślnie rozwijam całą genuę.

Płyniemy prawym halsem, tak ostro do wiatru, jak się da. Teraz dopiero czujemy siłę wiatru. Zerkam na wskaźnik wiatromierza. Pokazuje 18kn, ale w porywach skacze do 25kn. Zaczyna nas kłaść. Odpuszczam nieco grota i zaczynam refowanie. Ale sama rozwinięta genua też daje nam ponadnormatywny przechył. Robi się małe zamieszanie - patenty, nowe i w boju nie sprawdzone, zawodzą - reflina gdzieś się blokuje. Na szczęście to drobiazg - mały supeł - szybko ogarniam sprawę. Nawijam jeszcze rollerem na sztag jedną trzecią genuy i sytuacja zdaje się być opanowana.

Teraz trzeba zdecydować co dalej.

Pierwszą moją, odruchową decyzją jest powrót z wiatrem do Kröslin. Załoga jednak oponuje. Nikomu nie chce się zawracać w połowie drogi by, po tym co już wycierpieli, znaleźć się w punkcie wyjścia.

Co robić? Pchać się w nieznane kanały bez silnika, czy poddać się i narażając się na rodzinne potępienie wracać? Kto myśli, że prawo morskie i racja kapitana obowiązuje na rejsach rodzinnych, tkwi w błędzie.

Jakby tego było mało, wpływamy w strefę pracy, jakiejś nad wyraz ruchliwej pogłębiarki(?). Niedaleko znajduje się też inny statek - chyba straży przybrzeżnej, bo wymalowany jaskrawo i trąbi na nas głośno. Zdaje się, że wywołuje mnie przez radio. Ale nie mam akurat czasu na pogaduchy. Pilnuję już tylko, aby nie pogłębić znajomości z nadal niezdecydowaną kursowo pogłębiarką.

Szybko sprawdzam naszą sytuację na ploterze. Pech chce, że na drugim halsie mamy akurat mieliznę. Nie ma wyjścia - zawracam i obieram kurs powrotny po własnym śladzie. Żegluga z wiatrem robi się spokojna - jest czas na uporządkowanie myśli.

Próbuję włączyć silnik. Odpala od razu, ale temperatura wzrasta szybciej niż obroty. Wyłączam gada.

Analizuję mapę i dostrzegam wyjście awaryjne. Aby nie pchać się w kanały, decyduję się na wizytę w Lauterbach. Marina jest mi znana i cywilizowana na tyle, że istnieje szansa spotkać jakiegoś ogarniętego silnikowego mechanika.

Zmieniam kurs na NW, tak aby wyspę Vilm wziąć prawą burtą i wpłynąć do mariny z wiatrem.

Niestety, wiatr tego dnia nie chce współpracować i zwraca się dokładnie przeciw nam. Próbuję drugiego halsu i wychodzi mi, że lepszy będzie ten pierwszy. Nie zmieścimy się jednak przed wyspą i musimy brać ją lewą burtą, a potem podhalsować jakoś te 3NM do mariny.

Z dobrych rzeczy, które dzieją się tego dnia, jest zmiana pogody. Chmury znikają i słońce dodaje nam pozytywnej energii.

Dochodzimy do północnego brzegu zalewu. Jego bliskość, powoduje, że wiatr słabnie i utrzymuje się równomiernie na poziomie około 15kn.

Rozpoczynamy halsówkę na zachód. Kuba pomaga mi przy rumplu, gdy ja ogarniam szoty. Jest chyba tak jak na regatach. Tak myślę, bo wtedy też nie wolno używać silnika.

Mimo, że długie kile pod wiatr słabo pływają, udaje nam się ogarnąć wyzwanie w skończonym czasie.


Nagle, słyszę jak ktoś przez radio woła jacht Bury Kocur. Czyżby forumowy kolega Włodek, zapuścił się gdzieś w te rejony. Może by mnie na sznurku wciągnął do jakiej mariny, przy okazji i po starej znajomości.  On się chyba również na silnikach nieco zna. Lepiej być chyba nie może...
Niestety, odpowiedzi Burego nie słyszę. Za jakiś czas sam próbuję go wywołać, ale radio milczy.

Gdy jesteśmy 1.5NM od celu próbuję dodzwonić się telefonicznie do mariny. Udaje się za pierwszym razem. Telefon podany w Navionicsie jest aktualny!
Mój rozmówca nie włada angielskim, ale woła kogoś innego do telefonu i już jest lepiej.


Wyjaśniam sprawę i pytam czy mogę wyjątkowo wpłynąć do mariny na żaglach. Nie przyznaję się oczywiście, że nigdy wcześniej tego nie robiłem.
Otrzymuję uprzejmą odpowiedź twierdzącą, ale przepełnioną wielkim zdziwieniem. Zostaję zmuszony do odpowiedzi na niewygodne pytanie - Dlaczego chcę wpływać na żaglach, skoro mogą po mnie wypłynąć ribem i na holu wciągnąć do mariny?
Wychodzi na wierzch mój brak asertywności i bezwarunkowo zgadzam się na zaproponowany manewr. Umawiamy orientacyjne miejsce i termin spotkania - czyli pół mili przed główkami mariny, za jakieś 30 minut.

Dopływamy nieco wcześniej, więc stajemy w dryfie i wypatrujemy asekuracji. Ponton zjawia się po kilkunastu minutach. Trochę nas w tym czasie zniosło, ale nasi wybawcy szybko nas lokalizują. Rzucamy linę holowniczą i zostajemy zaciągnięci wgłąb mariny.


Santa Pasta zostaje fachowo doprowadzona do drewnianego pomostu, przy końcu betonowego nabrzeża z dźwigiem i bezpiecznie zacumowana.

Dziękuję i z trwogą pytam o cenę usługi. Otrzymuję odpowiedź, że jeśli zostanę w marinie, to jest to zapewne wliczone w cenę postoju. Sięgam więc do makaronowej piwnicy po flaszkę i wręczam ją uśmiechniętym od ucha do ucha wybawcom.

Na pomoście czeka na nas dwóch mechaników. Pytają czy chciałbym skorzystać z serwisu silnika.
Podejrzewam, że to awaria gumowego wirnika pompy wodnej, co jest banałem do naprawienia (wymiany) - nawet dla mnie. Ale co będzie, jeśli problem okaże się poważniejszy. Gdzie ja potem, na obcej ziemi, znajdę jakiegoś konserwatora szwedzkich zabytków?

Przed oczami przelatują mi wszystkie mechaniczne gnioty z odwiedzonego ostatnio muzeum, ale postanawiam zaryzykować. W końcu tutaj naprawili mi kiedyś skutecznie roller grota. Zgadzam się więc na narzędziową interwencję w moim Volvo Penta MD6A.


Mechaniker zdaje się być obeznany z jachtową maszynerią i szybko lokalizuje usterkę. Główną przyczyną grzania się silnika jest zatkanie wlotu przewodu wody zaburtowej układu chłodzenia. Wirnik pompy wodnej jest też lekko uszkodzony - napracował się biedak trochę na sucho.



Mechanik udrażnia układ i przy okazji wymienia wirnik na nowy. Na szczęście zawsze mam zapasowy w skrzynce bosmańskiej.

Po wszystkim, nasz specjalista uruchamia silnik, upewnia się że mamy na burtach odbijacze i daje ostro po garach. Nie może się przy tym nadziwić, że silnik "starszy od jego babci" jest w tak dobrej kondycji.

Cały serwis zajmuje około pół godziny, a koszt usługi obciąża budżet rejsu na euro 40. Tanio może nie jest, ale kto tak na prawdę zna cenę spokoju.

Płatność odbywa się następnego dnia u bosmana. Nie włada on innym językiem, jak swoim ojczystym, więc ciężko jest mi zrozumieć dlaczego do rachunku doliczył mi dodatkowe 30EUR. Macham ręką i płacę. Rejs mast kurde goł on!

Przestawiamy Santa Pastę na bardziej cywilną miejscówkę, z wodą i prądem.


I idziemy na obiad - póki jeszcze nas stać.



Wściekły jak...
ROLAND


Jest 6. lipca 2018 roku. Emocje dnia poprzedniego już opadły. Nadal nie znamy przyczyny zatkania się wlotu wody chłodzącej. Podejrzewamy jakąś złośliwą meduzę lub po prostu siatkę foliową, ale równie dobrze mogliśmy zaciągnąć się jakimś zielskiem.

Plany na spędzenie dnia nie są klarowne. Ponieważ posiadamy tylko dwa rowery na pokładzie, dwa inne musimy wypożyczyć. To nie problem, bo na terenie mariny funkcjonuje wypożyczalnia. Część załogi zgłasza jednak niedyspozycje i wycieczka rowerowa traci na popularności.


Za płotem mariny odkrywamy stację kolei wąskotorowej, gdzie po stalowych torach, od grubo ponad 100 lat, szaleje Wściekły Roland.


Postanawiamy z tego faktu skorzystać i udajemy się na przejażdżkę do Salin.

Trochę głupio w tym wieku mi się przyznać, ale od zawsze marzyłem o takiej podróży. Jako dziecko podziwiałem parowozy i zawsze chciałem się przejechać takim pociągiem z filmowego westernu.


Nie zawiodłem się. Jest klimat!


A na drugi raz weźmiemy miejsca w tym wagonie typu kabriolet.


W Salin też jest fajnie. Trochę poruszamy się śladem mojej poprzedniej wizyty na Rugii, ale nie przeszkadza mi to ani trochę.

Zawsze można przecież znaleźć jakąś nową, interesującą skrzynkę na listy.


Ale drugiego takiego mola, w całej okolicy, chyba nie ma.


Robimy sobie mały slavonic walking wzdłuż tutejszych plaż.


Ale nawet tam, gdzie spodziewamy się odpocząć od wszechobecnych, ukierunkowanych artystyczną wyobraźnią, wytworów ludzkich rąk - nie jest nam to dane.


Silimy się na uduchowiony kontakt z przyrodą, a i tak znowu kończymy jak typowi miastowi konsumenci.


Najedzeni, wracamy do Lauterbach. Dzień uważamy za udany.


Pod wieczór robię jeszcze, z Elizą, rundkę zaopatrzeniową na rowerach. W tamtejszym sklepie spotykamy alkohol przeznaczony do serwowania w przechyle.


A na jednej z ulic znajdujemy niemiecką podróbę radzieckiego Ziła.



"Z" jak...
ZA MOSTEM


Mamy dzisiaj 8. dzień lipca 2018 roku. 

Wychodzimy z Lauterbach przy pięknej pogodzie i sprzyjającym, połówkowym wietrze. Santa Pasta bardzo to lubi i od razu przekłada na prędkość. Siódemka na budziku to w takich warunkach standard.


Po przepłynięciu około 10NM w kierunku S, skręcamy na W i konfigurujemy się na motyla.


Zupełnie beztroska żegluga. Od czasu do czasu pojawia się jakiś idący w poprzek prom, ale nic poza tym się nie dzieje.


Do czasu, gdy za rufą pojawia się banda spinakerów.


Jak ja nie lubię tych spinów. Ledwo piszesz o takim, że jest za rufą, a on ci już na trawersie siedzi i korektę bloga robić musisz.


Przyznam że czuję się osaczony. Czas chyba pomyśleć o doposażeniu Santa Pasty w taki latawiec.


Latający Potwór Spaghetti czuwa jednak nad honorem swojego flagowego okrętu. Następuje nagła i niespodziewana odkrętka wiatru i spinakery mają duże problemy z ogarnięciem się.

Nasz motyl też nie pracuje dobrze w mordewindzie, więc szybko robimy zrzutkę i zapuszczamy motor.

Prawie 100-metrowych słupów wysokiego napięcia na wodzie jeszcze nie omijałem.


Nie na moje nerwy takie kanałowe wojaże. Jak dobrze, że widać już koniec tej wycieczki.


Jesteśmy prawie na czas. Czekamy tylko kilka minut na otwarcie mostu.


Przepływamy na drugą stronę, w gronie kilkunastu innych jachtów.


Za mostem zwodzonym przepływamy pod drugim, dużo mniej kłopotliwym dla żeglarzy.


Za mostami dostrzegamy już marinę w Stralsundzie. Rozpoczyna się wyścig o miejsce.


Wpływamy do mariny w środku stawki. Większość jachtów gorączkowo kombinuje wokół przeładowanych pomostów dla gości. My jedziemy spróbować szczęścia z miejscówkami rezydentów. I to jest dobra decyzja. Przyjmujemy w opiekę stanowisko tymczasowo opuszczone przez swojego abonenta.


Dość szczęśliwie znajdujemy się blisko wyjścia i sanitariatów.


Bo najważniejsze w portowym życiu, to mieć sanitariaty w zasięgu wzroku, ale poza zasięgiem węchu.


Idziemy rozejrzeć się na miasto.

Od razu zauważamy cechę szczególną tej miejscowości. Pełno tu żółtych obiektów schowanych za murem.



Po za tym nie mamy zastrzeżeń. Dość ciekawie architektonicznie. Choć dostrzegamy pewną monotonię formy budynku miejskiego ratusza.


Jest już późno i puls miasta jest wyraźnie słaby.


Ma to swoje zalety w swobodnym tworzeniu kadrów na wyłączność.


Znajdujemy ciekawe zastosowanie bloczka żeglarskiego w napędzie zegarowym.


Nieco szerszy krąg zataczamy dopiero drugiego dnia pobytu. Jest tu gdzie spacerować. W granicach miasta znajduje się kawałek lasu, a stare miasto otaczają trzy duże stawy.


Jest też coś w klimacie rejsu.


Znajdujemy też kilka mniej oficjalnych atrakcji.

Jest wśród nich urodziwa syrenka.


Tajemniczy wehikuł.


Coś jakby Nautilus z kapitanem Nemo.


Oraz coś, czego nie pojmujemy swoimi ścisłymi umysłami, ale wyczuwamy zaangażowanie i pasję twórcy.


Ale największym znaleziskiem jest wejście do piwnego raju, o którym nieśmiało wspomina Luźny Kanon.



W oku...
CYKLONU


10.07.2018

Jest jeszcze w sumie noc, gdy zrywam się z koi. Klnę pod nosem, ale taki właśnie plan sobie wczoraj wymyśliłem.

Trzeba bowiem w końcu przepłynąć na drugą stronę Bałtyku. Wybrałem do tego jeden z krótszych odcinków, ale dla mojej wrażliwej załogi będzie to i tak pierwsza, tak długa bałtycka przeprawa.

Jesteśmy aktualnie w zasięgu niżu i na słoneczny jachting nie ma szans. Wpadam jednak na szatański pomysł, żeby to całe pogodowe zło przeciągnąć na swoją stronę. Wszystkie prognozy potwierdzają, że rejon naszej żeglugi ma znaleźć się dokładnie w centrum rozległego niżu, ale tylko przez jakieś 5 do 6 godzin.

Żaden szanujący się żeglarz by się z tego nie cieszył, ale dla mnie było to piękne okno pogodowe. Brak wiatru w oku cyklonu dawał bowiem szansę mojej załodze na prawidłowe zakończenie procesu trawienia spożytych na morzu posiłków.

Stąd też tak wczesna pora wyjścia z portu - cyklon nie będzie na nas czekał.


Jest czwarta nad ranem, kiedy wychodzimy z główek.


Jest zimno, ale wkrótce widoki ocieplają atmosferę.

Eliza postanawia podzielić moją niedolę i pomóc mi przejść ten trudny etap w życiu. Nie ma wyjścia - w końcu kiedyś przysięgała na dobre i na złe.


Szlak żeglarski wiedzie wąskimi przekopami w rozległych mieliznach Narodowego Parku Vorpommersche Boddenlandschaft.


Na szczęście już widnieje, a ruty są dobrze oznaczone licznymi pławami.


Wszystkim zapuszczającym się w te tereny polecam wyposażyć się w aparat fotograficzny z dobrym tele. Ptactwa różnej maści jest tu ponad stan, ale trzeba sięgnąć tam gdzie nieuzbrojone oko ludzie nie sięga.


Jedyny statek jaki na tych wodach spotykamy, to mały kuter rybacki, również wychodzący w morze.


Skręcamy przy marinie Barhöft Hafen na NE i po 1.5NM, biorąc wyspę Bok lewą burtą, wychodzimy na pełne morze.


Kurs na Klintholm Havn!


Wyjście na pełne morze spotyka się z euforią załogi.


Prognozy się sprawdzają i przez te kilka godzin w oku cyklonu poruszamy się na diesel-grocie.

Naszą trasę przecina kilka ruchliwych rut statków transportowych, na które musimy zwrócić od czasu do czasu nieco więcej uwagi.


Pod saling dorzucam kolejną banderkę. Niektórzy twierdzą, że powinno się wieźć tylko flagę kraju do którego właśnie się zmierza, ale mi się podoba tak jak jest i całą tę flagową etykietę mam gdzieś.

Z resztą, oko cyklonu robi zeza i zaczynamy łapać w żagle wiatr.


A po godzinie 1100 dostrzegamy Møns Klint - ponoć najładniejsze klify nad Bałtykiem.


Wiatru jest coraz więcej. Pojawia się też słońce. Pomimo błędnie wpisanej nazwy punktu drogi, jacht osiąga stałą prędkość w okolicach 6.5kn.


To wszystko sprawia, że pojawiamy się w marinie Klintholm, w dobrych nastrojach, tuż po godzinie 1300.


Cumujemy przy pomoście D.

Teraz jeszcze tego nie wiemy, ale to dobra pora aby znaleźć miejsce w marinie. Zaledwie trzy godziny później, wszystkie miejscówki są już zajęte.


Ale nie to mnie teraz obchodzi. Chciałbym znaleźć jakiś punkt poboru opłat, zalegalizować nasz postój i co najważniejsze - otrzymać kod dostępu do  sanitariatów.


Gnizado...
W LABIRYNCIE


Sprawa nie jest prosta. Tabliczka informacyjna wyraźnie wskazuje miejsce bosmanatu, ale dyżurujący hydrant i lampa nie akceptują mojej karty kredytowej.


Dopiero potem, obok napisu, dostrzegam wyblakłą strzałkę i kieruję się według jej wskazania.


Teraz już będzie łatwo - mruczę sobie pod nosem i...

Dochodzę do kolejnej strzałki.


A ta kieruje mnie do następnej.


Czas mija, a ja walczę dalej.


Jest i następna - może to już ostatnia. Byle teraz nie okazać słabości.


Czy ja już tutaj dzisiaj nie byłem?


W końcu znajduję oazę wiedzy.


Dopiero teraz mogę określić położenie i zlokalizować poszukiwany obiekt.


Chciałbym z kimś o tym pogadać, ale w duńskich marinach rządzą już tylko automaty.


Poprawnego wprowadzania danych pilnuje gniazdująca wewnątrz kukułka.


Zauważam, że ktoś musiał ostrzec bosmana o naszym przybyciu.


Rozglądamy się po okolicy, zaczynając od widoku na wschód.


Nikomu nie chce się iść w kierunku oblepionej algami plaży.


Sprawdzamy co słychać po drugiej stronie.

Cieszy nas, że w Dani toalety również są czyste. Ale póki co nie mamy ochoty na świeżą rybę,


Wypożyczalnia rowerów dostępna jest w tutejszym sklepiku.


Zwiedzanie klifów, jako wyprawę całodniową, zostawiamy sobie na kolejny dzień.

Wieczorna analiza prognoz pogody nie trąci optymizmem. Mamy jeszcze tylko dwa dni względnie dobrego wiatru. Potem zacznie dymać mocno w nos i zrobienie tych pozostałych 50NM, co nam zostało, może być nieco większym wyzwaniem. A my chcemy jeszcze przejść się bez pośpiechu po Kopenhadze, zanim wezwie nas do apelu data wydrukowana na biletach lotniczych.

Podejmujemy najbardziej rozpaczliwą decyzję tego rejsu. Jutro nie będzie klifów. Płyniemy na północ, póki jeszcze się da. Kredowe ściany obejrzymy sobie z morza.

Nie odwiedzić, a...
ZWIEDZIĆ


11. lipca 2018 roku, o godzinie 1045 wychodzimy w morze. Jeszcze raz rzucamy okiem na charakterystyczną zabudowę wokół portu i od razu za główkami stawiamy żagle.


Wieje z kierunku ENE. Niestety mocniej niż prognozowały to maszyny liczące GRIBy. A może to tylko lokalne przyspieszenie wiatru, zawijającego się wokół klifów.


No właśnie - klify. Trochę żałowaliśmy, że nie podeptaliśmy ich dzisiaj swoimi butami, ale widoki z wody też były przednie.


Był to też pierwszy dzień, kiedy rodzina w całości zasiadła w kokpicie.


Niektórzy dzięki morskiej chorobie, a inni po prostu znudzeni wylegiwaniem się w koi. Byłem szczęśliwy - mogłem w końcu pochwalić się na fejsbuku, udanym rejsem rodzinnym.


Starałem się podpłynąć tak blisko klifów jak się da, by widoki byłe jeszcze lepsze.


Ale rozkołys zrobił swoje i zainteresowanie kredą nagle zmalało do zera.




Miasto...
SKARBÓW


Aby dać załodze nieco wytchnienia, postanowiłem zrobić po drodze przystanek. Na nockę zatrzymamy się w, znajdującym się mniej więcej w połowie drogi do Kopenhagi, Rødvig.


Tu też chyba są jakieś klify. Tylko mniejsze.


Miejscowość, której wcześniej nie zauważałem na mapie, okazała się być popularnym celem turystów.


Wpływając do mariny rzucały się w oczy jachty stojące po dwa lub trzy w tratwie. Kiedy już myślałem, że jesteśmy skazani na przystawienie się do jakiejś, zauważyłem puste miejsce tuż przy prawej główce portu.
Ze względu na małą głębokość i liczne głazy znajdujące się na dnie, właściciele długich, bezwstydnie głębokich finkilów, miejsce to omijali z daleka. Ale Albin Vega ze swoim integralnym długim kilem i 1.2m umoczenia, miała na to wywalone.


Według informacji turystycznej, okolica obfitowała w turystyczne atrakcje. Wymagały jednak one kilku dni na spokojne zwiedzanie. Ponieważ byliśmy tu tylko przelotem, skupiliśmy się jedynie na tym co było na miejscu.

A są tu rzeczy niezwykle urokliwe...

Metalowe głowy - niby czaszki.


I stylowe drzewa stalowe.


Ostrzeżenia przed atakującymi jachty wielorybami.


I latarnie morskie zabytkowe.


Są malowane łódki kolorowe.


I wodne domki na ląd wyciągnięte.


Lądowe i morskie krążowniki, w symbiozie prądu zażywające.


I zwrotnice kolejowe.


Są jachty w kamień przemienione.


Jak i beczki w jacht zamienione.


Jest też brzeg pełen muszli i kamieni.


Oraz klify w oddali.


Nie ma tylko tych, co by to wszystko w wierszu ładnie zrymowali.


Pod wieczór, za naszym pozwoleniem, blokuje nas niemiecki emerytowóz. Ma wyjść w morze jutrzejszym, wczesnym rankiem, więc nie robi nam to problemu.


W tutejszym sklepie rzucili właśnie świeżo pakowaną próżniowo karkówkę, więc korzystamy i wypróbowujemy naszego nowego grilla.


W całej Danii panują susze i obowiązuje zakaz używania otwartego ognia. Ale my o tym nie wiemy, więc wszystko bardzo nam smakuje.


Wieczór powoli okrywa naszą grillową imprezkę parasolem mroku. I tak, przy tlącym się kokosowym brykiecie, dochodzą do siebie ziemniaczki i kończy się kolejny dzień naszego rejsu.


Flautą...
DO CELU


Rødvig opuszczamy rankiem 12.07.2018.


Po lewej burcie przez jakiś czas podziwiamy tutejsze klify. Trzeba będzie w te rejony jeszcze kiedyś wrócić i zająć się lądowym zwiedzaniem.


Tymczasem przywiewa umiarkowanie i po gładkiej wodzie jedziemy sobie do Kopenhagi- ostatniego celu naszego rodzinnego etapu.


Dziewczyny zalegają w kojach.


A my chłopaki zmagamy się z flautą, jaka właśnie nadeszła.


Gdzieś na morzu, nasz tor przecina się z jachtem Baltica Yachts I, na którym polska załoga zmierza do Malmö. Lekko podkręcamy obroty, aby nie zaliczyć dzwonu.

To chyba jakiś paradoks matematyczny, że na tak wielkiej przestrzeni dwa przypadkowe jachty, płynące w przypadkowych kierunkach, potrafią spotkać się w jednym punkcie, w tym samym czasie.


Młodzież uważa to nawet za śmieszne.


W miarę zbliżania się do Kopenhagi, spotykamy więcej jachtów.


Na wieść o zbliżaniu się do ostatniego portu przeznaczenia i zakończenia rejsu,  Kuba decyduje, że będzie pilnował, abyśmy na pewno dzisiaj dopłynęli.


Miejscami zrywa się wiatr i można trochę pożeglować. A przy tym podziwiać klasyczne jachty, których pojawia się kilka w okolicy.


Widać już nawet brzeg, ku któremu zmierzamy.


Po prawej burcie pojawia się coraz wyraźniej Most nad Sundem, łączący Malmö z Kopenhagą.


Ale wiatr słabnie i odwraca się. Pojawia się problem, z którym mam do czynienia pierwszy raz. Lekki podmuch wiatru od rufy jest na tyle słaby, że nie wypełnia żagli, a na tyle upierdliwy, że nawiewa dieslowe spaliny do kokpitu. Opracowujemy i doskonalimy więc technikę pływania halsem spalinowym.


Woda robi się tak gładka, że obserwowana rzeczywistość pcha się na płótno.


Ale zawsze znajdzie się jakiś niewrażliwy na sztukę i wszystko zaora.


Startujące aeroplany potwierdzają naszą pozycję. Tuż za pasem startowym powinna, według navionicsa, znajdować się nasza marina.


W okolicach latarni Nordre Røse, skręcamy na zachód i wbijamy pierwszym oznaczonym torem jaki spotykamy.


Coś tu nie gra. Otoczenie jakieś takie nijakie i na dodatek robi się bardzo płytko - miejscami jedynie 1.5m.


Wchodzimy do jakiejś zarośniętej zielskiem mariny. Woda czysta, więc staramy się omijać naszą śrubą widoczne pod powierzchnią zarośla.


Udaje się nam nawet zacumować, ale po zasięgnięciu języka, dowiadujemy się o naszej pomyłce. Wychodzimy.


Jakby ktoś, kiedyś chciał trafić do małej, klubowej mariny Kastrup Gammel Havn, to właśnie otrzymał na to przepis.


My jednak wiemy już, że za budynkiem oceanarium, który widzimy, znajduje się większa marina, przygotowana do przyjęcia większej ilości jachtów turystycznych.


Tym razem trafiamy do mariny Kastrup Strandpark. Jest o wiele większa i lepiej wyposażona. Największa trudność na podejściu polega na decyzji, który z dwóch basenów jachtowych wybrać. Nam udaje się tylko raz opłynąć jeden i od razu zająć miejsce w drugim.

Mój jacht bardzo ceni sobie towarzystwo innych jachtów, w swoim wieku.


Miejscówka bardzo nam pasuje, również ze względu na bliskość lotniska i brak tłoku, jakim straszyli nas doświadczeni bywalcy marin w centrum Kopenhagi.


Jesteśmy u celu!

Ze Szczecina do Kopenhagi przepłynęliśmy po morzu, zalewach i innych kanałach 222 NM. Na wodzie byliśmy ponad 50h, z czego aż 40h popychaliśmy się do przodu silnikiem.

Trochę motorowodniacko spędzony czas, ale najważniejsze, że załoga w komplecie dotarła do celu. A mogło być z tym różnie.

W tym miejscu mógłbym właściwie zakończyć relację, ale może dorzucę jeszcze coś z naszej eksploracji duńskiej stolicy.

U Duńczyka...
W MIEŚCIE


Wszystko zaczęło się od problemów z komputerami. Wbrew temu co ludzie myśleli wprowadzając te diabelskie maszyny do powszechnego użycia - nie rozwiązują one tak wielu spraw, jak od nich oczekiwaliśmy. Mało tego - coraz częściej zdarza się, że nie potrafią nawet rozwiązać problemów, które same stworzyły.

Tak było i tym razem.

Wykupiliśmy w automacie specjalną kartę, którą można doładowywać i korzystać z technicznej infrastruktury w marinie.

Załadowaliśmy więc dwie pralki pełne rejsowych brudów i puściliśmy bębny maszyn piorących w ruch. I wszystko było dobrze, dopóki nie trzeba było przełożyć ich wypranych i mokrych zawartości do suszarki.
Wtedy zabrakło na karcie środków na uruchomienie suszarek. Mały byłby to problem, gdyby nie to, że automat ładujący właśnie odmówił posłuszeństwa. Zostaliśmy więc z dwoma pralkami mokrego prania, bez możliwości skorzystania z suszarki.


Próbowałem dzwonić pod jakiś numer umiejscowiony na automacie, ale tylko poderwałem do gotowości jakieś służby zwalczające sytuacje kryzysowe. Niby o to mi chodziło, ale szybko wytłumaczono mi, że straż pożarna nie zajmuje się automatami w marinach.

Z pomocą przyszli inni żeglarze z przezornie przeładowanymi kartami. Rozliczałem się z nimi gotówkowo, używając całego przekroju nadbałtyckich walut, jakie akurat miałem w portfelu.

Przez te wszystkie przygody, reszty dnia starczyło nam już tylko na obejście najbliższej okolicy.

Oceanarium było już zamknięte, ale też wyglądało ładnie.


Ale o wiele ładniej wyglądał miejscowy sklep żeglarski. Nigdy jeszcze większego nie widziałem.


Po takim sklepie więcej już nam się oglądać nie chciało.


Znowu...
KANAŁY


Poranek 13. lipca 2018 był bardzo pogodny. Miłe było też uzupełnienie masztu flagowego w marinie o naszą polską flagę. Już teraz wiem, po co było pytanie o banderę w automacie do opłat. Komputery czasem jednak robią robotę.


Aby dostać się do centrum użyliśmy tutejszej, dobrze rozwiniętej sieci pojazdów podziemnych.


W tej Kopenhadze, zaraz na wyjściu z metra, mają takie wysokie kościelne wieże. Ale nie przyjechaliśmy tu zwiedzać tego, czego u nas w nadmiarze.


Postanowiliśmy zwiedzić inne miejsce uduchowienia.


Być w Kopenhadze i nie zobaczyć Wolnego Miasta Christiania, to prawdopodobnie największy grzech śmiertelny na świecie. Nie mogliśmy sobie na to pozwolić.


To dziwne miejsce miało całkiem ładne zakątki.


Jak i te mniej reprezentacyjne.


Zaskoczyła nas bujna roślinność, jak na naszą strefę klimatyczną.


Widzieliśmy też rzeczy, o których lepiej nie pisać, a już na pewno nie wypada fotografować. Dlatego zrobiliśmy jeszcze tylko zdjęcia kolorowych lampionów.


I udaliśmy się z powrotem na obszar Unii Europejskiej.


Puściliśmy się w kanały. To co w nich się znajdowało robiło klimat.


Na lądzie nie było gorzej.



Ale nie po to odwiedza się Kopenhagę, aby starocie na ulicy oglądać. Od tego mamy w Gdańsku Jarmark Dominikański.

W tym mieście obcuje ze sztuką. Choć ciężko się czasem do tej sztuki dopchać.


Aby zdobyć dobre ujęcie, trzeba mieć silne łokcie. Kto pamięta lata PRL, wie o czym ja tu się rozpisuję.


To właśnie rzeźby są tym, co nadaje charakteru duńskiej stolicy. Jest ich tu całe mnóstwo.

Są te nowoczesne, myślące.


Bardziej bezmyślne, tradycyjne.


Jeszcze bardziej tradycyjne - nie wiem na ile myślące.


Są ściany wkurwiające tynkarzy.


I sikające wodą fontanny.


Ale nie wszystko, co w Kopenhadze nieruchome i czasem sika, jest rzeźbą.


A jeśli komuś tutaj nie w smak odbiór sztuki oczami, może użyć do tego uszu.


Kilkanaście scen z różnymi gatunkami Jazzu, w całym mieście bardzo spowalnia zwiedzanie.


Ale doskonale zaspakaja najbardziej wybredne muzyczne gusta.


Niestety nie zaspakaja głodu. O to musimy zadbać sami. W tutejszych sklepach spożywczych, odkrywamy egzotyczne garmaże. Dostępne cenowo, ciepłe i bardzo smaczne.


I moglibyśmy tak po tym mieście chodzić bez końca, bo ładne jest w całości i w szczegółach.


Ale trzeba było gdzieś stanąć, aby zdjęcie zrobić sobie nieporuszone.


I wtedy pozostało już nam tylko na łódkę wrócić, spakować się i na samolot zdążyć.

Na szczęście dla tego bloga i jego wytrwałych czytelników, był taki jeden, który do samolotu nie wsiadł i rejs kontynuował ;)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.