31 lipca 2018

Rejs "Bałtycka Włóczęga - cz. 4/5 - Skalne szuwary: Oxelösund - Meriehamn", s/y Santa Pasta (Albin Vega 27), 28.07-31.07.2018


Jeszcze dwa tygodnie temu, samotnych żeglarzy uważałem za solidnie jebniętych ekscentryków. Ale te ostatnie kilkanaście dni mojego życia odwróciły mój sposób myślenia diametralnie.

Nie wiem tylko jednego. Czy na pewno zwiększyłem swój poziom tolerancji i uznałem tą formą żeglarstwa za mieszczącą się w społecznych normach? Czy może sam zryłem sobie beret 2-tygodniową samotnością. Niczego tutaj nie można wykluczyć.

Kolejne dni powinny pokazać, czy moja zdolność do koegzystencji w grupie przetrwała.



Gość w łódce...
DZIÓB W WÓDCE


Tytuł krzykliwy, ale treść nie do końca łatwa do zrealizowania, w takim państwie jak Szwecja. O alkohol wysokoprocentowy nie jest tutaj łatwo. Nie jest również tanio.

Ale czego spodziewać się po kraju, budującym pomniki nagim dzieciakom, dmuchającym gołębie w dupsko.


Paweł trafił z lotniska do mariny, bez większych problemów. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że nadaje się dziś do prowadzenia jachtu. Szczególnie, że pogoda się zmieniła i stało się wkoło buro i zimno ;)

Zgarniamy więc cumy na pokład i ruszamy w świat. Ponieważ nie prowadzę dziennika pokładowego, nie odnotowuję w nim, że jest godzina 1030 dnia 28 lipca 2018 roku.


Nie wiem dlaczego, ale jakoś zdaje mi się, że nie będę tęsknił za panoramą Oxelösund .


Jest godzina 1130 - już nie tęsknię.


Bo w życiu należy patrzeć w przód, a nie za siebie. Gdyby poeta żeglował, na pewno śpiewałby, że w życiu ważne są tylko te mile, których jeszcze nie przepłynęliśmy.


Z wiatrem dzisiaj słabo. Coś nawet zawiewa, ale prosto w mordę.

Jedziemy na silniku. Przy takich wąskich przejściach, jakie mamy po drodze, na halsówkę się nie piszemy.


W wąskim przesmyku mijamy samotny domek. Przez chwilę zastanawiamy się, jak skomentować wybór takiego miejsca na budowę domu. Z jednej strony odludzie i wszystkie tego zalety - łono przyrody, cisza i spokój. Z drugiej - uczęszczane, i tak wąskie przejście, że łódki zdają się przepływać przez przydomowy ogródek.


Dzisiejsza trasa wymaga skupienia i uwagi.


Pełno wkoło wysepek, więc szlaki żeglowne wąskie są tu i kręte - jak makaron. Oznaczone są jednak na tyle solidnie, że teoretycznie można by pływać bez dodatkowych pomocy nawigacyjnych.


Tyle, że bez tych dodatkowych pomocy, nie ma co z tych oznaczonych szlaków zbaczać, bo wolne przestrzenie pełne są tutaj podwodnych niespodzianek.


Płyniemy do mariny Trosa. Cholera wie po co.


Ale inni też gdzieś płyną, więc nie musimy się tłumaczyć.


Z resztą - podróże kształcą.

Na naszej trasie odkrywamy wiele interesujących form architektonicznych, w paski.



W końcu rozumiemy, dlaczego Szwedzi nie budują piwnic.


I że też walczą z kornikiem.


Odkrywamy, skąd wzięła swój początek legenda o sławnym białym kaszalocie.


Że nie da się wynieść ze skalistego ogródka choinki.


Że nie wszyscy szukają miejsca na łódkę w publicznych marinach.


No i że Szwecja, to nie tyko tradycja.


Zbliżamy się do Trosa. Ostatnia prosta ustawiona jest nieco lepiej do kierunku wiatru. Korzystamy od razu i pomagamy sobie żaglami.


Jak na miejscowość, w której nie spodziewamy się większych atrakcji, tłok panuje tu niecodzienny.


Przy pomoście dla gości zupełnie nie ma miejsca.


Cumujemy na chwilę przy stacji paliw. Wyskakuję do bosmanatu zasięgnąć języka. Otrzymuję informację o możliwości zaparkowania w miejscu rezydenta, będącego akurat na wywczasie. Otrzymuję numer stanowiska. Chwilę krążymy, aby go znaleźć.


Niestety jest zajęte. Bosman chyba nie bardzo ogarnia, co mu się w jego marinie odjaniepawla. Zajmujemy inne, wolne miejsce, innego rezydenta i mamy wszystko w pupie.


Pogoda wyraźnie się poprawia.


Wyskakujemy na miasto.

Niewiele tu rzeczy wartych uwagi.

Robię zdjęcie zegarkowi na wieży, aby nie musieć potem podawać informacji o godzinie, na blogu.


A jednak po chwili znajdujemy coś osobliwego.


Sprawdzam czy zastałem Doktora Kto, ale znajduję tylko książki.


Czy oni, tu w Szwecji, nie wiedzą tego, co my w Polsce już od wieki wieków? Że się oczy od czytania psują!

Jak w każdym szwedzkim mieście, o akcent marynistyczny nie trudno.


Z braku większych kościołów, próbujemy zdobyć zauważoną wieżę ciśnień, ale jest za bardzo pod górkę i odpuszczamy.


Na tym kończymy dzień.


Wyprawa...
NA RYBY


Rankiem 29.07.2018 wypływamy z mariny i kierujemy się na Dalarö.


Ale kierować to my się możemy... W tym labiryncie, kurs trzeba stale zmieniać, aby nie przydzwonić w skały.


Zapowiada się kolejny dzień pod wiatr.


Godzina 1045. Mimo, że w końcu mamy odcinek, na którym można by się trochę żaglami pobawić, nikomu się nie chce. Tworzymy motto dnia: "Mamy silnik i wakacje - nikt nas nie może zmusić do stawiania żagli".


Jedyne czego nie możemy odpuścić, to uważnej nawigacji. Zło czai się tuż pod powierzchnią, a my nie chcemy ani zdzierać farby przeciwporostowej z kila, ani robić dodatkowych przepustów w kadłubie.


Tylko niektóre wyspy oznaczone są zgodnie ze standardami UE.


Zauważamy, że nie wszyscy są tak leniwi, jak my.


I kolejni nadgorliwi - cholera!


W końcu i my ulegamy presji tutejszego środowiska żeglarskiego i wybieramy fały.


O! Tutaj też mają kormorany.


Wiele można Szwedom zarzucić, ale nie braku szacunku do flagi.


Przepływamy obok starej twierdzy.


Obecnie jest to Skansenem Dalarö.


O godzinie 1800 cumujemy na małej przystani Dalarö.


Jak na przystań, na której jest tylko kilka miejsc postojowych, toaleta i mały sklepik spożywczy, kasują nas za postój stanowczo nieskromnie. Cenę 200SEK dyktuje chyba ten mijany wcześniej skansen.

Tylko po co wydawać pieniądze, jak tu nie jeden skansen pływa po okolicy.


W porcie znajdujemy tajemniczy właz. Nie znając tutejszego narzecza, drogą skojarzeń, domyślamy się, że jest to okno na zużyte rtęciowe termometry, oraz płody pochodzące z aborcji - wszystko używane pewnie potem do produkcji szczepionek.


Ale co to jest - nie potrafimy już wytłumaczyć.


I jeszcze jedno - nigdy nie wybierajcie się na wycieczkę do Szwecji, jeśli wasze wyobrażenie o tym, jak może wyglądać supermarket, nie jest gotowe na coś takiego.


Odnajdujemy miejscowy punkt widokowy, wskazywany przez tutejszą ścienną mapę turystyczną. Niby fajnie jest, ale widok zasłaniają szkiery.


Ruch w tutejszej przystani promowej jest spory. Być może dlatego nie możemy złapać tu żadnej ryby.


Łowimy za to kilka wodorostów i jeden prom. Na szczęście - tylko ten zacumowany obok.



Na bezrybiu i...
ZASIĘGU BRAK


Przed nami kolejny - 30. dzień lipca 2018.

Po tych kilku dniach pływania w szkierach, zaczyna nas to męczyć. Nie dość, że wysp jest stanowczo za dużo, to jeszcze wszystkie ładne.


Ale nie tyko wyspy i podwodne skały stanowią przeszkodę w osiągnięciu stanu relaksu.

Motorówki, promy i inne pierdoloty - to dopiero jest zaraza.


Wypływa taki jeden z drugim, nie wiadomo skąd, albo wręcz pojawia się znikąd.


I tylko człowieka stresuje, i fale robi.


Nie dziwię się, że niektóre wyspy w okolicy prawie się wyludniły.


A w niektórych miejscach żaglowce zostały wyraźnie zepchnięte na drugi plan.


A to nie wszystko. Są tu jeszcze takie duże, żółte i wredne - co nie pływają, jak wszyscy, wzdłuż - a na szerokość kanały biorą.


Trzeba odpocząć. Zawijamy więc do, ukrytej przed światem, przystani Kapellskär.


Na przystani, oprócz łódek, pomostów i parkingu samochodowego nie ma nic więcej.
Nie ma też restauracji, choć okoliczne tereny obfitują w zwierzynę łowną.


Orientujemy się, że w odległości niecałego kilometra znajduje się trzygwiazdkowy kemping.


Wyciągamy składaki z bakisty i odwiedzamy tamtejszą recepcję. Okazuje się, że można tam opłacić postój w marinie i w cenie skorzystać z prysznica.


Na samej przystani zwracamy uwagę na smoczą łódź.


Nie codziennie mamy okazję oglądać tak bogato zdobione nautyczne stwory.


Przyglądając się bliżej szczegółom budowy i elementom dekoracyjnym, dochodzę do wniosku, że jachty z laminatu są dla leniuchów.


Pod wieczór, kiedy zamierzam zameldować aktualną pozycję (s/y Santa Pasta oczywiście) żonie, zauważam że nie mam zasięgu. Korzystam więc z telefonu kolegi, który o dziwo działa bez problemu.

No ale przydałoby się również sprawdzić pogodę, zaplanować przelot na Alandy i obejrzeć jakiś film ze śmiesznymi kotami. A do tego potrzebuję internetowej transmisji danych, na swoim sprzęcie.

Rozglądamy się więc rowerowo po gęsto zalesionej okolicy, ale oprócz naszej przystani i kempingu, znajdujemy tylko towarowy terminal promowy.


Szczęśliwie, w okolicy portu łapiemy otwartą sieć WiFi. Ogarniam sieciowe zaległości - wrzucam fotki na fejsbuka i zapoznaję się z kilkoma prognozami pogody na kolejny dzień. Nadal jednak nie mam zasięgu telefonicznego. Wygląda na to, że mój wirtualny operator (Virgin Mobile) obsysa, z niewiadomych powodów.


Marina Kapellskär jest bardzo zaciszną mariną, z wąskim wejściem ukrytym przed światem. O obecności pobliskiego terminala przypominają jedynie przepływające obok kolosy.


Wieczorem dzwonię z telefonu Pawła (działającego w sieci Plus) na infolinię Virgin Mobile. Dowiaduję się, że właśnie robili upgrade oprogramowania na serwerach i...
Ponieważ jestem za granicą, nie są w stanie "zresetować dla mnie ustawień". Mają jednak próbować i oddzwonić wkrótce.
Niestety - nie oddzwonią i przez kilka najbliższych dni będę musiał pozostać poza zasięgiem sieci komórkowej. Następnym razem będę uważniej wybierać operatora.


Jeszcze...
WIĘCEJ SZKIERÓW


Jest ostatni dzień lipca 2018. Wyruszamy z mariny po godzinie 0830.

Kapellskär był ostatnią przystanią, w drodze na Wyspy Alandzkie. Postanowiliśmy obwieścić światu tą wiadomość, przy użyciu banderki podsalingowej. Nie mamy na wyposażeniu flagi Alandów, ale korzystamy z faktu, że jest to autonomiczne terytorium Finlandii.


Trasa dzisiejszego etapu ma pozwolić nam na moment odetchnąć od skalnego labiryntu.

Zanim jednak dane nam będzie poczuć oddech pełnego morza, musimy pokonać wśród wysp 10NM odcinek bardzo uczęszczanego szlaku.

Poranna mgła nadaje żegludze nieco wyższy level trudności.


Na szczęście mamy na wyposażeniu odbiornik AIS, co znacznie ułatwia sprawę.


Pierwszy, z mgły naciera na nas Kopciuszek.


Inne promy są już mniej natarczywe i nie wymuszają na nas zmiany kursu.


Ruta jest na prawdę zatłoczona i trzeba mieć oczy dookoła głowy.


Wygląda na to, że dzisiaj to nie my jesteśmy najbardziej leniwą załogą w okolicy.


Około południa, mgła powoli ustępuje. Woda dzisiaj spokojna i zawiewa na tyle, aby ciągnąć powyżej 4. węzłów, na żaglach.


Prędkości promów są jednak kilkukrotnie wyższe, co wymaga czujności od sternika.


Po wyjściu na szersze wody mało się już dzieje. Schodzę pod pokład, na drzemkę. Mijają kolejne trzy godziny, gdy budzi mnie sternik Paweł.

Podpływa do nas rib fińskiej straży granicznej. Witają nas na wodach terytorialnych Finlandii. Padają standardowe pytania o narodowość i ilość załogi, po czym życzą miłego dnia i odpływają.

Z tego co widzimy, to kontrolują tak wszystkie jachty, które mamy akurat w zasięgu wzroku.


Około godziny 1500 zauważamy ląd, a godzinę później wyraźne zarysy charakterystycznych budowli.


Lewą burtą mijamy latarnię Marhällan.


Po prawej obserwujemy Kobba Klintar. Wyspa warta odwiedzin, ale jednak dzisiaj ją omijamy - nie da się zobaczyć wszystkiego w ograniczonym urlopem czasie.


Kierujemy się dzisiaj do Meriehamn. To jakieś 5NM dalej, na północ.

Na ostatnich kablach towarzyszy nam tutejszy prom. Wyprzedza nas i cumuje pierwszy.


Z ciekawością obserwujemy jego patenty pokładowe, ale stwierdzamy ich znikomą przydatność na Albin Vedze.


W końcu dostrzegamy marinę.


Sporo jachtów, ale też i dużo wolnych miejscówek do wyboru.


Mimo to, znajdują się tu również amatorzy bojek.


O godzinie 1745 cumujemy w Mariehamn.


To dość szczególny dla mnie moment.

Póki nie zaczynałem swojej przygodę z żaglami, nic o Alandach nie wiedziałem.
Opowiedział mi o nich dopiero Grzegorz, którego poznałem kilka lat temu, szukając możliwości wypływania 200 godzin stażu na JSM.

Na jego s/y Enigma, odbywałem właśnie swój pierwszy stażowy rejs po Zatoce Gdańskiej, kiedy to zaskoczył mnie informacją o istnieniu, na Bałtyku, archipelagu ponad 6500 wysp. Mówił, że chciałby tam kiedyś popłynąć. Ja miałem wtedy bardziej skromne cele - chciałem zdobyć Hel. O rejsie przez Bałtyk bałem się wtedy nawet pomyśleć.


Dzisiaj - cumując w stolicy Wysp Alandzkich - dziwnie się czuję.

Zrealizowałem to co kiedyś wydawało mi się niemożliwe. Aby ponownie nadać życiu sens, będę musiał teraz wymyślić sobie jakiś inny, nieosiągalny cel.

Chyba już rozumiem, co ludzi ciągnie na ocean, każe zdobywać górskie szczyty, czy też programować w node.js.

Ale póki co jestem tu i teraz. I oprócz marzeń, mam swoje obowiązki. Czas zwiedzić Alandy... Zostańcie na nasłuchu :)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.