3 sierpnia 2018

Rejs "Bałtycka Włóczęga - cz. 4/5 - Skalne szuwary: Meriehamn - Bomarsund ", s/y Santa Pasta (Albin Vega 27), 31.07-03.08.2018


Najgorsze w zwiedzaniu Alandów jest to, że ilość tutejszych wysp zupełnie nie odpowiada długości urlopu, jaki mamy do dyspozycji. Trzeba zrobić plan i dokonać trudnych wyborów. Czyli akurat wszystko to, czego w żeglarstwie najbardziej nie lubię.


Mariehamnski...
SEN


Tutejsza kraina wygląda na szczęśliwą. Nawet lokalne smoki wydają się być uśmiechnięte od ucha do ucha - mimo, że uszu nie mają.


W trosce o najbardziej ortodoksyjnych żeglarzy, którzy nie życzą sobie schodzić na ląd, przewidziano miejsca w restauracji F.P. von Knorring.


Sądząc po masztach flagowych, zjechała się tu cała żeglarska elita.


O nie... Brakuje jednej flagi!

Zgłaszamy swoje przybycie w bosmanacie i opłacamy postój. To powinno pomóc.


Na drugi dzień obserwujemy efekt.


Nie jesteśmy jednak pewni czy nie zawdzięczamy tego innej, bardziej na morzach świata rozsławionej jednostce, która właśnie zawinęła do portu.


To granatowy "Czarny Diament", o którym czytałem niedawno jak "tnie oceany".


W każdym razie, odwdzięczamy się bosmanowi i zawieszamy pod salingiem, kupioną dopiero co, banderkę Wysp Alandzkich.


Niestety, z jednym tylko salingiem i wyłącznie ścisłymi umysłami załogi, nie mamy szans. W wywieszaniu czegokolwiek Alandczycy przebijają nas formą artystyczną.


Dzisiaj dzień zaczynamy od "Ålands Sjöfartsmuseum", co w bardziej cywilizowanym języku oznacza "The Maritime Museum", a w języku narodu, któremu króluje obecnie kazirodczy związek bóstw - po prostu - "Muzeum Morskie".


W samym muzeum, nie brakowało różnych na wpół boskich osobliwości.

Oto półczłowiek - półstatek.


Choć w nieco szerszej perspektywie, całość wygląda na gabinet figur woskowych aktorów z filmu "Titanic".


A to pewnie kadr z tutejszego odpowiednika filmu "Rejs".


Ciągane logi mnie nie poruszają wcale - widziałem już w sklepiku w Ystad.


Choć muzeum ma przewagę w ilości kompletnych zestawów nawigacyjnych.


W sklepie nie było też instrukcji obsługi.


Ciekawym eksponatem jest tu wyszukiwarka ciał niebieskich, z systemem "przeciągnij i nie upuść".


Poza tym reszta, jak w każdym w morskim muzeum...

Zegarki, cyrkle, lunety.


No i dzwony.


Jest i wesoły zakątek twórczy. Na statkach nigdy nie brakowało rozrywki.


Choć ta stara etykieta po denaturacie może świadczyć, że alkohol był wtedy w deficycie.


Na morzu nie brakowało za to morskich potworów.


A gdy jakiś potwór dobrał się do kadłuba, remontowano go w taki oto sposób.


W sali obok, można poćwiczyć to, w co bawię się na Albin Vedze, przed każdym większym rejsem.


Muzealne ekspozycje silników istnieją chyba tylko po to, aby wpędzać jachtowe pierdziawki w kompleksy.


Zdziwiła mnie natomiast zawartość marynarskiego kuferka z przeszłości. Stelaż latawca, szablon do tatuowania przedramienia i kolorowa kserokopia spalonego słońcem tyłka.


Z tych trzech żeglarskich domen, najbardziej rozwinęła się chyba technika tatuażu.


Wśród całego ogromu wzorów wybrałem te najbardziej uduchowione.


Brak kobiet na statkach dawał się najwyraźniej we znaki marynarzom.


W sztuce drzemie siła. Nie tylko wojna pociąga za sobą rozwój techniki.


Zastanawiacie się nad efektami? Już nie musicie...


Zwiedzanie kończymy na "żeglarskim oknie życia".


Ale to nie wszystko...

W cenie muzealnego biletu zawarte jest też zwiedzanie statku-muzeum "Pommern".


Niestety zastajemy go akurat, kiedy jest w remoncie.


Co wcale nie przeszkadza, aby odbyć po nim skróconą wycieczkę z przewodnikiem.


Statek posiada bardzo ciekawa historię.


Którą wysłuchujemy w kilku językach. Przewodniczka okazuje się być prawdziwą poliglotką i chcąc zaoszczędzić czas (tylko swój - nasz niestety się nieco marnował) prowadzi jednocześnie grupę anglo, niemiecko i szwedzkojęzyczną.

Wysłuchujemy więc kilku (rozumiemy tylko jedną) powtarzających się opowieści o pochodzeniu statku i jego wyposażeniu.


O pożarze, który niemal strawił statek i o pompie przeciwpożarowej, która nigdy nie została użyta.


W chwilach kiedy przewodniczka nie mówi po angielsku, rozglądamy się wokoło, próbując dojrzeć cokolwiek przez gęstą sieć rusztowań.


Największe wrażenie robi na nas długość statku - 95 metrów! Kto twierdzi, że rozmiar nie ma znaczenia, niech spróbuje umyć ten pokład.


Jak to dobrze, że nie zacząłem żeglować w latach 30-tych. Długość statku nie przekładała się na rozmiary koi. Paradoksalnie - s/y Santa Pasta zapewnia załodze dużo większy komfort.


Choć te koje z dawnych czasów, wyposażone były za to w indywidualne żygobulaje.


Pod pokładem dupska nie urywa - wygląda tu jak na Santa Paście przed sezonem.


Na salonach jednak czuje się różnicę.


"Najpierw kapitan, później bóg, a potem reszta" - czyli nic się nie zmieniło od tamtych czasów. Tylko tego osamotnienia od załogi można trochę pozazdrościć.


Tutaj kończymy wycieczkę. Kiedyś była to mesa kapitańska - dzisiaj miejsce odpoczynku przewodników turystycznych.


Opuszczamy pokład i idziemy w miasto...

Ulice, nie tylko swoim układem i szerokością, przypominają przedmieścia USA.


A jakość popularnej tutaj amerykańskiej mechaniki pojazdowej zapewne napędza tutejszy biznes.


Musiałem przepłynąć ponad 1000NM z dwoma składakami w bakiście, aby zatrybić, że mam na pokładzie aż dwie zapasowe dętki do roweru, ale nie posiadam pompki. W tej konfiguracji - w razie złapania gumy - nie podmucham.

W tutejszym sklepie rowerowym dokonujemy więc prewencyjnego zakupu pompki do roweru. Nawiązujemy przy tym znajomość z właścicielem sklepu, który ma bardzo dobrą opinię o zatrudnianym kiedyś, w roli sprzedawcy-serwisanta, obywatelu Polski. Nie zdajemy sobie jeszcze sprawy, jak bardzo znajomość ta przyda się w późniejszym etapie rejsu.

Dokonujemy też inwestycji w miejscowy mini przewodnik żeglarski, który jest dobrym uzupełnieniem naszej (zbyt ogólnej) locji Bałtyku.


Dawka muzealnej aktywności została na dzisiaj wyczerpana. Pomimo istnienia drugiej przystani i innego muzeum w okolicy, nie mamy już sił na zwiedzanie.


Upał się rozkręca, a my nie potrafimy znaleźć porządnego dachu nad głową.


Udajemy się więc do znalezionego przypadkowo parku Lilla Holmen.


Gdzie z cienia korzystają nie tylko ludzie.


I na tutejszej plaży, przez ponad dwie godziny, zajmujemy się nicnierobieniem.


Choć nie tak do końca. Ja - dzięki pobliskiej budce z lodami - szybko znajduję sobie zajęcie.

Ale nie każdy człowiek to Eskimos, aby tylko lodem żyć. Wracamy do portu i odwiedzamy tamtejszą tawernę.

Brak lodówki, oprócz licznych wad, ma również swoje zalety. Zamiast pić piwo przywiezione z Polski, można odkryć miejscowe klejnoty sztuki browarniczej.



Działo się...
W TWIERDZY


Kiedy kalendarz oznajmił nam, że nastał już 2 sierpnia 2018 roku, pożegnaliśmy Mariehamn.


Ruszyliśmy niby wgłąb szkierów, ale naszym celem był wschodni koniec tej samej wyspy (Fasta Åland), na której spędziliśmy ostatni dzień.


Aby nie nadkładać zbytnio drogi, zamierzamy przeprawić się przez wąski i długi na 350 metrów Lemströms kanal.


Według locji, operujący na tym kanale most, otwierany jest o każdej pełnej godzinie, na 10 minut. Nie wiem dokładnie jak działa czas w Skandynawii, ale wpływamy w kanał o 1245 i nikt nam mostu przed nosem nie zamyka.


Kanał zdaje się wąski, ale teoretycznie obsługuje jachty o szerokości do 16m i zanurzeniu 3.5m. Mamy więc spory margines na potencjalne błędy w nawigacji.



Wychodzimy z kanału, mijamy kilka szkierów i obieramy kurs na NE.


Zawiewa fajnie z prawej burty, wiec najbliższy odcinek 10NM robimy na żaglach.


Nowa banderka z wdziękiem majta się pod salingiem.


Pomiędzy wyspami Prästö i Mickelso napotykamy dwa aktywne promy.


Ale z takimi mamy już wprawę. Przecinamy ich rutę bez większych zmian prędkości i kursu.


Opływamy wyspę Prästö, na której dostrzegamy pierwszy potencjalny cel lądowej wycieczki.


Za ostatnim zakrętem przymierzamy się już do cumowania w Bomarsund.


Pierwszy raz cumuję w tak klimatycznym miejscu.


Zauważam, że odpowiednio prześwietlone zdjęcie wybiela profesjonalnie pokład mojej Albin Vegi.


Bojki niby mamy ogarnięte, ale wylosowana z bakisty lina okazuje się za krótka i musimy wykonać drugie podejście. Na szczęście miejsca na słabo kontrolowane manewry jest dosyć.


O 1630 mamy już pełen klar na pokładzie i idziemy obadać ląd.


Paweł już kiedyś odwiedzał te tereny, więc to on został dzisiaj przewodnikiem. Od razu wlecze mnie pod górę, jakimś dziwnym, partyzanckim szlakiem.


Drzewa kiepsko się tu podłogi trzymają...


Szlak więc wyznaczają również, dedykowane do tej roli, słupki.


Idziemy po litej skale, która tylko od czasu do czasu ustępuje kolorowemu leśnemu poszyciu.


Średnio gustuję w wycieczkach pod górkę, ale tym razem opłaca się.

Ze szczytu wzgórza można nie tylko spojrzeć z góry na okoliczne szkiery.


Strome skały opadające wprost do wody.


Ławkę dla zmęczonych drogą turystów.


I Pawła.


Ale i również obejrzeć ruiny starej rosyjskiej twierdzy Notviks Tornet.


Twierdza budowana była przez Rosjan od 1832 do 1854.


Miała strzec dostępu wrogim jednostkom nacierającym od północy.


Stąd pewnie tyle tu stanowisk armatnich skierowanych własnie w tym kierunku.


Ale nie do końca Rosjanom wyszło, jak planowali. W wyniku niespodziewanych okoliczności, musieli się zwinąć przed końcem projektu.

Zrobili to w takim pośpiechu, że zapomnieli o kilku armatach.

W tym całym zamieszaniu Finowie zyskali turystyczną atrakcję.


A szczęściem w szczęściu jest, że ta atrakcja nie wpadła, przez te wszystkie lata, w ręce polskich złomiarzy.


Ale złośliwi Finowie nie omieszkali oczywiście zwizualizować nam, co tak na prawdę tracimy, spóźniając się w to miejsce o 154 lata.


Poczułem w sobie młodzieńczy bunt i...

Strzelać nam nie kazano, ale i tak wstąpiłem na działo!


Gniew przeszedł, gdy tylko zainteresowałem się szczegółami technicznymi wyrzutni i ich ówczesnym systemem naprowadzania na cel.



Kamień na kamieniu i...
ŚLEDŹ NA KOTLECIE


Po zejściu ze wzgórza z twierdzą, zgodnie stwierdziliśmy, że można by gdzieś jeszcze dzisiaj zajrzeć, zanim okolice ogarną ciemności.

Dosiedliśmy więc składanych dwukółków i ruszyliśmy polną drogą, wgłąb lądu.

Eskapada szybko zakończyła się sukcesem. Już po kilkuset metrach znaleźliśmy budkę z lodami i knajpę z zacnym żarełkiem. Tutaj z głodu na pewno nie zginiemy!


Ilość lodów, jakie pochłania się w upalny dzień, zastępuje kilka posiłków i zapewne zmienia stateczność jachtu.


Tak jestem zachwycony występowaniem budek z lodami, na tych odludnych terenach, że prawie nie zauważyłem, znajdujących się od nas o rzut beretem, ruin murów fortyfikacyjnych.


Podjeżdżamy przyjrzeć się z bliska.


Jak na wyrób przyszłego ZSRR, budowla wykazuje się dość dużą starannością wykonania. A uwagę wzbudza odrębna warstwa, dość charakterystycznej, kamiennego "pancerza".


Paweł zgłasza jednak fuszerkę dotyczącą składu zaprawy murarskiej.


Ja tam wolę podziwiać budowlę od strony bardziej reprezentatywnej i prawdziwości jej wnętrza nie dociekać.


I tak w niewiedzy żyć i złudzenia mieć, ale szczęśliwym być.


Ponieważ obok budki z lodami znajduje się tutejszy bosmanat, opłacamy postój i wykupujemy pozwolenie na łowienie ryb. A to już nas zobowiązuje do przeprowadzenia próby połowowej.

Bosman, będący tak na prawdę właścicielem przystani i przyległego do niej pola kempingowego, poleca nam wartkie wody pod mostem na wyspę Prästö.

Nie jest to daleko, toteż postanawiamy skorzystać z podpowiedzi i pewni sukcesu udajemy się na most.


Ale "bosman" chyba otrzymywał tylko działkę od miejscowego muzeum, które dziwnym trafem znajduje się tuż przy moście.


Ryb żadnych nie łapiemy. Choć szczerze próbujemy kilku różnych miejscówek, w okolicach mostu.


Muzeum widziane jest z każdego z tych miejsc. Przypadek?


I tak zarzucamy wędkę i zmieniamy przynętę, i coraz bardziej opuszcza nas nadzieja. Ale do muzeum uparliśmy się - na złość - nie wchodzić.


Aż nam nudzi się zabawa ta.


Jesteśmy głodni - jak to dobrze, że nie musimy jeść tylko tego, co złowimy.

Wracamy do knajpki przy lodowej budce.


Gdzie dokonujemy, pod rząd, kilku degustacji miejscowych trunków.


I spożywamy schabową wieczerzę.

Będąc na budowie wychowany, trochę panikuję na widok udekorowanego kotleta. Ale jestem na tyle głodny i uzbrojony w widelec, że ogarniam się szybko.


I cały dzień można by w sumie uznać za bardzo udany, gdyby nie jeden drobiazg.


Na szczęście pęknięty drut w rowerze, to nie to samo co pęknięty drut na jachcie.

Ponieważ w najbliższych dniach mieliśmy jeszcze bardziej oddalić się od cywilizacji, a rowery były nam lekko niezbędne, podejmuję męską decyzję, która zmieni nie tylko bieg historii, ale i treść tego bloga.

Dzięki tej decyzji, to co miało popsuć nam wyprawę, paradoksalnie odwróci się na jej korzyść. Stracę przy tym kilkaset kalorii, ale za to wzbogacę swoją opowieść.

Niestety, trzeba będzie na nią poczekać do następnego odcinka :)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.