6 sierpnia 2018

Rejs "Bałtycka Włóczęga - cz. 4/5 - Skalne szuwary: Bomarsund-Sandvik", s/y Santa Pasta (Albin Vega 27), 04-06.08.2018


W tym odcinku o tym, że nawet najciekawsze archipelagi mają swoje mniej ciekawe miejsca. I również o tym, że w najbardziej zacisznych przystaniach zdarzają się rzeczy,  których YouTube by się nie powstydził.

Przystanie...
MNIEJ CIEKAWE


04.08.2018. Wczorajszy pomysł wypłynięcia wcześnie rano nikomu się dzisiaj nie podoba. Pada bowiem od rana  i będzie tak padać do południa - a potem nawet jeszcze trochę.

A że człowiek nie po to urlop bierze aby w deszczu moknąć, dopiero o godzinie 1400 opuszczamy kameralną przystań w Bomarsund.


Chcieliśmy dzisiaj dopłynąć na wyspę Kökar, ale ponieważ późno się zebraliśmy, a w okolicy nie ma przeciągów, postanawiamy zatrzymać się gdzieś po drodze. Jeszcze nie wiemy dokładnie gdzie. Jedziemy więc bez planu - kto nam zabroni?

Znowu spotykamy, pływające między wyspami Prästö i Mickelsö, promy.



Poza nimi i nami nie ma na wodzie żadnego innego ruchu.


W ogóle mało się dzieje. Najciekawszą rzeczą jaką spotykamy jest mewopodobne stworzenie, siedzące (a właściwie chyba stojące) na słupie.


I co nam z tego, że wyspy wkoło ładne, skoro nic nie wieje.


Z nudów postanowiliśmy spróbować trollingu. Bardzo popularne ostatnio na forach internetowych zajęcie, sprawdza się również w szkierach. I tak jak w wirtualnym świecie - daje zajęcie, ale satysfakcja i efekty mizerne.
Ryby nie podejmują z nami wspólnego tematu - może łowimy w złym miejscu?


Po chwili dostrzegamy miejsce, gdzie drapieżniki mogłyby podjąć sztuczną przynętę, lecz nie wygląda ono na ogólnodostępne.


Jedna rzecz nie przestaje mnie w tutejszych szkierach zaskakiwać - duże statki. Pojawiają się nagle i znikąd. Ot płyniesz sobie głębokim na wysokość prezesa, wąskim przesmykiem, wśród skalistych, nieco zalesionych brzegów - nierzadko zbliżając się do lądu na odległość skutecznej lokalizacji rosnących w tutejszych lasach grzybów...


A tu nagle, jakieś pełnomorskie bestie stają ci na drodze.


Potwory stalowe, tym razem spotykamy na cumowej uwięzi.


Ale jesteśmy na Alandach - tu nie ma co się cieszyć nad nierozlanym piwem.
To co jeszcze 5 minut wcześniej stało przy portowym nabrzeżu i zażywało samochodowej lewatywy...



Płynie teraz całą naprzód na naszym prawym trawersie.


Na szczęście, schowany pod pokładem, pracowity Volvo Penta MD6A robi swoje. Unikamy więc bezpośredniej konfrontacji z przewymiarowanym tubylcem.


Zbliża się koniec dnia, a świat wkoło nas nadal się nie rozwiewa. Nic tu po nas na tej wodzie. Zjeżdżamy na noc do Degerby Gästhamn.

Tuż przed zamknięciem, w tamtejszym sklepie spożywczym, regulujemy opłatę za postój i zdobywamy kod do sanitariatów. Czasem mam wrażenie, że tylko po to człowiek żegluje.


Marina Degerby - naszym zdaniem, nie należy ani do ciekawych, ani do zacisznych. Może dlatego, że cumujemy w pobliżu promu, który całą noc będzie miał włączone to coś - agregaty jakieś, czy cholera wie co jeszcze. Szumiące to i głośne tak, że spać jest trudno.


Ranek 5. dnia sierpnia 2018 roku wita nas słoneczną pogodą i otwartym sklepem. Dla człowieka wyhodowanego w miejskiej dżungli PRLu nie ma nic lepszego od porannych zakupów.


Jeszcze ostatni rzut oka na przystań i ruszamy.


Naszym dzisiejszym celem jest wyspa Kökar.

Przystanie...
BARDZIEJ CIEKAWE


Kalendarz pokazuje, że dziś 06.08.2018. Wypływamy z Degerby w okolicach godziny 1000. Wiatr słaby i prosto w dziób. Zapowiada się kolejny dzień na motorku.


Znowu brniemy w ciasne przesmyki.


Na szczęście widoczność jest bardzo dobra, oznaczenie wzorowe, a i oprogramowanie Navionics z automatu i bezbłędnie wytycza naszą rutę.


Głębokości poniżej dwóch metrów dawno przestały robić na nas wrażenie.


I płyniemy sobie tak bez troski i znoju, zostawiając za sobą gładki kilwater.


Przez pierwsze mile tego etapu nie spotykamy żywej duszy.


Potem przelatuje jakaś motorówka - ale to też przecież bezduszna istota.


Promy (te większe) tym razem omijają nas z daleka.


W końcu natrafiamy na coś nietuzinkowego. Mały, plażowy wręcz katamaran, napędzany wyłącznie siłą wiatru i rosyjską banderą.


Słońce co jakiś czas przebija się przez grubą warstwę chmur i gra refleksami światła po powierzchni wody. Okolica robi się przez to dużo piękniejsza, a relacja z rejsu o wiele bardziej nudna.


Kolejni turyści spotkani na szlaku uświadamiają nam, że wiatr jest na tyle silny aby żeglować fordewindem, z zawrotną prędkością dochodzącą do 1.5 węzła.


Nam jednak warkot motorka dzisiaj nie przeszkadza. Chyba noc przy burcie szumiącego agregatami promu podwyższyła nam tolerancję na mechaniczny hałas.


Przeszkadzają nam za to wystające tu i ówdzie skały. Nie dają sternikowi odpocząć. Próba żeglugi na autopilocie kończy się zajmującą przyciskologią. Lepiej już machać rumplem.


Dobrze, że zielonych i czerwonych tyczek i tutaj nie żałują.


A jak ktoś rozumie co znaczą tajemnicze znaki na okolicznych pagórkach, pewnie i po nich może, z powodzeniem nawigować.


U nas w kraju też takie kamienne cuda stawiają, tylko bardziej człekopodobne - no i dużo wyższe. Czasem jednak wykonawcy mylą Świbno ze Świebodzinem i za daleko od wody je umiejscawiają. Tylko najbardziej zagubieni je potem oglądają.


Na Alandach, pływających promów jest tak dużo, że w oparciu o ich ruch można prowadzić tu coś w rodzaju "dynamicznej" nawigacji.
A może, po odpowiednich badaniach naukowych, udałoby się przewidywać w ten sposób również pogodę.


O godzinie 1300 łapie nas deszcz, ale przechodzi po 45 minutach, wraz z mijającym nas promem... Przypadek?


O godzinie 1420, w końcu dostrzegamy nasz cel. Widok jest obiecujący.


Po 1430 cumujemy już w marinie Sandvik, na wyspie Kökar.

Towarzystwo mamy doborowe - coś w stylu szkierowego cruisera o szerokości Albin Vegi i prawie dwukrotnej jej długości. Prezentuje się to coś całkiem wyjściowo. Nie zazdroszczę co prawda manewrowości w ciasnym porcie, ale intuicja podpowiada mi, że własności nautyczne taki statek posiada ponadprzeciętne.


Przystań jest bardzo charakterystyczna, przez łagodnie schodzący do wody, jednolicie skalisty brzeg. Ale prawdziwą wisienką na torcie jest tutaj tęczowo malowany, stary kuter.


Postanawiam przyjrzeć mu się z każdej jego strony.


Jak i od środka.


Czytelnicy bloga mogą go więc sobie teraz obejrzeć, jakby się komuś nie chciało tak daleko płynąć.


A i odbicie w wodzie ma ten statek nieskromne. Warstwa wodorostów dodaje kolejny kolor do tęczy - nie znam się na polskiej tęczofobi, ale to chyba odpowiednik ekologów.


Upał sprawia, że od razu korzystam z miejscowego kąpieliska.


Reset temperaturowy w chłodnej wodzie i słoneczne popołudnie pobudza nasze chęci do wycieczki turystycznej wgłąb lądu.




Po kropce
DO KRĘGU


O godzinie 1625 ruszamy w rowerową trasę. Udajemy się w kierunku NW na sąsiednią wyspę Hamno.


Łódek używają tutaj nie tylko do pływania.


Po kilkuset metrach komfort wzrasta. Droga się utwardza, a znikomy ruch pojazdów silnikowych, sprawia że czujemy się królami szosy.


Mijamy mosty...


Kamienie...


Niezrozumiałe drogowskazy...


Lądową wersję samotnego żeglarza...


I w końcu, podążając za promieniem pewnej gwiazdy...


Dojeżdżamy do jakiegoś małego kościółka. Kurcze - jeszcze tylko dzieciątka brakuje.


Jak przystało na kościół - drzwi (i skarbonka) stoją dla wszystkich otworem.


W wymyślnym kształcie mechanizmu klamki zawarty jest pewnie jakiś kod templariuszy.


A dach, trochę nieudolnie, udaje jakiś fraktal.


Normalnie, to ja do kościoła nie trafiam nawet po pijaku. Ale nie żałuję że wdepnąłem akurat do tego. Zamiast nagich zwłok rozpartych na drzewcu, eksponuje się tu bardziej interesujące i estetyczne eksponaty.


W ogóle, to bardzo uporządkowane tu muszą mieć życie duchowe.

Są tu przykościelne obszary wyznaczone na biesiadę.


A inne na wieczny w piachu spoczynek.


Malownicze widoki okolicy kontemplować można za to z wielu różnych miejsc.



Nic więc dziwnego, że już od niepamiętnych czasów osiedlali się tu mnisi.


Ale dopiero w czasach współczesnych doczekali się muzeum.


Pewnie dlatego, że niewiele po nich dzisiaj zostało.


Kończymy naszą wizytę spojrzeniem na kamienne resztki i jedziemy dalej.


Właściwie to częściowo wracamy i udajemy się w kierunku zachodniej części wyspy Kökar.

Pismo obrazkowe jest tu bardzo rozwinięte i listonoszem można zostać nie znając miejscowego języka.


Aha - jakby komuś, w tych okolicach, brakowało na morzu jednej pławy, to niech nie wiesza psów na autorach map, tylko naniesie poprawkę. Podaję współrzędne: 59°56'05.5"N 20°52'44.4"E


Żar leje się z nieba, ale nie czas na rozwiązywanie hydrozagadek.


Natrafiamy bowiem na coś o wiele bardziej zagadkowego.


500 metrów to dla naszej wyprawy rzut moherem. Ruszamy w kierunku wyznaczanym przez białą strzałkę.

Po kilkudziesięciu metrach orientujemy się, że wszystko co musimy robić, to podążać za białymi kropkami.


Niby trywialne, ale przyszedł moment, w których nie wszystko było tak jasne i zimny pot zrosił nasze skronie.


Po nim jednak znowu przychodzi spokój i opanowanie.


W pewnym momencie kropi kończą się. Zdaje się, że osiągnęliśmy cel.


Ale nie jesteśmy zadowoleni. Pół kilometra trudnej, prawie górskiej, trasy, pokonanej w klapkach, po to aby zobaczyć to...



Rozglądamy się dokoła ale nic więcej nie widać.


Nic, poza samotnym kołkiem z łańcuchem.


Taki kołek dobry jest na medytację - pomyślał Paweł i jął medytować.


I wtedy kołek łańcuchem wskazuje nam drogę. Jest to droga powrotna, ale widziana z innej strony ujawnia swej przeszłości sekrety.


Oczom naszym ukazują się kamienne pozostałości pradawnych ludzkich siedlisk.


Znajdujemy też tablicę informacyjną. Niestety, jak wszystko na tej wyspie, zapisaną w jakimś barbarzyńskim języku.

Nasze bystre umysły wnioskują jednak po rycinach, że rzecz tyczy jakiejś afery Lex Developer z epoki brązu.

Kamienne kręgi były stłoczone razem i ułożone w sposób chaotyczny - odbiegający od dobrych praktyk urbanistycznych. Na planie nie widać, co prawda parkingów, ale placów zabaw i parków również nie dostrzegamy. Wygląda mi to osobiście na jakiś "układ kokarski".


Tymczasem, słońce zaszło i z kierunku NW nadchodzi brzydki front burzowy. Już za chwilę, wędrówka po mokrych i śliskich skałach może okazać się niemożliwa. A że cel został osiągnięty, postanawiamy ewakuować się natychmiast do mariny.



Bój się...
BOJKI


Zdążamy wrócić w samą porę - tuż przed nawałnicą.


Nie udaje się to jednak wszystkim.


Jeden taki Niemiec, u którego Santa Pasta mogłaby robić za bączek, walczy z dopychającym wiatrem. W całej marinie robi się zamieszanie, bo mało kto siedzi bezczynnie, robi tylko zdjęcia i nie pomaga potrzebującym.


Z pomocą rusza nawet czujny Pan Bosman.


Przez kilkanaście następnych minut nie umiem ocenić czy więcej wody jest nad czy pod powierzchnią morza.


W końcu jakiś bóg (zapewne od spraw LGBT) przegania zło i w marinie Sandvik znowu gości spokój.


Postanawiamy uczcić zwycięstwo jasnych mocy. Rozpalamy grilla. Pomimo obowiązującego w okolicy zakazu używania otwartego ognia, uzyskujemy pozwolenie od bosmana. Nic w sumie dziwnego, skoro to on sprzedaje karkówkę.


Ale zaraz... Napisałem "jasnych mocy" - czegoś tu brakuje..

No właśnie! ;)


Zasmakowaliśmy w tym lokalnym złotym trunku odkąd wjechaliśmy w te porośnięte szuwarami skały. A sklepik na przystani w Sandvik, na pewno będzie musiał uzupełnić zapasy, po naszym wyjeździe.

I kiedy tak czilowaliśmy w atmosferze wchodzących do mariny drewniaków...


Kolejny alarm!

Rufa czarterowej jednostki, pod Rosyjską banderą, zerwała się z bojkowej uwięzi i statek drapie się właśnie burtą o pomost. Wiatr mu w tym pomaga, a przeszkodzić próbuje dość liczna, choć pijana już nieco, załoga.


Kapitan zdaje się być początkujący i trochę bezradny. Z tego co mówi rozumiem, że chce odejść od kei i zaparkować po drugiej stronie pomostu. Doradzam standardowe odejście na szpringu dziobowym.

Jest natychmiastowa aprobata kapitana. Załoga już nawet przygotowała szpring i odbijacze i w gotowości czeka na wykonanie manewru.

Zaczynamy. Silnik na biegu, szpring napina się, odbijacz pracuje, ster na prawą burtę i rufa zaczyna posłusznie odjeżdżać od kei, gdy nagle...

Kapitan ogłasza zmianę decyzji. Stajemy się świadkami popisowej akcji w wykonaniu bosmana przystani, który postanawia odciągnąć jachtu od dziobu strony.

Nie docenia on jednak wystawionej na wiatr powierzchni bocznej kadłuba, czy też masy holowanego jachtu i przecenia moc swojego skutera. Zamiast wyciągnąć rosyjski krążownik z impasu, ściąga go jedynie na obserwujących go dotąd biernie sąsiadów z folkbota.


Dryfujący jacht zatrzymuje się dopiero na cumie łączącej starannie utrzymanego drewniaka z boją cumowniczą.

Nie mając wpływu na przebieg akcji, mogę jedynie obserwować jej dalszy przebieg. Ktoś skacze do wody z pokładu w masce i kilka razy nurkuje. Ktoś inny coś do niego pokrzykuje. Na dziobie trwa zacięta walka o nienaruszony żelkot.

W końcu jakoś udaje się sprawę ogarnąć i jacht zostaje zacumowany z drugiej strony pomostu.

Można teraz spokojnie przyjrzeć się przyczynie całego zamieszania.


Nie ufajcie bojkom cumowniczym!


Rosjanie bardzo grzecznie przeprosili wszystkich za zamieszanie i podziękowali za pomoc - choć moim zdaniem więcej do powiedzenia powinien mieć zarządca przystani.
Najważniejsze jednak, że cała akcja trwała dokładnie tyle, ile przypieka się na grillu, do stanu smaczności, stek z karkówki :)


Rowerem...
W WYSPĘ


06.08.2019. To dzień w którym Paweł przyznaje się, że był tu już jachtem dwa razy, ale dopiero dzięki rowerom dane mu będzie zobaczyć coś więcej niż tylko przystań.

Znaleziona w bosmanacie uproszczona mapa turystyczna wyspy bardzo nam tego dnia pomogła.


Postanawiamy zajrzeć do miejsc oznaczonych jako zabytki i punkty widokowe. Ruszamy najpierw na zachód.

Przydrożne znaleziska świadczą o tym, że mieszkańcy wyspy doskonale wiedzą, co w życiu jest na prawdę ważne. Kamienie!


Po przejechaniu około 1 km, znad krzaka zaczyna przyglądać się nam tajemnicza wieża.


Po chwili lądujemy w równie tajemniczym porcie, który na mapach oznaczony jest etykietą Alvik.


Oprócz zacumowanego statku nie spotykamy w pobliży nikogo.


Na szczęście jest tam rowerowy plac manewrowy, z którego korzystamy i zwracamy nasze dwukółki.


Tuż za ogrodzeniem zabudowań portowych, znajdujemy ścieżkę prowadzącą cholera wie gdzie. Choć jest trochę pod górkę, ruszamy nią ku przygodzie.

Chwilę później mamy możliwość spojrzeć na wszystko z góry.


Ale mimo wspaniałego widoku czujemy, że to jeszcze nie jest to - że nie jest tak do końca zajebiście, i że czegoś tu brakuje.


I wtedy znajdujemy bunkry.


A właściwie to resztki, budowanych przez Rosjan w 1916 roku, stanowisk artyleryjskich.


Które to - jak głosi tutejsza tablica informacyjna - już w 1919 zostały przejęte przez Finów i w znakomitej większości, z gracją, wysadzone w pizdu.


Z wysiłku umysłowego, niemal dostajemy żylaków za uszami - chcąc zorientować się czy stąpamy po zwykłej pospolitej skale, czy po pozostałości zabytkowej betonowej konstrukcji.


Ku zmartwieniu archeologów, matka natura bardzo szybko maskuje niechlubną historię ludzkiego gatunku i zazielenia okolicę.


Choć turyści próbują coś tam odbudowywać, wedle swoich możliwości.


Ponieważ za "bunkrami" droga kończy się - zawracamy.


Czas udać się na wschód - "tam musi być jakaś cywilizacja".


Pomiędzy wyspami Kökar i Flattö ulokowana jest przytulaśna marina Karlby.



Zaskakuje mnie, że szuwarowo-bagienny wygląd wejścia do mariny nie dyskryminuje wcale dużych pełnomorskich jachtów kilowych.



I miejscówek jest tu całkiem sporo.


Niski most nie pozwala uzbrojonym w maszt jednostkom na swobodne przepływanie między wyspami, ale mniejsze motorowe łódki czują się w nich nad wyraz komfortowo.


My też nie czujemy się źle na naszej różowej, asfaltowej drodze.


Jesteśmy dzisiaj chyba jedynymi jej użytkownikami. Rzecz trudna do wyobrażenia w naszej strefie cywilizacyjnej. Dlatego staram się to zwizualizować symbolicznym światłocieniem.


Szybko przejeżdżamy przez kolejny mostek, aby znaleźć się na kolejnej wyspie (Hellsö).


I mkniemy przez ten surrealistyczny krajobraz.


W którym na każdego mleczarza czeka z rana bukiet polnych kwiatów.


Dojeżdżamy w końcu do końca drogi. Na końcu tym znajdujemy marinę Hellsö.


Jest dziś prawie pusta.


Nie zastajemy nawet bosmana.


Ale nie ma się co dziwić - przeciąg tu dzisiaj strasznie nieprzyjemny panuje.


Nawet w tutejszym przystaniowym pchlim targu wzięli sobie wolne.


Towarów pod dostatkiem, ale my - stęsknieni polskiego absurdu - ogłaszamy sobie dzień wolny od handlu i odmawiam sobie przyjemności zakupów.


Odmawiamy sobie nawet udziału w uczcie. Choć w tym wypadku przyczyną jest upał i to, że restauracja jest pod górkę.


Pedałowania na dzisiaj mamy dosyć, a tu jeszcze trzeba jakoś wrócić.


W drodze powrotnej dostrzegamy budynek, który okazuje się czynnym i dobrze zaopatrzonym sklepem spożywczym.


Paweł kupuje coś czego będzie potem żałować.


To już kolejna nieudana próba i kolega powoli traci już wiarę w możliwość kupienia śledzia bez cukru.

Wracamy do naszej mariny, gdzie możemy podpatrzeć jak wygląda budowa zabytkowych domków, które oglądaliśmy na wcześniejszym etapie rejsu w skansenie.


Ale nie tylko szacunek do przeszłości cechuje tubylców. Nie uznają marnotrawienia czasu. Tutaj nawet w kolejce do kibla jest się czym zająć.


Słońce chyli się ku zachodowi.


I nie pozostaje nam nic więcej jak pójść na ryby.


Niestety, nie pomaga ani zakup licencji na legalny połów, ani zarzucenie wędki. Tylko dlatego, że w jachtowej piwnicy mamy jeszcze kilka słoiczków obiadowych, głodni spać nie idziemy.


To już ostatni dzień na Alandach. Jutro z rana opuszczamy te urocze wyspy, na których człowiek relaksuje się żyjąc zupełnie innym rytmem. I jeśli w ogóle się nad czymś zastanawia, to czy warto gdziekolwiek stąd wracać.



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.