4 sierpnia 2018

Rejs "Bałtycka Włóczęga - cz. 4/5 - Skalne szuwary: Kastelholm", s/y Santa Pasta (Albin Vega 27), 03.08.2018


Czy na blogu żeglarskim powinno się umieszczać relacje z wycieczek lądowych?

Może i nie powinno, ale czasem warto ;)


Kto rano wstaje...
TEMU POTWÓR DAJE


Na seks z Latającym Makaronem nie mam dzisiaj ochoty, ale to co widzę o godzinie 0630 rano 3. dnia sierpnia 2018 roku, warte jest sennych wyrzeczeń.


Santa Pasta jeszcze nigdy nie pozowała w tak malowniczym otoczeniu.


Niestety, nie dane jest mi dłużej siedzieć tak bezczynnie i piękno świata tutejszego podziwiać. Pęknięta rowerowa szprycha (a właściwie trzy) mobilizuje mnie niezwłocznie do przymusowej wycieczki.

Podstawowy problem dzisiejszego dnia polega na tym, że jedyny znany mi sklep rowerowy znajduje się w odwiedzonym niedawno Mariehamn - odległym od naszej aktualnej pozycji na mapie o około 35km.

Żaden to honor dla żeglarza autobusem podróżować. Ale ja nawet cieszę się z takiej możliwości szybszej teleportacji w okolice rowerowego serwisu.
W tutejszym bosmanacie zdobyłem wczoraj lokalny rozkład jazdy autobusów. Daje mi to kilka strategicznych punktów mocy.


Aby nie zepsuć wszystkim dnia i jednocześnie nie stracić nic z urlopowego kalendarza, postanawiamy przegrupować załogę Santa Pasty.
Moim zadaniem na dzisiaj jest (w miarę szybko) ogarnąć naprawę roweru, w stolicy Alandów.
Paweł zobowiązuje się przebimbać ranek na łódce i po południu wyruszyć, na drugim (sprawnym) rowerze, do Kastelholm. Tam właśnie mamy się spotkać i zwiedzić małe co nieco.

Ruszam więc w drogę.

Do przystanku trzeba jednak kawałek dojść piechotą. Z racji niesprawnego koła, nie chcę dzisiaj ujeżdżać mojego składaka po polnych, wyboistych ścieżkach.

Po drodze, podziwiam minimalizm tutejszych turystów i od razu czuję się mniej samotny ze swoim stanem posiadania przyciasnej mesy.


Tak już jest w Bomarsund o 0745 - niezależnie, po której stronie ulicy przystanek autobusowy wybierzesz - i tak będziesz stał na nim sam.


Mam jeszcze kilka minut do autobusu, więc rozglądam się po najbliższej okolicy, która jest teraz o wiele lepiej oświetlona światłem słonecznym. Szkoda, że większość zdjęć zrobiłem już wczoraj i na dzisiaj niewiele fotograficznie dziewiczych ruin sobie zostawiłem.


Znajduję za to kilka elementów, które wczoraj, w pośpiechu kończącego się dnia, zupełnie pominęliśmy. Ot taki, na przykład, gładko wypolerowany kamień, na innym kamieniu, oddający cześć rosyjskim żołnierzom, broniącym fortu w 1854 roku.


Ale, jakbym się bardzo nie starał fotografią obraz tego zrujnowanego kręgu oddać, to i tak nie przeskoczę wrażenia osiąganego wizualizacją.


Jeden jest za to z tych ruin pożytek. Autobus ma teraz większą swobodę przejazdu, niż miał przed 1854 rokiem.

W końcu wsiadam do klimatyzowanego busa. Jestem jedynym pasażerem, więc czuję się jakbym za niewielkie pieniądze czarterował jacht ze skipperem.


Pewnie tego jeszcze nie wiecie, ale wycieczka autobusem po Alandach jest równie ciekawa co jachtem.

Widoki za burtą są niewiarygodnie podobne.


A szlaki są równie dobrze oznakowane.



Powtórka...
ZE STOLICY


Wysiadam w Mariehamn, gdzie autobus kończy bieg. Dopadam sklepu rowerowego jeszcze przed jego otwarciem. Właściciel dostrzega mnie, stojącego z nosem przy szybie i wychodzi zapytać o co mi chodzi.

Przedstawiam problem i z miejsca dowiaduję się o 3-dniowym terminie wykonania naprawy. Jest słabo.

Odwołuję się więc do naszych wspólnych wspomnień sprzed kliku dni i opowiadam o zakupie pompki do roweru. Nie jest to jednak konieczne, bo gość kojarzy dwóch dryblasów ujeżdżających małe składaki.

Idę za ciosem. Przywołuję obraz utrudzonego morską wędrówką żeglarza "w drodze", którego 3-dniowa bezczynność w porcie może przekreślić realizację wakacyjnych planów i co za tym idzie - psychicznie zdołować, a nawet wpędzić w bezglutenową dietę.

Po chwili namysłu, właściciel sklepu idzie na zaplecze sprawdzić czy ma jakieś szprychy. Kiedy wraca, trzy dni zamieniają się w trzy godziny (wujek Albert miał rację z tą dylatacją - zdarza się czasem).
Z taką informacją jest mi już dużo lepiej. Zostawiam rower i idę poszukać budki z lodami, bo w mieście zaczyna się już robić patelnia.


Kusi mnie przeczekać czas naprawy w cieniu parku Lilla Holmen.


I pewnie bym to zrobił gdyby nie to, że prowadzę tego cholernego bloga i nie będę miał o
czym pisać.

Przypominam sobie jednak, że nie zwiedziłem jeszcze pobliskiego muzeum Sjökvarteret. A że po drodze znajduje się kiosk z lodami, nie muszę sam siebie długo namawiać.

Dzięki charakterystycznej - wzorowanej na dawnych budowlach egipskich - stawie nawigacyjnej, do muzeum nie da się nie trafić.


Chociaż początkowo obawiam się, że wylądowałem w jakiejś tutejszej (za przeproszeniem) Wieliczce.


Chwilę później, neguję w sobie te złudzenia.


Nie do końca rozumiem co do mnie na ścianach piszą. Ale uspokaja mnie, że graficznie nazwa zgadza mi się z tym, co znajduję na guglowej mapie.


Znaczy się - jestem w domu. A właściwie to w muzeum. I jest tu bardziej tradycyjna mapa, która pozwala mi się jeszcze lepiej odnaleźć.


Muzeum nieco inne niż pozostałe. Eksponatów można nie tylko dotykać, ale również nimi pływać. Cztery godziny rejsu pod żaglami, na takim pokładzie z dwoma patykami, kosztują tylko 65EUR.


Na szczęście przymusu żeglugi nie ma i można sobie jedynie pooglądać.


Każdy miłośnik czegoś drewnianego i pływającego znajdzie tu coś dla siebie.


Choć niektóre, ciekawe eksponaty ukryte są w przydomowych zaciszach.


A te najciekawsze gdzieś na warsztatowych zapleczach.


A pod latarnią nie jest aż tak ciemno jak powiadają.


Niestety, nie wszystkie drzwi stają przede mną dzisiaj otworem. Choć wszystkie krzesła w poczekalni są wolne.


Nacieszyć się postanawiam jedynie eksponatami pod chmurką.


I na tym kończę zwiedzanie. Ile można?!

Z terenów muzeum dostrzegam jeszcze jakiś park wodny, ale nie korzystam. Pogoda, otoczenie i logika (którą staram się posługiwać, jak tylko potrafię) podpowiadają mi aby nie kupować piasku na pustyni.


Wracam do centrum, gdzie spotykam coś, czego do końca nie jestem w stanie wytłumaczyć.


Minęły już ponad trzy godziny, więc odbieram składaka z serwisu i udaję się na tutejszy dworzec autobusowy. Kiedy (spakowany do torby) rower czeka oparty o słup, dostrzegam pustkę w rozkładzie jazdy.


Nie chce mi się czekać ponad dwóch godzin na przyjazd autobusu.

Poczekalnia pełna książek - ale wszystko w jakimś barbarzyńskim języku. Nic tu po mnie. Wyciągam rower z torby i ruszam w drogę. W końcu mam tylko 24km do przejechania, aby znaleźć się w Kastelholm. Jak dobrze składaka pocisnę, to zajadę tam godzinę przed rozkładowym autobusem.


Przeceniam jednak swoją kondycję, zabierając ze sobą w drogę tylko pół litra wody do picia. Trasa, która tylko częściowo prowadzi po zadrzewionej drodze rowerowej, jest w większości odsłonięta i słońce robi ze mną co chce.

Po przejechaniu połowy dystansu, zaczynam pływać we własnym pocie. Po kolejnych kilku kilometrach, bez uzupełniania płynów, zaczynam mieć halucynacje. Jawią mi się przed oczyma łąki pełne olbrzymich serów camembert.


Jak to dobrze, że na mojej drodze spotykam w końcu jakąś rozwiniętą cywilizację. W miejscowości Godby korzystam z otwartego marketu spożywczego. Chłodzę wszystkie spocone pachwiny sklepową klimatyzacją, uzupełniam braki energetyczne i robię zapas napojów na resztę trasy.

Od razu znikają serowe pola i pojawia się bardziej przyzwoity widok.



O Kasi...
CO ZAMKU NIE CHCIAŁA


W końcu, po przejechaniu ponad 24km rozgrzanego asfaltu, dostrzegam cel - Kastelholms Slot.


Nie za duży to zamek, ale polecają go w kilku lokalnych przewodnikach. To tu mam spotkać się z Pawłem.


Kontaktuję się z nim telefonicznie. Informuje mnie, że zwiedza właśnie pobliski skansen.


Proponuję mu zacząć jednak od zamku, na co bez większych oporów przystaje i po chwili jesteśmy oboje w środku.


Zaczynamy od piwnic, które budzą w nas mieszane odczucia. Świetlówki i betonowe filary słabo oddają atmosferę średniowiecznej warowni.


Chyba trafiliśmy akurat na remont.


Nieco dalej doświadczamy rzeczywistości rozszerzonej.


W końcu napotykamy coś pożytecznego. Ot kilka średniowiecznych przepisów na pecha. Trudne jednak do zrealizowania na małym jachcie żaglowym. Na wyposażeniu powinny znajdować się bowiem świnia i krowa. A ja jedynie o kozach zabieranych na żaglowce słyszałem.


Gdzieś, w ciemniejszych czeluściach zamczyska, znajduję scenę z serii "Poczytam Ci mamo".


A w innych ciemnych zakamarkach nie znajduję niczego wartego uwagi.


Oczywiście żaden szanujący się zamek z XIV wieku nie obędzie się bez armaty.


I tu też mały fragment rozszerzonej rzeczywistości - kurdupel z tamtej epoki.


Robię jeszcze kilka ujęć zamkowego dziedzińca.



Nie wiem tylko czy te fototapety mają zadanie zasłaniać czy zdobić.


Schody na pewno nie upiększają zamkowego otoczenia, ale przynajmniej dobrze służą turystycznej komunikacji.


Czas udać się do komnat.


Po drodze dostrzegam mało znaczący szczegół, przy którym dochodzę do wniosku, że budowniczy sprzed wieków przypominali trochę dzisiejszych programistów.


Pierwsza rzecz którą spotykamy w zamkowych komnatach, jest opcja zwiedzania w pigułce - dla leniwych.


Bardzo dużo kości zostało tu rzuconych na przestrzeni kilkuset lat.


Nie mniej tarcz herbowych zdobi tutejszy sufit.


I tu Paweł zwraca uwagę na zaskakujące znalezisko.


Początkowo podejrzewamy, że polska emigracja zaczęła się dużo wcześniej niż podają nasze źródła IPN.
Potem dowiadujemy się jednak, że zamek został podarowany naszej królewnie Katarzynie w prezencie. Nigdy go jednak osobiście nie odwiedziła. Dlaczego? NIe mam pojęcia - kto tam zrozumie królewnę?


Poza tym wszystkim, co widzieliśmy, niewiele już ciekawego do zobaczenia pozostało.

Kilka bibelotów, które ktoś kiedyś zgubił i piach zasypał, a ktoś inny potem wykopał.


Jakaś komnata odpicowana wyjściowo - pewnie pod wynajem dla turystów.


Ogólnie niezły ten zamek. I pamiętać należy, że jeden z ważniejszych na tych terenach. A i jeden z niewielu jakie możemy oglądać w przekroju.


Aha - zwiedzając, nie można zapomnieć, że darowanemu zamku nie zagląda się w studnię.



Skansen...
PO SKANDYNAWSKU


Po zamkowych murach przyszedł czas na skansen, który znajduje się ze dwa rzuty beretem od zamku.

Rzucamy jednak beretem tylko raz. Tu właśnie znajduje się bar z zimnym piwem. Spędzamy tam jakiś kwadrans.

Drugą część krajoznawczą zaczynamy od wizyty w muzeum więziennictwa. Chcemy przekonać się czy plotki o standardzie tutejszych więzień są prawdziwe.


Ponieważ nigdy w więźniu nie byłem, nie jestem w stanie ocenić wskaźnika komfortu, do poziomu niedoli tu osadzonych.


Zostawiam to ocenie czytelników.


W pomieszczeniu obok, znajduję jeden telefon do adwokata.


Wnętrza mieszkalne wyglądają nieco przytulniej. O dziwo nie różnią się znacznie od naszych współczesnych mieszkań. Znajdziemy tu typowe sprzęty, które w prawie niezmienionej formie, przetrwały do XXI wieku.

Na zdjęciach, które zrobiłem, dostrzec można znane ze sklepów IKEA łóżka piętrowe. Pod sufitem znajdują się drążki do podciągania i zdaje się, że jest tu też rower stacjonarny.


Widocznie mieszkała tu jakaś rodzina sportowców. A zegar sterowany fałami i huśtawka świadczyć może o ukierunkowaniu na żeglarstwo.


Tuż obok mieszkali zapewne artyści plastycy. Nie da się bowiem inaczej zinterpretować ściennych malowideł i długiego biesiadnego stołu.


Nieco później zauważam, że przestrzeni do tańca w izbie też nie brakuje. Pewnie muzycy i tancerze dołączali czasem do plastyków. Artyści od zawsze trzymali się razem.


Tak jak ozdobne wnętrza cieszą oko, tak zewnętrzne fasady budynków nie grzeszą różnorodnością kolorystyczną.


Szybko jednak okazuje się, że jest to jednak zamierzone, głęboko przemyślane i poparte solidnymi testami.


Czerwone są tu nie tylko budynki mieszkalne ale i wiatraki, których również jest tu niemało.


Znajdujemy też coś w rodzaju małego młyna, z poziomym kołem młyńskim.


Mając już wzrok zmęczony czerwienią, warto spojrzeć na skansen z perspektywy otaczającego go terenu.


Jak to nie wystarczy, można jeszcze spojrzeć na konia.


Oczywiście zadbać należy o odpowiednio interesującą perspektywę.


Kręcąc się dalej po skansenie odnajdujemy kilka niemalowanych budynków.


Taki surowy widok uświadamia nam dopiero jaki jest wiek użytego do budowy drewna.


Zadziwia też nas tutejszy, wysoki poziom mechaniki średnio-precyzyjnej.


Chwilę zastanawiamy się nad sposobem działania i funkcjonalnością spotkanych rozwiązań technicznych.


Zaglądamy do warsztatu.


Drzwi są szeroko otwarte, więc nie musimy tego robić przez dziurkę od klucza.


A słoma nie wystaje tutaj z butów, tylko z dachów.


Wycieczkę kończymy w małej szkutni, z której dostrzec można marinę Kastelholms.



Piwo zawsze...
NA WIERZCH WYPŁYWA


Wracając do Bomarsund zaopatrujemy się w świeże (jeszcze gorące) pieczywo w napotkanej po drodze piekarni.


Po nieco ponad półgodzinnej pedałowej przebieżce jesteśmy na kempingu, przy marinie Bomarsund. Zauważamy, że tradycja malowania domów na kolor czerwony trzyma się do dziś.


Wsiadając na Santa Pastę słyszymy z sąsiadującego jachtu, że "Polish beer is everywhere". Tłumacząc sobie dosłownie, że "polskie piwo jest wszędzie", zdziwienie ale i uśmiech pojawia się na naszych twarzach. Czyżbyśmy przegapili apokalipsę i trafili od razu do nieba z piwnym wulkanem?

Okazuje się jednak, że chodzi tylko o reklamówkę przywiązaną dzisiaj rano do drabinki rufowej. A właściwie nie o nią, a jej utraconą zawartość.
Stało się tak dziełem przypadku, że kilka "Żywców", przytarganych przez Pawła z Polski, wyrwało się z siatki chłodzącej, na wolność.

A że marka piwa w świecie znana, miejscowi żeglarze od razu skojarzyli pływające po całej marinie puszki, z banderą na naszym jachcie i zgłosili nam ten fakt, od razu po naszym powrocie.


Znajduję w ten sposób wspaniały pretekst do orzeźwiającej kąpieli i wyławiam po kolei wszystkie puszki. Schłodziły się wyśmienicie!


I aby więcej już nigdy nie uciekły - wypijamy wszystkie.

Wchodzimy w ten sposób na wyższy stopień świadomości i zaczynamy sobie coraz bardziej zdawać sprawę z powagi całej tej piwnej przygody i jej rewolucyjnego wpływu na politykę bezpieczeństwa morskiej żeglugi turystycznej.
Problemem, z którym niestety tego dnia nie potrafimy się uporać, to obliczenie ilości puszek piwa, niezbędnych do zaształowania na jachcie Albin Vega, w celu zapewnienia mu niezatapialności.



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.