18 sierpnia 2018

Rejs "Bałtycka Włóczęga - cz. 5/5 - Do Powrotu Gotów", s/y Santa Pasta (Albin Vega 27), 13.08-17.08.2018


Jak na początkującego organizatora morskich wycieczek poczułem się odrobinę dumny. Zaczynał się piąty już etap rejsu i kolejna wymiana załogi odbyła się w zaplanowanym terminie i miejscu. Z pomocą przyszła oczywiście natura, która postanowiła nie przeszkadzać mi jakimiś szczególnie złymi warunkami pogodowymi. A może to tylko karma w wyniku powierzenia Santa Pasty opiece Latającego Potwora Spaghetti...?


Bidet...
DLA KAŻDEGO


Rankiem 11. września świat już nie był taki sam, jak wczoraj. W Nynäshamn świeciło słońce i wiatr zdawał się wiać gdzieś daleko stąd. Santa Pasta w trymie garażowym czekała na dalsze wyzwania.


A ja w drodze na poranną toaletę znalazłem coś takiego, czego nigdy wcześniej nie widziałem. Oj to się ludziom pod łódkami obraca - pomyślałem.


Po Sztokholmie, mało ochoty miałem na zwiad kolejnego miasta. Ale wypadało mi odprowadzić i pożegnać mojego towarzysza podróży, którego wzywały obowiązki pracownicze.
Na szczęście, dworzec znajduje się w sąsiedztwie mariny i minąć należy jedynie tutejszy butik, by znaleźć się na jakimś peronie.


Paweł szybko odnalazł swój pociąg i zrobił to co się z pociągami robi - wsiadł i odjechał. A ja jednak odrobinkę puściłem się w miasto - w ramach południowego spaceru.


Takie sobie miasteczko, jak tysiące innych.


Próbowałem go jeszcze polubić od pierwszego monumentu, ale nie udało się i wróciłem na łódkę.


Miałem też inny powód ku temu - złe nadciągało z nieba.


Nie pozostało mi nic innego jak oddać się zajęciom w kambuzie. I wtedy właśnie kurczak tikka masala przywrócił mi wiarę w osiągnięcia naszej cywilizacji.


Mieszkający w Nynäshamn Irek, który poprzedniego dnia podszedł się tylko przywitać (i aby nie przeszkadzać w klarze jachtu, zniknął równie szybko jak się pojawił), teraz zaprosił mnie na swoją łódkę. Przy okazji opowiedział sporo o okolicznych zatoczkach, w których spędza sezon za sezonem.
Najbardziej zaskoczyło mnie wyposażenie jego jachtu w sprzęt audiowizualny. Coś tak jak dzisiaj w nowoczesnych samochodach - jacht Irka doposażony został w kilka kamer, które armator używał do precyzyjnego cumowania. Nic jednak nie było tak efektowne jak maszynka do ozonowania powietrza wypełniającego wnętrze jachtu.


I tak na nicnierobieniu, gadulstwie i portowej włóczędze zleciał mi dzień...


A może i dwa...


Powrót do...
MORSKOŚCI


13.08.2018 godz 0800 - wychodzimy z Nynäshamn i kierujemy się na wyspę Fårö - mniejszą siostrę, dużo większej Gotlandii.


W końcu, horyzontu nie szpecą żadne skały, a wiatr nie kręci się po róży i można czerpać go pełnymi żaglami.


A oto Tomek - nowy załogant na pokładzie s/y Santa Pasta, z którym miałem już przyjemność odbyć rejs ku chwale Orkiestry. Widać, nie poznał jeszcze wielu moich upierdliwych cech, bo wsiadł ze mną na łódkę po raz drugi.


Podobnie jak Paweł - jest to ogarnięty żeglarsko człowiek, któremu można powierzyć łódkę i iść spać.
Chociaż przyznam, że gdy sternik czyta książkę, nieco trudniej jest zasnąć.


Aktualną pasją Tomasza (oprócz żeglarstwa) jest triathlon. Właśnie pracuje białkiem nad masą mięśniową, z czego i ja korzystam.


Z pełnym żołądkiem przyjemniej w kokpicie mija czas. I tak minęłoby nam pewnie całe życie na morzu, gdyby ktoś nie postawił na naszym kursie niezwykle ciekawej wyspy.


To co w niej najciekawsze właśnie zaczynamy dostrzegać nieubranym okiem.


Leżąc do góry brzuchem w kokpicie nie chce mi się sięgać po telefon z Navionicsem. Płyniemy więc na mapach chartplottera z 2011 roku i nie ufamy do końca pozycjom umieszczonych bojek. O, ta jedna akurat w miarę się zgadza.


I tak oto o godzinie 1400 wpływamy do Lauters Hamn.


To bardzo skromny port, ale właśnie na taki mamy ochotę. Nie czekając na brawa, od razu rozkładamy nasze dwukółki, które zasiedziały się ostatnio w bakistach.


Bosmanat zamknięty, więc regulowanie opłat zostawiamy sobie na później.


Tuż obok portu zaczyna się dziać coś ciekawego.


Widziałem kiedyś takie podobne w irlandzkich górach Dingle. Płaciłem wtedy w kasie po 2 do 5 euro za sztukę, aby takie coś obejrzeć. Teraz więc czuję, że łykam okazję.


No ale tak jak wtedy, dzisiaj również mam wrażenie, że takie kopczyki to sobie mógł ktoś wczoraj ułożyć. Jedziemy szukać ciekawszych rzeczy.


Przy okazji, rozpoczynamy trening kolarski, o który tak zabiegał Tomek. Oczywiście daję mu ten cięższy rower, o większych oporach napędu. A że uwielbiam poniżać ludzi, więc robię sobie dodatkowo zdjęcie w niebieskiej koszulce lidera.


No tak. Człowiek płynie kilka godzin na środek morza, żeby odkryć coś nietuzinkowego, a taka plansza reklamowa psuje mu niespodziankę w jednej chwili.


Początkowo jednak podejrzewamy planszę o oszustwo. Wszystkie formy skalne jakie znajdujemy, są średnio imponujące.


Ale już kawałeczek dalej coś się zaczyna dziać.


Nie wiem co tu Szwedzi budowali, ale na pewno morze sponiewierało im plany.


A tu już mamy kopię widoku z reklamówki.


Przy takich księżycowych plenerach, bardzo łatwo ujawnić swoją ciemną stronę.


Lub też dostrzec marność ludzkiego istnienia.


Tylko morze złotem bije po oczach - zupełnie jak w naszej Juracie.


Po splądrowaniu tego unikatowego kawałka skalistego nabrzeża wyspy, ruszamy dalej.

Droga nie wygląda jakby miała do czegoś prowadzić. Ale trening to trening. Mamy objechać wyspę - tak się zobowiązałem (nie do końca w to wierząc), aby nie wyjść na miękką faję.


Nie jest to jednak dobra wyspa do takich długodystansowych, wyczynowych celów. Co kawałek znajdujemy coś, co wymaga zatrzymania się i obejrzenia. Tym razem znajdujemy samotny kamień. A zaraz za nim odkrywamy rybacką osadę.


Jakby ktoś, w przyszłości, chciał pójść w nasze ślady to mam mały pro-tip. W przypadku przeoczenia kamienia, można też wypatrywać samotnego drzewa.


Słabo zamieszkana ta wioska, o tej porze.


I tylko łódek żal.


Za to obiekt do celów foto-plastycznych znakomity.


Wioska wyrasta pośrodku niczego.


Choć w okolicy nierzadko znaleźć da się kamień na kamieniu.


Sportowy duch Tomasza domaga się ofiary - jedziemy dalej.


Droga, choć powierzchniowo równa i dla opon przyjemna, dziwnie jakoś z poboczem się zrównać nie potrafi. Wygląda na to, że asfalt nam się kończy.


W pewnej chwili pojawiają się za to zielone wysepki.


A za nimi coś, co kształtem swym zaskakuje od pierwszego spojrzenia.


Tomek fotografuje mnie z tym czymś, w celu oddania skali zjawiska.


Asfalt faktycznie się skończył. Cofamy się nieco i odbijamy w głąb wyspy, gdzie od razu znajdujemy kilka wiatraków


Słońce chowa się już ku zachodowi. I mimo, że te średniowieczne wentylatory nie działają, robi się chłodno.


Postanawiamy odpuścić objeżdżanie wyspy i kierować się z powrotem do portu, w którym zostawiliśmy łódkę.

Po drodze zahaczamy (niestety, jedynie wzrokiem) o Fårö Museum i Bergman Center.


Do portu Lauters Hamn wracamy kiedy oświetlają go, ostatnie tego dnia, promienie słońca.


Nie spodziewam się już żadnych zapierających dech w piersi widoków. A jednak oczom moim ukazuje się widok, który postanawiam uwiecznić. Oto mój portfel, który przeleżał nietknięty całe pięć godzin, na kokpitowym stoliku.


Tomek pozazdrościł mi szczęścia i postanowił spróbować złowić swoje. Niestety, było już chyba za późno, by głodne ryby mogły dostrzec cokolwiek w wodzie.


Na tym kończymy nasz bardzo udany wypad na wyspę Fårö.


Kładąc się spać, uświadamiam sobie, że gdyby nie moje niezdrowe ciągoty do spędzania czasu na rozbujanym i zazwyczaj mokrym kawałku plastiku, pewnie nigdy nie trafiłbym na taką zaściankową i bajeczną wysepkę na środku Bałtyku. Głupie pomysły przynoszą często więcej radości niż mądre decyzje.


Kościół...
W RUINIE


Na poranne wyjście z Lauters Hamn udaje się nie zaspać. Opuszczamy Fårö jeszcze przed godziną 0800. Kalendarz wskazuje datę 14.08.2018.


Do kolejnego celu, jakim jest Visby, brakuje nam zaledwie 40NM.


Pogoda nie jest najlepsza. Coś  tam nawet kropi od czasu do czasu. Ale przynajmniej dobrze wieje i etap szybko mija.


Opowiadano mi, że Visby ma klimatyczną starówkę, ale chyba nie o to im chodziło.


Płynąc kawałek dalej jest już dużo lepiej.


Wejście do portu przebiega spokojnie...

Do czasu gdy zdajemy sobie sprawę, że przepływamy obok manewrującego własnie do wyjścia promu.


Ustępujemy mu miejsca, zbliżając się nieco do falochronu i odprowadzamy wzrokiem.


Ale że nie rolą żeglarza jest promy pasać, wracamy do naszych obowiązków i kierujemy się głąb portu - prosto do jachtowej przystani.


Miejsc w marinie dużo, bo tu chyba już po sezonie. Po miesiącu spędzonym na szwedzkich wodach, cumowanie do bojki nawet nam już nie przeszkadza.


Nie stresują nas też godziny przyjęć bosmanatu. Pracująca tam pani, która spiesząc się do domu, właśnie zamyka interes na cztery spusty, wręcza mi kopertę z kartami toaleto-dostępowymi i macha ręką na wspomnienie o uregulowaniu należności za postój.


Cóż więc nam robić. Korzystamy z promocji i idziemy na zwiad okolicy.


A że z portu niedaleko na starówkę, szybko wkraczamy w uliczki, które pamiętają jeszcze nieco więcej niż tylko jesień średniowiecza.



A sztuka nowoczesna przemycana jest tu jedynie w nielicznych zakamarkach.


Kiedy dochodzimy do czegoś w rodzaju Rynku Głównego...


Oczom naszym ukazuje się widok wspaniały.


I miód leje się na serce moje pełnym strumieniem, nadzieję dając na przyszłość...


Bo cóż może być bardziej krzepiącego, dla obywatela kraju podstępnie okupowanego przez wieki...


Cóż piękniejszego ukazać się oczom wzniesionym ku niebu może, jak nie kościół... w ruinie.


Uwagę turystów próbuje się oczywiście odwracać na różne sposoby...

A to niecodzienną formą architektoniczną fontanny.


A to rękodziełem artystycznym.


Albo, po prostu - balkonem, na którym tracący nadzieję mogli sobie wyjść i coś (lub siebie) powiesić.


Inny balkon chyba zapewniał miejsca jedynie widzom.


No ale nie wszędzie kościół, gdzie ruiny. Znajdujemy również taki przybytek, który jeszcze ma się świetnie.


Decydujemy się nawet zajrzeć do środka... I to nie przez dziurkę od klucza.



Czując się nieco podniesieni na duchu, wdrapujemy się na tutejsze wzgórze.


Stąd widać i potwierdzić można, że miasto w starocie architektoniczne bogate jest niesłychanie.



Na dodatek, cała ta starówka otoczona jest dobrze zachowanymi murami obronnymi.


A niektóre bramy aktywnie używane są po dziś dzień.


Niestety, dalsze zwiedzanie staje się uciążliwe z powodu wzmagających się opadów atmosferycznych.


Po mokrym bruku wracamy do centrum.


Aby przeczekać najgorsze, zostaję przez mojego załoganta zaproszony do jednego z tutejszych restaurangów. Atmosfera wnętrza doskonale odzwierciedla klimat miasta. A na dodatek bardzo zacne trunki nam tutaj serwują. A i jadło wcale nie gorsze.


Pada niestety już do późna w nocy. Wracamy na łódkę, a dalsze zwiedzanie Visby zostawiamy sobie na kolejną kiedyś tutaj wizytę.



Prawie...
KONIEC


No i mamy dzisiaj prawie idealnie połowę sierpnia. Wstajemy wcześnie rano by na zapas skorzystać z prysznica i uzupełnić zapasy na dłuższy pełnomorski przeskok, jaki nas czeka.

Dzień zaczynamy jednak od pożegnania dzielnej załogi s/y Tobias, z którą gościliśmy przy tym samym pomoście.


Bardzo pomocna staje się, znajdująca się niedaleko za starymi murami ICA. Jak dobrze, że nie utrudnia się tutaj ludziom życia wprowadzając zakazy handlu w środy, czy niedziele.


Po drodze do sklepu mijamy nieoficjalny stadion piłkarski.


I tyle. Czas ruszać w morze.


Tomek staje na wysokości zadania i przejmuje ster.


Jakiś czas płyniemy jeszcze u wybrzeży Gotlandii, mijając po drodze przyległe mniejsze wysepki.


Przepływamy pomiędzy Lilla Korso i Karlsoarna.


Ale Tomka już to nie bawi. Znudzony moim towarzystwem, robi użytek z zawietrznej burty.


Niebo się chmurzy ale prognozy nie są najgorsze. Wiatr ma siadać jedynie jak będziemy znajdować się gdzieś w połowie drogi, ale mam już na to obmyśloną taktykę.


Dzielę się nią z Leszkiem - samotnym żeglarzem, który wyruszył kilka godzin przed nami z Visby i płynie, tak jak my - do Władysławowa. Całkiem nowy armator jachtu Aria sprowadza właśnie swój nabytek do Polski i prosił nas o asystę.


O godzinie 1800 doganiamy go i łapiemy kontakt wzrokowy. S/y Aria nie została wyposażona w autopilota więc przed naszym rodakiem, oprócz samotnej i bezsennej nocy, ustawiczna walka z trymem żagli o samosterowność.


Wiatr z każda godziną słabnie i pod wieczór mamy już prawie flautę.


Prognozy pokazują, że jeśli przejedziemy teraz 20-milowy pas ciszy na silniku, to załapiemy się na całkiem fajny powiew ze wschodu, który poniesie nas ku ojczystym brzegom.

S/y Aria niekoniecznie wykorzystywać chce moc koni mechanicznych. Decyduje się pozostać w tyle i przebujać nockę na bezwietrznym morzu. Trudno - na tym polega wolność - każdy jest kapitanem na swojej jednostce. Pozdrawiamy odważnego samotnika i póki mamy zasięg radiowy staramy się jeszcze ostrzegać go przed statkami idącymi kursami kolizyjnymi.


Nie zawsze wychodzi to nam tak jak powinno. Zerwany ze snu w środku nocy, staram się przekazać na s/y Aria pozycję i kurs promu pasażerskiego idącego praktycznie naszym kontrakursem.
Robię to na tyle nieudolnie, że w rozmowę włącza się kapitan promu. Uspokaja nas, że widzi nasze statki doskonale i poprawnie już podaje swoje namiary i kurs. Jak to dobrze, że po morzu pływają jeszcze zawodowcy.



To już jest...
KONIEC


Noc mija spokojnie. A rano udaje mi się nawet nie przespać wschodu słońca.


Taktyka się sprawdziła. Po przejechaniu trzech godzin na silniku łapiemy dobry wiatr ze wschodu. I znowu słuchać można tylko szumu morza.


I tak półwiatrem o sile umiarkowanej, późnym popołudniem dopływamy na wysokość Rozewia.


Do Władysławowa wchodzimy przed godziną 1900.


Zajmujemy jedno z dwóch wolnych miejsc i po obiedzie "U Chłopa" idziemy spać.


Nie rozdrabniamy się i rankiem, od razu wychodzimy z portu.
Polska zmieniła się chyba przez te kilka tygodni, jak mnie nie było. Jacht Lotta, który znam, również wygląda teraz jakoś inaczej ;)


Wieje mniej więcej z południa, więc pełnym bajdewindem szybko przemieszczamy się wzdłuż półwyspu, po równej jak stół wodzie. Vega lekko idzie 5-6 węzłów.


Jeszcze przed cyplem zmienia się nieco kierunek wiatru, co nieco odpycha nasz kurs od brzegu. Robimy zwrot by nie nadłożyć drogi. Wpadamy na Zatokę i robimy ostatnie mile wakacyjnego rejsu. Z czasem ustawiamy się do półwiatru, wiec Santa Pasta przyspiesza miejscami nawet do 7kn.


Podsalingowa rybka znowu wesoło merda ogonkiem.


U kresu podróży pojawia się miły akcent. Przed wejściem do Górek Zachodnich wita nas s/y Mirabelle.


I towarzyszy nam do główek.


A oto i my widziani z jej pokładu.


Ale na tym się ceremoniał nie kończy. Na przeciw nam wylatuje również eskadra samolotów.


I w pełnej gali pojawia się też pogłębiarka. Jesteśmy zaszczyceni.


A kilka chwil później również zacumowani.


I na tym koniec. Stojąc na cumach w AKM, nic nie wskazuje na podróż, z jakiej właśnie wróciła dzielna Santa Pasta. Tylko bandera, sponiewierana wiatrem daje dowód, że w tym sezonie armator nie próżnował.


Uaktualnienie z dnia 30.05.2020:
S/y Aria (obecnie s/y Lidusia) i jej armatora Leszka spotykam w swoim klubie. Dowiaduję się, że bezpiecznie przepłynął wtedy z Visby do Władysławowa. Niestety, podczas zakładania cum, niefortunnie wpadł między łódkę a pomost, łamiąc sobie przy tym żebra. W ten sposób przedwcześnie nieco zakończył sezon żeglarski. 
Obecnie ma się jednak dobrze i swoim przypadkiem daje kolejny dowód, że najbezpieczniej jest na morzu - im dalej od brzegu tym lepiej!

To już na prawdę...
KONIEC


Jeszcze tylko małe podsumowanie całości...

Rejs rozpoczął się 25 czerwca i zakończył 17 sierpnia 2018 r. Był to najdłuższy rejs w jakim udało mi się dotychczas uczestniczyć. Przez pokład przewinęło się w tym czasie 7. załogantów i tylko kilka dziadów.
Podczas całej wyprawy s/y Santa Pasta cumowała aż 40 razy, w portach dużych i małych. A przez 322 godziny turystycznej żeglugi przebyła nad dnem morskim łącznie 1311 mil morskich.

Wszystkim uczestnikom rejsu, lądowemu sztabowi doradców pogodowych i strategicznych oraz wszystkim internetowym kibicom dziękuję za wsparcie.

Szczególnie podziękować wypada mi również mojemu pracodawcy - za urlop jakim zostałem hojnie obdarowany. A wszystkim zazdrośnikom, ciekawskim i przyszłym naśladowcom podpowiadam... 
Na takie względy trzeba sobie po prostu uczciwie, przez lata zapracować. Należy być pracownikiem zupełnie miernym i niewyróżniającym się specjalnie żadnym talentem.  Unikać przy tym, jak ognia, stanowisk  kierowniczych oraz innych wiążących się z byciem "ludziem" niezastąpionym. W ten sposób nasz urlop, o ponadregulaminowej długości, powinien pozostać niezakłócony, a nasza nieobecność w pracy wręcz niezauważona ;)

I tyle w temacie - do zobaczenia na morzu!




Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.