10 września 2017

Rejs "Siła Orkiestry", s/y Santa Pasta (Albin Vega 27), 09-10.09.2017


WOŚP to jedna z niewielu ocalałych jeszcze z "dobrej zmiany" rzeczy, z której Polacy mogą być dumni.

Za co właściwie tak lubimy tę naszą Orkiestrę? Pewnie dokładnie za to, za co nienawidzą ją jej przeciwnicy.

W forsowanym ostatnio, jedynym słusznym przepisie na Polskę, zabrakło miejsca na oddolną inicjatywę i mobilizację społeczeństwa obywatelskiego.
Solą w oku jest zapewne przejrzystość rozliczeń finansowych WOŚP, nienaganna organizacja zbiórek i efektywne wykorzystanie zebranych środków.

Nie ma się o co tego Owsiaka czepić. A rynek katolickiej filantropii jednak psuje i monopol na źródło wszelkiego dobra przełamuje. No i skutecznością swoją, państwowy system finansowania służby zdrowia zawstydza.

Statystycznie rzecz biorąc, społeczeństwo niby głupie. A jednak jak się ludzie na takie przykłady dłużej napatrzą, to gotowi w końcu uświadomić sobie, że problemy rozwiązywać da się bardziej bezpośrednio - choćby, bez kosztownego aparatu urzędniczego. A już nie daj bóg, jak ten brak pośredników na wiarę swoich ojców przeniosą i w swoich praktykach religijnych stosować zaczną. Na to wodzowie nasi i dusz naszych przewodnicy, pozwolić sobie nie mogą.

Dużo nadziei wiązały, te nasze smutne władzy szeregi, z 25. finałem WOŚP.
Zaplanowana izolacja Jurka od wspierających go od zawsze telewizji, poczty czy też służb publicznych, miała w końcu postawić krzyżyk na jego wywrotowej organizacji.

Stało się jednak inaczej.

To był pogrom. Prezes - trzeba mu to przyznać - jak nikt inny, potrafi widowiskowo wygrywać z całą Europą 1:27. Ale w tym przypadku pozostało mu jedynie kota pod włos pogłaskać, a całe to zamieszanie z Orkiestrą przemilczeć. Co z resztą, jego telewizja posłusznie uczyniła.

Finalnie, na liczniku Orkiestry pierdyknęło ponad 105 złotych baniek! Kolejny spektakularny rekord WOŚP był niczym gest Kozakiewicza. Jeszcze Polska nie umarła, póki my żyjemy!

Nie wiem czy wiecie, ale z tych 105 melonów, aż 9 pochodziło z aukcji Allegro, w które swoje macki włożyła również s/y Santa Pasta. Ale nie byłoby tego rekordu, gdyby nie pewni dobrzy ludzie, których miałem okazję poznać osobiście...


Lepiej późno...

NIŻ WCALE


Zoja, Tymek, Aga i Tomek - oto czwórka dzielnych żeglarzy, którzy przelicytowali wszystkich. Wygrali w ten sposób weekendowy rejs na pokładzie s/y Santa Pasta. Cała kasa, z automatu zasiliła konto Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, za co ja i wszyscy, którzy mieli (również mają i będą mieć) okazję skorzystać ze sprzętu oznaczonego serduszkiem, jesteśmy im wdzięczni.


Nieco ociągali się z decyzją o rejsie. W międzyczasie odbył się pierwszy rejs z Orkiestrą w tle. Lato szybko minęło i pozostał teoretycznie ostatni miesiąc komfortowego pływania. Wtedy dopiero otrzymałem wiadomość od Tomka, o pełnej gotowości załogi na zatokowe wyzwania.

Umówiliśmy się na weekend 9-10 września 2017 roku.


Moi goście poinformowali mnie, że przyjechali z Łomianek pod Warszawą. I przez to, od razu nie wzbudzili mojego zaufania. Sprawdziłem na mapie - Łomianki wyraźnie leżą nad (a nie pod) Warszawą. Jaki mieli powód aby mnie tak okłamywać? Postanowiłem być czujny...

Na pierwszy etap zaproponowałem krótką przebieżkę do Sopot - "takiej miejscowości pod Gdańskiem". Ale im odpłaciłem pięknym za nadobne! Taki już jestem - nie ma co ze mną zadzierać.

Po około trzech godzinach od zaokrętowania, żegludze w umiarkowanych warunkach i z wiatrem, zacumowaliśmy przy molo w Sopocie. Tym samym, Promarina stała się najczęściej odwiedzaną przeze mnie mariną, w sezonie 2017.


Zarządziłem czas wolny na zwiedzanie uzdrowiska. A że spędzam w tym kurorcie osiem godzin dziennie, od poniedziałku do piątku - sam zostałem na jachcie.

Zrobiłem sobie jedynie spacerek do portowego kibelka. A że mnie nie piliło, to zatrzymałem się przy kilku jednostkach, na gapienie się.

Kiedyś, na targach żeglarskich "Wiatr i Woda" w Gdyni, zauroczyła mnie, swoją kształtną i funkcjonalną dupcią, Bora 335. W Sopocie natknąłem się na nieco mniejszą wersję jachtu z tej samej stoczni. Wtedy, na targach, jeszcze nie wiedziałem, że tylko jachty z długaśnym kilem są fajne. Teraz już byłem tego świadomy, więc nie wzdychałem. Choć nie wyprę się już, że zdjęcie zrobiłem.


Absolutnym przebojem tego dnia w marinie był jednak inny okaz.


Niestety zabrakło mi wiedzy, aby sklasyfikować ten typ jachtu i coś więcej o nim napisać. Może ktoś z czytelników pomoże wypełnić lukę?


I pomogli. Nie minęło 45 minut od publikacji wpisu na blogu, a już wiemy, że ten przyjemny dla oka cudak, to s/y Dana - regatowy klasyk klasy R6.

Gdy miejsca...

BRAK


Mikroklimat Sopotu doskonale podziałał na załogę. Siły witalne zostały pobudzone.

Z sopockiego molo, wieczorem wyruszyliśmy prosto do Gdańska. No, prawie prosto, ponieważ żegluga pod wiatr wymagała wykonania jednego dużego halsu.


Halsówka znudziła i uśpiła niektórych.


Wszyscy, którzy wytrwali, zostali nagrodzeni świetlnym portowym widowiskiem.


Po przepłynięciu pod kładką, zacumowaliśmy w marinie w Śródmieściu.


Tam postanowiłem porzucić załogę na kilkanaście godzin i przenocować w domu.
Powodów takiej decyzji czytelnicy mogą śmiało upatrywać zarówno we wskaźniku wielkości jachtu do liczebności załogi, jak i mojej wiecznej tęsknoty za małżonką.

Zanim się ulotniłem, posiedzieliśmy trochę w kokpicie i pogadaliśmy - tak wypadało. Poza tym, kapitanowi nie uchodzi opuszczać okrętu, pozostawiając pełne trunków flaszki.


Biegacze...

TWIERDZĄ


Pojawienie się rankiem w marinie nie było proste. Drogi dojazdowe zostały częściowo przyblokowane przez trwający w tym czasie 55. Bieg Westerplatte.


Kiedy dotarłem na jacht, załogi już (a może jeszcze) nie było.


Obserwowała mnie w tym czasie z młyńskiego koła, ustawianego w sezonie na Wyspie Spichrzów.

A ja stałem w kokpicie i przez zejściówkę zaglądałem z niedowierzaniem do środka. Nigdy jeszcze nie miałem tak starannie wysprzątanej mesy. Ach, żeby tak kiedyś odwiedzili mnie w domu, przed świętami.


Aby nie narobić bałaganu i nie nabrudzić postanowiłem poczekać na zewnątrz.

Na szczęście, w marinie nigdy się nie nudzę. Zawsze potrafię zapuścić żurawia i  znaleźć sobie jakieś klasyczne ujęcie.


Sa tu również zakątki, które pomimo upływu czasu, nie zmieniają się. Łódź "Incentive" nadal stała na dnie, zajmując reprezentacyjną miejscówkę. Z drugiej strony stanowi dla turystów i gości mariny pewną atrakcję.


Tego dnia, miała jednak konkurencję - biegową.


Chciałem sprawdzić rozkład jazdy kładki na Ołowiankę, by zaplanować wyjście. Niestety na tablicy informacyjnej przetłumaczyli wszystko oprócz godzin. Musieliśmy improwizować.


Kiedy moja załoga pojawiała się na jachcie, ruszyliśmy w drogę powrotną.

Motława była pełna pływających niespodzianek. Jednak, to co kaczki uważały za miejsca odpoczynku, dla jachtowych śrub napędowych mogły oznaczać miejsce spoczynku.


Prawdopodobieństwo wpadnięcia w takie kłopoty za dnia było jednak znikome.


Na przystani Na Stępce dostrzegliśmy generała, z którym moi załoganci mieli kiedyś do czynienia osobiście.


Potem już nic ciekawego się nie działo. I zrobiło mi się głupio. Dobrzy ludzie wydali na ten rejs całe swoje 500+, a tu taka obsuwa organizacyjna.

Ratując się, próbowałem skierować uwagę swoich gości na portowe dźwigi i maszynę do robienia dymu. Z grzeczności, udawali zainteresowanie.


Ale dopiero Twierdzą Wisłoujście udało mi się wzbudzić ich szczery entuzjazm.



Zacumowałem obok przystanku tramwaju wodnego i wysadziłem całe wesołe towarzystwo na ląd. Przeprowadziłem wszystkich przez fosę i doprowadziłem do wrót twierdzy. Szczęśliwie, akurat trafili na rozpoczynającą się właśnie turę z przewodnikiem.


Ja niedawno zwiedzałem Twierdzę Wisłoujście, więc tym razem tylko zajrzałem przez dziurkę od klucza.


Kiedy wracałem na jacht, na przystanek podpływał właśnie tramwaj wodny. W powietrzu czuć było już jesień.


Turyści wrócili po około godzinie na pokład i ruszyliśmy w drogę powrotną. Do Górek Zachodnich przeskoczyliśmy jednym halsem, idąc bardziej lub mniej ostrym bajdewindem.

Rejs nie był dla moich gości żadnym sportowym wyzwaniem, do których przywykli w swoich codziennych crossfitowych treningach i bardziej morskich rejsach, w których brali do tej pory udział.

Mam jednak nadzieję, że nasz wspólny zatokowo-kanałowy weekend, będą po latach wspominać jednak jako rejs, a nie kojarzyć jedynie z bólem zatok i leczeniem kanałowym.



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.