Ludzie to odważne zwierzęta. A na dodatek niesamowicie gotowe do poświęceń.
Zdarzają się nawet tacy, którzy poświęcają swoje życie dla ojczyzny. Niestety, obecnie częściej widuje się tych, co poświęcają ojczyznę dla swojego życia.
Paradoksalnie, tych oddanych w całości, na prawdę słusznym sprawom, rzadko się w ogóle zauważa, a jeszcze mniej obdarza pamięcią i naśladuje.
Polegając na statystyce, można by śmiało wpaść w depresję i przestać zupełnie mieć nadzieję.
Na szczęście, nadal istnieją w naszym społeczeństwie jednostki zdegenerowane, podtrzymujące nasze osiągnięcia cywilizacji, na bezwstydnie wysokim poziomie. Posługujące się mózgiem, nie tylko w celu zdobycia pożywienia, majątku czy władzy. Ale również do czynienia rzeczy bardziej wartościowych i wzniosłych, często brnąc pod prąd i nie zważając przy tym na towarzyszące temu niewygody.
W tym tekście opowiem właśnie o takich dwóch zuchach, których miałem okazję poznać i z którymi dane mi było zagrać, w prawdopodobnie najlepszej orkiestrze na świecie.
W laminacie taka dusza...
JAK ZAGRAJĄ, TO SIĘ RUSZA
Co roku, w październiku, na wodach Zatoki Gdańskiej, wielbiciele klasycznych drewniaków i stalaków, spotykają się na imprezie "Próchno i Rdza". Nazywają to wydarzenie "Zlot jachtów z duszą".
Nie mam nic przeciwko. Imprezka fajna i można oko nasycić klasyką gatunku.
Ale robi mi się jakoś tak smutno, gdy sobie pomyślę o bezdusznie pominiętych jachtach laminatowych. Wiele z nich przecież dorównuje wiekiem, jak i szlachetnym zarysem swoich wysłużonych kadłubów, do tych zlotowych klasyków. Fanie byłoby kiedyś dożyć imprezy o nieco rozszerzonej nazwie - choćby "Próchno, Rdza i Osmoza".
Mój smutek jest nie do końca usprawiedliwiony. Okazuje się, że dla poczciwych laminatowych krążowników mórz i oceanów, też znajdzie się święto.
Cała chwała w tej materii przysługuje naszemu (nie jestem członkiem, ale chyba wolno mi tak mówić, skoro wspieram go swoją składką postojową i dobrym słowem) klubowi AKM. Od 2015 roku, organizowana jest w nim cyklicznie impreza, o nazwie Dacron '70.
Obiecałem sobie (i kolegom z klubu) wziąć w niej udział, ale nie mam do tego szczęścia. W zeszłym roku nie wyrobiłem się na czas z malowaniem kadłuba, a w tym sezonie wypadły mi ważniejsze zobowiązania.
Na szczęście dane mi było obserwować, z pokładu s/y Santa Pasta, organizowane w ramach tej imprezy, regaty. Oczywiście postanowiłem się tym widokiem z Wami podzielić.
Relację z dalszego przebiegu regat musiałem przerwać. W marinie pojawili się właśnie moi goście dnia (w sumie, weekendu).
Piekielne...
WYZWANIE
Ania i Łukasz mieli odwagę (no i oczywiście pieniądze), aby drogą licytacji, wygrać jeden z moich rejsów po Zatoce Gdańskiej, jaki wystawiłem na aukcję WOŚP. Wspominałem już kiedyś na ten temat.
Wyszliśmy z Górek Zachodnich o 1140. Za cel naszej sobotniej wyprawy obraliśmy jednogłośnie Hel. Wiejący z lewego baksztagu wiatr, ułatwiał nam realizację planów.
Moim załogantom, nie sprzyjały za to baksztagowe fale. Mimo, że na co dzień mieszkali w Łodzi, bujanie nieco ich zamulało. Pierwszy raz na morzu, dla osób ze zdrowym błędnikiem, nie musi wcale oznaczać samych przyjemności.
Być może tylko zrzucali winę na morze, a powodem osowiałości były moje przydługie monologi. Przyznam, że czasem lubię zgrywać doświadczonego wilka morskiego. A takie słodzenie sobie, na pewno może zemdlić.
Mimo morskiej niewygody i błędnikowych dolegliwości, załoga trzymała się dzielnie. Jak to się często zdarza na rejsach, wywiązała się pogawędka, z której dowiedziałem się zaskakujących rzeczy.
Oboje zgodnie przyznali się, że nigdy w życiu nie popłynęliby na rejs morskim jachtem. Chcieli jedynie wspomóc Orkiestrę. Wcale nie przepadali za morzem i nie bawiła ich kokpitowa bezczynność. Lubili za to wyzwania i przy każdej możliwej okazji, wystawiali siebie na próbę. Jakieś dwa tygodnie wcześniej skakali ze spadochronem (wow!), a teraz przyszła kolej na łódkę.
Słuchałem ich opowieści z taką uwagą, że ledwo trafiłem w główki helskiego portu.
Zafalowanie w porcie nie wróżyło spokojnej nocy. Niespokojna woda ściągnęła tu pewnie za Gemini 3, który stał zacumowany przy Pirsie Wewnętrznym.
Pogoda się psuła. Obejrzałem się za siebie i stwierdziłem, że zjechaliśmy z morza w samą porę.
Cumowanie poszło tak sobie. Na dziobie mojej Vegi pojawił się kolejny ślad po spotkaniu z keją. Nie doceniłem też siły bocznego wiatru, który okazał się być silniejszy od mojego uścisku bosaka. Na szczęście, w porę pojawiła się sąsiedzka pomoc i łódka została unieruchomiona na cumach, zanim zdążyła narozrabiać.
Samotność...
NA HELU
Nigdy jeszcze nie miałem tak szybko uciekającej z jachtu załogi. Ania i Łukasz wyskoczyli z pokładu na keję, gdy tylko było to możliwe i nie bardzo mieli ochotę wrócić.
Wyregulowałem cumy, zabezpieczyłem burtę dodatkowymi odbijaczami i poszliśmy na obiad. Potem dałem im od siebie trochę odpocząć. Wróciłem na łódkę, a oni poszli zwiedzać cypel.
Ale ile można na łódce siedzieć. Ruszyłem więc rozejrzeć się po okolicach portu. Idąc brzegiem w kierunku portu wojennego, po raz pierwszy znalazłem się za fokarium i dotarłem do izolowanych od wiatru stanowisk obserwacyjnych.
Dalej niż falochron portu wojennego legalnie nie dało rady pójść.
Zauważyłem, że helscy rybacy raczej przesądni nie są.
Mimo nie najlepszej pogody, udawało mi się znaleźć fotogeniczne widoki.
Aż doszedłem do Domu Morświna.
To spowodowało u mnie zainteresowanie się artystyczną formą prezentowania bałtyckiej fauny.
Dobrych pomysłów artystom nigdy nie brakowało.
Cyknąłem jeszcze ostatnie rybie ujęcie i wróciłem do portu.
A porcie, jak to w porcie - nie tylko o ptasie łajno się żeglarz potyka, ale i statki różne spotyka.
Odkąd pewna energetyzowana firma oddała się w opiekę pewnej dziewicy, zauważyłem że niektóre jednostki pływające zaczęły oddawać się pod opiekę tej właśnie firmie. Dziwi mnie ta tendencja, bo żeglarze w portach, po ciężkiej harówce na morzu, raczej stronią od dziewic.
Nadciągał wieczór, a mojej załogi nadal nie było na jachcie.
Zjawili się późno po zmroku i oświadczyli, że z powodu portowego rozkołysu, spać będą na lądzie. Już wizualizowałem sobie dwa śpiwory pod helskim jajkiem, gdy zostałem doinformowany.
Bohaterowie mojej opowieści spotkali, wczasujących na Helu, ziomali z Łodzi. Trudno - pomyślałem - znowu zamiast portowej rozmów gwary i palącego w gardle trunku, pozostanie mi wieczór z literaturą marynistyczną.
Cudowanie...
NA ŚNIADANIE
Prawie całą noc rozmyślałem nad niesamowicie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, jaki doświadczył Anię i Łukasza.
A może to nie zbieg okoliczności, a interwencja sił nadprzyrodzonych. Może gdzieś pod czyjąś kurtką, chowa się jakaś podkoszulka z logiem tej firmy od prądu.
Jakie właściwie jest prawdopodobieństwo ciągu zdarzeń, których właśnie doświadczałem? Na pewno większe od zera - choć bardzo niewielkie. Ale z naukowego punktu widzenia nie działo się nic nadzwyczajnego. Niewierne rzesze ateistów wszelakich śmieją się pewnie teraz z moich rozważań. Ale ja nie byłbym do końca taki pewny, na ich miejscu.
Ja bym radził lepiej zastanowić się jakie jest prawdopodobieństwo, że spośród tysięcy bogów, którzy aktualnie udzielają się na naszej planecie, jednemu z nich zachciało się pstryknąć palcami (lub mackami) i mieć ten gest. Tutaj rachunek prawdopodobieństwa wskazuje również wynik niezerowy, a przy tym znacznie wyższy od poprzedniego. Szach mat nauko!
Wszystkie niedowiarki i religijnie sceptyczne, zdradzieckie mordy niech teraz czytają uważnie, bo nie zamierzam dwa razy pisać. Oto co się zdarzyło, gdy tak w rozmyślaniach i zwątpieniach się pławiłem...
Robiąc sobie śniadanie, postanowiłem uraczyć się patelnią, pełną grzanek z chleba mojego powszedniego. Wrzuciłem kilka kromek na rozgrzaną patelnię. Wtedy coś kazało mi spojrzeć, przez zejściówkę, w niebo. Blask oślepił mnie na krótką chwilę.
I wtedy stał się kolejny cud. Gdy odzyskałem wzrok, zauważyłem, że kromki chleba zamieniły się w kiełbasę. No ale to jeszcze nic - w końcu była niedziela. A to dzień tygodnia, w którym zwyczajowo węglowodany przemieniają się w zwierzęce białko.
Najważniejsze nastąpiło chwilę później. Na jednym z plasterków ukazała się twarz, którą już gdzieś, kiedyś widziałem, na jakimś obrazie.
Więcej dowodów nie potrzebowałem. Wątpić przestałem. Przyklęknąłem i z pochyloną głową spożyłem poranną wieczerzę.
Zwroty i...
POWROTY
Po porannych przygodach, nie spodziewałem się, że jeszcze mnie coś zadziwi.
Tuż przed południem na jachcie zjawili się moi goście. W myślach obstawiałem, że po wczorajszym bujaniu, będą raczej optować za powrotem koleją żelazną. Takie przypadki są rzadkie, ale znane są mi z innych relacji żeglarskich.
Ania i Łukasz jednak do mięczaków nie należeli. Stan morza nie ustępował wczorajszemu, o czym nie omieszkałem powiadomić mojej załogi. Mimo to, wyzwanie zostało podjęte, po raz drugi.
Zrefowaliśmy się w awanporcie i na postawionych żaglach wyszliśmy na Zatokę.
Kurs półwiatrem i zafalowanie sprawiały, że trochę bujało i od czasu do czasu chlapało. Ale uwagę od morskich dolegliwości odwracały niecodzienne konstrukcje, pływające tego dnia po wodach Zatoki Gdańskiej.
Ania z Łukaszem pewnie już nigdy więcej na jacht nie wsiądą, ale zasłużyli na duże brawa. To dzięki takim ludziom jak oni, Jurek po raz kolejny dokonał niemożliwego. Dziś już wiemy, że WOŚP pobiła kolejny rekord - i to mimo niesprzyjających warunków, nie tylko na morzu.
Na koniec, postanowiłem odznaczyć łódkę, dzięki której można było dołożyć się do tego sukcesu.
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.