20 sierpnia 2017

Rejs "Łowcy fok", s/y Santa Pasta (Albin Vega 27), 20.08.2017


Pewnego dnia zapragnąłem dokonać czegoś w tym żeglarstwie, którym od jakiegoś czasu się aktywnie zajmuję. Jak to zrobić, podpatrzyłem u mistrzów pierwszego planu.

Nasi wielcy (nie o wzrost chodzi) wodzowie ogłaszają sukces za sukcesem, podnosząc nasz umęczony kraj z ruiny. I tyle tego dobra nam czynią, że już im telewizyjnego czasu antenowego, na te ogłoszenia zaczyna brakować.
Ludzie tak bardzo polubili te dobre wiadomości, że zwyczajnie reklam oglądać czasu nie mają. Telewizyjne przychody spadły więc na łeb na szyję.
A że to telewizja publiczna, rząd się czuje tam jak w domu. Od czego są dotacje i pieniądze z podatków ludu, ofiarnie pracującego na rządowe potrzeby. O stosunki międzynarodowe należy dbać, ale nie można przecież wszystkiego inwestować w watykańskie filie. Brawo nasi!

Społeczeństwo, przy tej całej sytuacji, nie pozostaje obojętne - oj nie. Lepszy Polaków sort pompuje w statystyczne badania kolejne procenty poparcia dla swoich cudotwórców. A patrioci, z bogiem na ustach i przywódczym gestem pozdrowienia (wykorzystywanym również w pubach do zamawiania piwa), manifestują z rozmachem swój patriotyzm, na ulicach.

Zastanawiam się tylko skąd się bierze ta nasza narodowa elita? I dlaczego wznosi ciągle okrzyki o komunistach, drzewach... No i liściach. Czyżby nieśmiało utożsamiała się z listkami ekskluzywnych herbat, które zanim zostaną zmielone, zbierane są przecież z samych czubków?

Wygląda na to, że mamy znowu wymianę elit rządzących. Lenin uśmiecha się pewnie w swoim mauzoleum. Poprzednio, inteligencję zastępowali chłopi z robotnikami. Ale im rządzenie nie wychodziło, choć też sukcesów odtrąbiono wtedy co nie miara.
Nauka dzisiaj również nie w modzie. Zabobon i brutalna siła o wiele skuteczniej do tłumu trafiają. Tym razem, rząd nieoficjalnie pokłada nadzieję na przyszłość w nieformalnym związku, zwanym w skrócie KK (Kibice i Księża). Trzymamy kciuki!

Przyznam się, że to między innymi przez takich jak oni. Właściwie to dla nich, piszę te słowa. Przechodziłem bowiem kiedyś obok takiej, wiarą i patriotyzmem kipiącej manifestacji. I chyba mnie ktoś z moich stałych czytelników rozpoznał. Usłyszałem nagle, jak najpierw ktoś pojedynczo, a potem już cały tłum skandował "My chcemy bloga! My chcemy bloga!".

Zatkało mnie i nie wiedziałem co im mam odpowiedzieć. Pomyślałem sobie, że OK - ja też bym chciał. Tylko pisać nie mam o czym. Moje żeglarstwo jest tak przyziemne, że z trudem nawiguję w relacjach między mieliznami.

Spragnieni bloga patrioci, w tych swoich chustach i kominiarkach, wyglądali jednak bardzo przekonująco. A czerwone race w ich dłoniach zinterpretowałem jako szczere wezwanie pomocy. Nie potrafiłem odmówić. Taki już jestem.

Zmuszony zostałem, tym samym, do bardziej kreatywnego podejścia do pojęcia "sukces".

Nie miałem jednak zamiaru budować jakiejś za małej łódki i gadając sam ze sobą, nabijać sobie w niej siniaków, pływając po jakimś za dużym morzu.
Nie podoba mi się też szybkościowa żegluga w ślizgu czy latanie na hydroskrzydłach. Co ja jakiś, za przeproszeniem, wodolot jestem?
Nawet płynąc gdzieś spokojnie, ale daleko, z jakąś kolorową reklamą na żaglu, też czułbym się nieswój. Taki już ze mnie życiowy nieudacznik.

Czasem jednak miewam przebłyski. Pewnego dnia spojrzałem na mapę i krzyknąłem "Ożesz kulson mać! Mam! Maaam!" (przepraszam za milicyjny zwrot, ale "Eureka!" jest już zajęte od wielu setek lat).

I wiecie co - faktycznie to miałem. Zamierzałem dokonać czegoś, czego jeszcze nikt przede mną nie zrobił...

Kanałem...

PO REKORD


Jest niedziela 20 sierpnia 2017 roku. Dzień niby taki jak inne, ale coś wisi w powietrzu.

O godzinie 1005 stajemy na starcie pierwszej w świecie próby rodzinnego opłynięcia Wyspy Sobieszewskiej, tego właśnie dnia. Oczywiście robimy to nieoficjalnie, bez rozgłosu i nawet pod przykrywką wyprawy turystyczno-przyrodniczej - "Obserwacja siedlisk i zwyczajów rekreacyjnych foki szarej".

Konspiracja chyba się udaje, bo przed nami i za nami nie widać konkurencji. Wygląda na to, że będziemy jedynym jachtem, który właśnie dzisiaj pokona trasę z Górek Zachodnich, przez Przegalinę i ujście Wisły, do Górek Zachodnich. Aby tak się stało.


Nie ma też dziennikarzy. Trochę szkoda, bo przy okazji (i z konieczności) zamierzamy pobić rekord prędkości na odcinku Górki Zachodnie - Sobieszewo.

Zmuszony jestem samodzielnie dokumentować te przełomowe wydarzenia.

Załoga sprawnie ogarnia cumy i odbijacze. Liczy się każda sekunda, bo za 25 minut zamykają most w Sobieszewie. Właściwie to otwierają, ale chyba nie na długo, więc pędzimy.

Posługujemy się harmonogramem obiektów zwodzonych (dzięki Robert) i mamy nadzieję, że jest aktualny.


Przemykamy obok Jachtklubu Stoczni Gdańskiej tak szybko, że z trudem wykonuję nieporuszone zdjęcie.


Załoga uwija się jak w ukropie. Nie ma czasu na ciepły posiłek. Energię zdobywamy wciągając owocowe GMO.


Cały elektroniczny osprzęt na łódce działa, więc nie korzystamy z pit-stopu Eljachtu.


Do mostu w Sobieszewie dopływamy w samą porę. Hamujemy na ręcznym zataczając szeroki łuk i zajmujemy pozycje startowe do drugiego etapu. Spotykamy też pierwszych rywali. Na szczęście startują w innej klasie i innych regatach.



Dwa mosty i...

ŚLUZ


Most znajduje się aktualnie w przebudowie, ale terminy otwarcia są przestrzegane. Mamy taką nadzieję, bo nikt nie odpowiada nam na wezwania, na dedykowanym w tym celu kanale 09 VHF.


W końcu wielkie otwarcie. Ruszamy dalej, ile fabryka w śrubę dała.


Cieszy mnie brak wiwatujących tłumów. Załoga mniej się wtedy rozprasza.


Po starcie znajdujemy się w środku stawki. Ale po chwili wszystkie zmotoryzowane płaskodenne jednostki znikają przed nami za zakrętem. To dobrze - możemy spokojnie realizować nasz plan, bez świadków.


Niedaleko za mostem, dostrzegamy samotny zielony pagórek. Prześcigamy się w domysłach, cóż to może być. Dochodzimy do wniosku, że są to fragmenty średniowiecznych umocnień. Dopiero sprawdzenie na mapie uświadamia nam, że zachwycamy się składowiskiem fosforo-gipsu. Chemicy również potrafią tworzyć rzeczy piękne.


Nieco dalej, bosman melduje pierwszy stopień zagrożenia żeglugowego.


Z zapartym tchem przepływamy obok stoczni Galeon.


To stąd wziął się motorówek, który ostatnio płynąc w ślizgu przy AKM, wytworzył portowe "tsunami". Zdołał w ten sposób wyrywać z cumujących jednostek kilka knag pokładowych i prawie złamał rękę mojemu koledze.


Na szczęście, przepływamy niezauważeni.


Dwa zakola Wisły Martwej dalej dopływamy do Śluzy w Przegalinie.


Kontaktujemy się (jak zalecają) telefonicznie. Zostajemy od razu zaproszeni do środka. Załoga pozostaje skoncentrowana, w pełnej gotowości. Spodziewając się cumowania prawą burtą do nabrzeża, zarządzam wywieszenie odbijaczy właśnie na tę burtę. Obnaża to mój brak doświadczenia w tego typu przeprawach.


Jest to nasze pierwsze śluzowanie jachtem w życiu. Nie wiem co i jak, więc płynę sobie spokojnie na wolnych obrotach. Jakiś człowiek idzie obok, naszym tempem, po nabrzeżu. Witamy się zwykłym, grzecznościowym "dzień dobry". Płyniemy dalej. On dalej idzie.


Po pewnym czasie, śluza się kończy. Decyduję się przełamać nieśmiałość i zagadać nieco więcej. Pytam się kiedy nas skasują.
Wtedy gdy się zatrzymamy - dostaję odpowiedź, przyprawioną serdecznym uśmiechem.
Łapiemy się na chwilę nabrzeża i wręczamy pieniążki. Na resztę czekamy jakiś czas, bo nieco odpłynęliśmy od "kasy".


W końcu dostajemy rachunek i ekologiczny zestaw worków na śmieci. Wymyka mi się mały głos zachwytu. Pośpiesznie więc chowam ten eko-lewacki podarunek i jedziemy dalej.

Niestety są świadkowie tego zdarzenia. Blefuję więc i oznajmiam głośno załodze, że zaraz zrobię kupę i tym samym zanieczyszczę nieco otaczającą nas wodę. Jakby nie starczyło, równie głośno (tak aby wszyscy słyszeli), przedstawiam plany ścięcia drzewa na dzisiejsze wieczorne ognisko. Teraz już mi nikt nie podskoczy. Jestem prawie jak minister (już nie ochrony) środowiska.


Przepływamy przez otwarte już wrota śluzy i pod, uniesionym na naszą cześć, mostem zwodzonym.


Pozdrawiamy życzliwego człowieka, który się do tego przyczynił.


Żegnamy wzrokiem zamykające się jednocześnie most i wrota śluzy. Nie rozczulamy się - przed nami jeszcze dzisiaj dużo wrażeń.



Po tej, co płynie...

PO POLSKIEJ KRAINIE


Zaraz za śluzą, skręcamy w lewo i wpadamy w spokojny nurt Wisły. Eliza nie może doczekać się morza. Tęskni biedactwo za chłodnym wiatrem i mokrymi bryzgami. A rzeka , jak na złość, płaska dzisiaj jak stół.


Troszkę w końcu podwiewa w plecy, więc stawiamy genuę, by wspomóc motorek. Przysparza nam to trochę więcej do ogarnięcia, gdy potem kręcimy bączki. Czekamy na prom pływający na linie, pomiędzy Mikoszewem i Świbnem. To właśnie o tę napiętą, przed jego dziobem, linę chodzi - by jej nie zgarnąć naszym kilem. Dlatego ustępujemy promowi, zgodnie z prawem drogi.


Mijamy go w przesadnie bezpiecznej odległości, za rufą.


Za to rozwleczonych, na całej szerokości rzeki, baniaków nie ma jak opłynąć.


Trzeba iść na przełaj. Dla spokojności wyłączam silnik. Bańki uwiązane są jednak w pionie. Przechodzimy bez niespodzianek.


Kolejne pływaki znajdujemy po prawej stronie, tuż przy ujściu. Ale te już bardziej przypominają profesjonalne rybackie znaczniki sieci. No i łatwo jest je minąć.


Cała lewa strona ujścia jest wolna. Ale i tak musimy kleić się do prawej.


Głębokości przy ujściu Wisły są zmienne w czasie i aby nie utknąć na dobre i stać się pokarmem dla fok, należy trzymać kurs na pławę SWB. Dobrze jest też mieć aktualną mapkę głębokości (dzięki Marcin).


Przez te wszystkie sieci, prawie zapomnieliśmy, że bierzemy udział w wyzwaniu. Dopiero wypływający nam na przeciw kibice, przypomnieli nam o tym.


Tak. Musieli to być nasi fani, gdyż fok przy ujściu, tego dnia nie było. Nie mogli to więc być wielbiciele tych morskich ssaków.


Wylani...

DO MORZA


Kiedy Wisła wlewa nas do Zatoki, płyniemy chwilę przepisowo, potem omijamy mielizny i skręcamy daleko przed pławą SWB w lewo. No bo kto temu, co ma metr dwadzieścia zanurzenia, zabroni?


To przywilej długiego integralnego kila i piaszczystego dna. Choć warunki sa na tyle dobre i sonda pokazuje cały czas około 1.5m zapasu pod kilem, że i większym finkilem można by spróbować iść w nasze ślady.

Spragniona morza załoga, relaksuje się na spokojnej wodzie Zatoki Gdańskiej.


Pogoda jednak szybko się psuje. Deszcze nie pada, ale chmury pokrywają szczelnie całe niebo i zaczyna szkwalić. To daje nam początkowo niezłego kopa w żagle.


Ale po kilku minutach wiatr zaczyna kręcić jak głupi i zmuszeni jesteśmy, kilka razy, zmieniać bajdewindowy hals.


Podczas gdy walczę z szotami, załoga zasypia w kojach. Tak się chyba objawia strach przed zwycięstwem.


Na metę wpadam sam. Zmęczony, ale szczęśliwy. Nie ma co prawda kwiatów i komitetu powitalnego, ale za to nie musimy wywieszać niebieskiej wstążki, o długości 22mm. Cumuję łódkę w klubowym boksie i budzę załogantów.

Z dumą oznajmiam im czego właśnie dokonaliśmy.

Jako pierwszy i - co w rekordach ważniejsze - jako ostatni jacht, dokonaliśmy opłynięcia Wyspy Sobieszewskiej dnia 20.08.2017. Rekord totalny!
Rejs, co prawda, nie zakończył się katastrofą, więc pomnika nie będzie, ale kogo to dzisiaj obchodzi.

Najważniejsze, że póki podróże w czasie nie będą żeglarzom powszechnie dostępne, nikt nam tego rekordu nie odbierze.

Po...

SŁOWIE


I żeby Ci mój czytelniku nie przyszło na myśl wątpić w osiągnięcia tutaj przedstawione.
Miej na uwadze, że nauczyciele moi wszak mocni są nie tylko w medialnych sukcesów kreowaniu. Władają Ci oni również przeszłością, a fakty do teorii swoich tak dopasować zręcznie potrafią, że mrugnąć nie zdążysz, a z bohatera o prawdę wojującego, zdrajcą możesz zostać, ku zgubie swojej nazwany, totalnym.



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.