Śledząc moje wpisy wiecie już zapewne, że żeglować nie umiem - choć bardzo lubię. Nie wiecie natomiast jeszcze, że nie umiem gotować - choć czasem muszę.
Zdarza mi się jednak robić te dwie rzeczy naraz, i to bez przymusu bezpośredniego. Tak też stało się, pewnej sierpniowej soboty 2016 roku.
Tego dnia, zadomowione na łódce pająki szeroko rozdziawiły japy, aż im wszystkie muchy i komary z pajęczyn powypadały. Po raz pierwszy bowiem, z kambuza Santa Pasty, nie dolatywał zapach fasolki z puszki, czy też innej zupy chińskiej.
Gdzie żeglarzy sześć, tam...
LECZO
Tak to już w przyrodzie się dzieje, że pokrojone, działkowe pomidory i papryka, wraz z podsmażoną kiełbaską, po podduszeniu na patelni, zamieniają się w pyszne leczo. Korzystając z tej wiedzy, przygotowałem przynętę.Dały się na nią złapać aż trzy pokolenia żarłoków. Chętnych było tylu, że po raz pierwszy, przydzieliłem przed rejsem wszystkie, dostępne na Santa Pasta, osobiste środki ratunkowe.
Z AKM na Górkach Zachodnich, wyruszyliśmy dopiero o 1130. Pierwsi do steru zasiedli seniorzy.
A młodzież jak zawsze ciągnęło do przodu.
Zaczęliśmy rejs przy słabym wietrze, wiejącym około 5kn, co przekładało się na nasze 2kn prędkości nad dnem. Fajnie się płynęło, choć trudno mi było w takich warunkach przekazać, czym jest żeglarstwo morskie.
Aby odwrócić uwagę od wody i pogody, przygotowałem drugie śniadanie. Kawa i drożdżówki doskonale grały na zwłokę.
Przy ostatnich kęsach, żagle nareszcie zapracowały. W końcu coś powiało, na tej naszej Zatoce. W pełnym bajdewindzie robiliśmy już 5kn i można było w końcu poczuć wiatr we włosach. Oczywiście, należało wcześniej zdjąć czapkę.
Rejs zaplanowany został - z premedytacją - jako małomorski. Z Górek Zachodnich, tylko trochę odpłynęliśmy od lądu - tak aby bezpiecznie ominąć Port Północny i złapać pozytywny hals do ujścia Martwej Wisły.
Po zgłoszeniu, w Kapitanacie Portu Gdańsk, naszego zamiaru odwiedzenia Twierdzy Wisłoujście, weszliśmy do portu. Szybko przemknęliśmy przy pomniku Westerplatte i mijając kilka holowników, już po kilkunastu minutach byliśmy przy murach twierdzy.
Z wcześniejszej rozmowy telefonicznej, z przystanią Polskiego Klubu Morskiego, dowiedziałem się o braku miejsc w tamtejszej marinie. Postanowiłem więc zaparkować nieco dalej, obok przystanku tramwaju wodnego numer F5.
Pięć, plus fotograf - kiedy wysiedliśmy z łódki, dało się w końcu policzyć wszystkich uczestników wyprawy.
Zostawiliśmy nasz jacht na cumach i poszliśmy zwiedzać.
Do celu prowadził zabytkowy most zwodzony, strzeżony przez rodzinę łabędzi.
Przy okazji, rzuciliśmy okiem na marinę. Szkoda, że miejsce o takim potencjale i tradycji, jest dzisiaj tak zaniedbane. Na szczęście, jak słyszałem, ma się to zmienić na lepsze.
Choć niektórym z nas wydało się ono już wyposażone ponad standard.
Na wieży i...
W TWIERDZY
Twierdzę Wisłoujście próbowałem zdobyć wcześniej już kilka razy, ale dopiero tego dnia, udało mi się zastać jej bramę otwartą.
To dobrze, bo ciężko by było sforsować ją bosakiem, a nawet spinakerbomem.
Timing mieliśmy znakomity. Trafiliśmy akurat na nową turę z przewodnikiem. A ponieważ, tylko tak można było dostać się do środka, szybko kupiliśmy bilety i dołączyliśmy do grupy.
O Twierdzy Wisłoujście nie wiedziałem zbyt wiele. Nigdy się tym zabytkiem jakoś szczególnie nie interesowałem.
A szkoda, bo historię miał niezwykle ciekawą.
I tylko żal, że tak niewiele przetrwało do naszych czasów.
Na szczęście ostała się wieża - i to tylko dlatego, że służyła za latarnię morską.
Zwiedzanie wymagało przemieszczania się w pionie - tak jak kiedyś wymagało tego drewno, podtrzymujące płomień, na czubku latarni.
Ale widok ze szczytu wieży, wynagradzał włożony wysiłek.
Choć piwnice też miały swój klimat.
I wyjście ewakuacyjne.
Oprowadzający nas przewodnik, to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Chciałbym też tak lubić swoją pracę. No ale ja w biurze nie mam armaty.
Dziadek - dawny artylerzysta - przy armacie, udzielał się najbardziej z całej naszej grupy. Babcia była z niego niezwykle dumna.
A na koniec, z armaty można było sobie wystrzelić. Nominowaliśmy młodego - wszak taki się jeszcze w życiu nie nastrzelał.
Muzeum dość dynamicznie i stale się rozwija. Z tego co się dowiedzieliśmy, to raz na kilka(naście) miesięcy powstaje tam nowa ekspozycja. Właśnie trafiliśmy na jedna taką, świeżo udostępnioną.
Trochę z początku przypominała sklep odzieżowy.
Potem AGD, po trzęsieniu ziemi.
Następne było szkło. Niby oznaka statusu, w tamtych czasach - rozumiem, ale żeby regularne wojsko posługiwało się w walce tulipanami?
Aha - dowiedziałem się, co się stało z ołowianymi żołnierzykami, którymi bawili się kiedyś nasi rodzice. Jak widać, nie wszystkie poszły na balast do łódek.
A na koniec trochę impresjonizmu - znaczy się - monet.
Po zwiedzaniu, usiedliśmy na chwilę na dziedzińcu twierdzy. Doszło do mnie wtedy, jak wspaniały zabytek - praktycznie klasy zerowej - posiadamy u siebie w Gdańsku, i że nie podskoczy nam tu żaden Wawel.
W kiosku z pamiątkami nie mieli, co prawda zimnego Lecha, ale kupiliśmy sobie smaczne lody.
Wróciliśmy na łódkę, gdzie odgrzałem leczo. Zasiedliśmy w kokpicie, do obiadu.
Na świeżym powietrzu, wszystkim smakowało. Tak przynajmniej twierdzili ci, którzy nie chcieli wracać do domu tramwajem.
A mieli taką okazję.
A po obiedzie ruszyliśmy w głąb portu, do dobrze już mi znanej, z czarterowych rejsów, mariny w śródmieściu.
Gdzie żagiel nie może...
TAM SILNIK DOJEDZIE
W wyniku pewnej improwizacji, w gdańskiej marinie nastąpiła częściowa zmiana załogi.
Elizę z juniorami wchłonął, odbywający się w te dni Jarmark Dominikański. A szczęśliwym zbiegiem okoliczności, przebywający z dzieciami na wywczasie w Gdańsku, mój zacny kolega Marcin, dał się namówić na przejażdżkę do Górek.
Dzieci powoziły przez cały kanał portowy, ale jak wyjechaliśmy z portu na Zatokę, stało się i ciemno, i nudno. Zrobiło się nam też niedobrze pod wiatr, który miał już wtedy ok 10kn.
Mrok, wybudowana na prawie 35 (a może i nawet 36cm) fala, oraz kurs halsującego jachtu, nie do końca zbieżny z celem podróży, zaniepokoił moją mamę. Podczas gdy tata, z resztą załogi, delektował się magiczną, nocną żeglugą przy księżycu i gwiazdach, mama z uporem wypatrywała zagrożeń, odpalając jednego cygareta od drugiego.
- Czy ten statek na nas płynie?
- Który? Tamten? Nie. Stoi na kotwicy. Nie nosi świateł nawigacyjnych statku w drodze.
- Ale ja widzę, że on płynie prosto na nas.
- To fala rozbijająca się o stojący na kotwicy kadłub daje takie złudzenie.
- No, nie wiem... On się przesuwa...
Po chwili - bardzo krótkiej chwili.
- Gdzie ty płyniesz? Co tam jest?
- Hel?:)
- To dlaczego nie płyniemy tam gdzie mamy płynąć?
- No bo... - starałem się wytłumaczyć, że wiatr, kierunek, żagle, itd. - Zaufaj mi, jestem inżynierem ;)
- No to czemu nie włączysz silnika. Włącz ten silnik!
I tak płynęliśmy sobie w atmosferze wzajemnego niezrozumienia. Mimo, że żegluga była pierwsza klasa (umiarkowany, ciepły, letni wiaterek, gwieździste niebo, poświata księżyca na wodzie, i inne takie romantyczne bzdety), to jednak robiło się już późno. Dzieciaki poległy dawno w kojach, a Marcin miał jeszcze przed sobą drogę do Warszawy. W końcu więc włączyłem ten cholerny silnik i skorygowałem kurs.
Dojechaliśmy na miejsce o godzinie 2230. Wraz z pierwszym krokiem na suchym lądzie, na twarzy mojej mamy w końcu zagościł spokój i uśmiech.
Jakieś wnioski?
Nawet na tak krótkim, rodzinnym rejsie, człowiek czegoś nowego zawsze się nauczyć może. W podręczniku żeglarstwa, we fragmencie omawiającym bezwzględne podporządkowanie się członków załogi pod decyzje kapitana jednostki, dodałem sobie przypis o treści "sprawdzić, czy nie matka".
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.