24 lipca 2018

Rejs "Bałtycka Włóczęga - cz. 3/5 - Rafał sam w łódce. Kalmar-Byxelkrok", s/y Santa Pasta (Albin Vega 27), 23.07-24.07.2018


Kalmar - tu już byłem...

Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego zdarza nam się wracać do miejsc, które już kiedyś odwiedziliśmy? Czy jest w nich coś co nas doń przyciąga? Czy kieruje nami tęsknota i wspomnień moc? Czy może są one jedynie dogodnym miejscem odpoczynku, na trasie naszych wakacyjnych szlaków?

Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie postanowiłem wrócić myślami w przeszłość i poddać naukowej analizie własne doświadczenia w tej materii. Wnioski nie napawały mnie dumą.

Być może dlatego, że według na szybko przeprowadzonych statystyk, przez większość życia, miejscem do którego wracałem najczęściej była moja domowa toaleta. Zaraz potem - na drugim miejscu - znalazły się tereny kuchenne przylegające bezpośrednio do lodówki. Trzecie miejsce - ex aequo - przypadło obszernemu fotelowi przed telewizorem i tapczanowi.

Szacunkowa ilość cykli komunikacyjnych pomiędzy tymi trzema miejscami, w ciągu całego mojego dotychczasowego życia, okazała się niezliczona tak wielce, że w rejsach po potencjalnie równie niezliczonej ilości morskich zakątków, wejście dwa razy do tego samego portu - jeśli w ogóle zostanie zauważone i odnotowane - może, co najwyżej i jedynie, być uznane za pomijalny błąd statystyczny.

Cóż robić? Nauce nikt nie podskoczy. Pozostaje mi więc płynąć dalej, w poszukiwaniu nowych, ciekawych miejsc na mapie. I nawet kilka takich znowu znalazłem...


Kto się boi...

BOI


23.07.2018 - o godzinie 1100 wyruszam z Kalmaru.

Pogoda - marzenie. Ciepło, słońca nie brakuje, a na dodatek prognozy obiecują cały dzień wiatru w rufę.


Za główkami portu skręcam od razu na północ.


Chwilę później znajduję się w miejscu, w które przypływają żeglarze z całego świata, aby zobaczyć jak właściwie wygląda sześć kilometrów mostu.


Wysokość tego samego mostu jest już nieco mniejsza, ale i tak stanowi trzykrotność wzrostu Santa Pasty, z postawionym masztem.


No i bardzo dobrze. Przepływam dzięki temu bezpiecznie pomiędzy filarami i popychany wiatrem, od rufy strony, płynę sobie dalej. Portem docelowym jest dziś Borgholm - na Olandii.


Zaletą relacji z rejsu, względem samego rejsu, jest możliwość przyspieszania czasu żeglugi. A więc...

O godzinie 1400 dostrzegam już wyraźnie ruiny Borgholms Slott.


A 45 minut później wita mnie już napis na falochronie mariny Borgholm.


A oto, przy okazji, mój mały żeglarski protip, dotyczący parkowania w Szwecji, na stanowiskach wyposażonych w boje cumownicze.

Na cumowanie wybieramy najlepiej gorące popołudnie i koniecznie keję ze wstawionymi już o tej porze dnia tubylcami.
Spokojnie podpływamy do boi i swoimi nieudolnymi poczynaniami dajemy obserwatorom do zrozumienia, że nigdy wcześniej nie ogarnialiśmy cumowania rufą do bojki.
Czekamy na reakcję obserwatorów biesiadujących na pomoście.
Możemy też dodatkowo uśmiechać się głupkowato, aby wzbudzić nieco więcej litości (ten punkt wychodzi mi najlepiej).
Po chwili, pomostowi biesiadnicy dają nam znać aby odpuścić sobie z bojką i przywołują nas do kei. Podchodzimy powoli dziobem i częstujemy oczekujących na pomoście cumami - po jednej na osobę.
Wracając na rufę słyszymy głośny plusk. To (prawdopodobnie najweselszy) uczestnik pomostowego przyjęcia skoczył właśnie do wody. Po chwili wynurza się przy rufie naszego jachtu i z uśmiechem prosi o podanie cumy rufowej.
Podajemy, czekamy na "przewleczkę" przez bojkowe ucho, odbieramy i wybieramy cumę nabiegowo do stanu naprężenia. Robmiy to z wyczuciem. Jeśli bojka znika pod wodą, znaczy się, że wybraliśmy za mocno.
Dziękujemy serdecznie wszystkim zaangażowanym w manewr cumowniczy.
W odpowiedzi słyszymy coś w stylu, że oni tak zawsze i nie ma za co, a  w ogóle to jest tak gorąco, że cała przyjemność po ich stronie, a największa po stronie pływającego.
Na potwierdzenie, kolejny biesiadnik wskakuje, z uśmiechem, do wody.


Po chwili, biesiadnicy wracają do swoich zajęć, a my regulujemy sobie na spokojnie wszystkie cumy, klarujemy jacht i podłączamy się pod skrzynkę z prądem.
Jeszcze tylko pozostaje wyjąć z bakisty dwukołowiec i możemy ruszać na zwiad lądowy.


Przed oddaleniem się od jachtu, dla spokojności, załatwiamy jeszcze formalności z bosmanem.



Zamek...
W RUINIE


Ruszam na poszukiwania zamku, widzianego wcześniej z pokładu Santa Pasty.

A że poczucie posiadania wrodzonych zdolności nawigacyjnych wzrasta mi na lądzie wielokrotnie, postanawiam znaleźć ów zamek na wyczucie i nie posługiwać się przy tym elektroniką.

Z początku idzie średnio. Dostrzegam równie ładne budowle, ale na zamek żadna mi nie wygląda.


W końcu znajduję drogę, której kierunek mniej więcej odpowiada azymutowi pod jakim widziałem zamek, będąc na morzu.


Pedałuję co sił w nogach, zdając sobie sprawę z późnej pory i możliwości pocałunku z klamką zamkowych wrót.

Niestety, droga wywozi mnie gdzieś daleko w las i kończy się zamkniętą bramą, do jakiejś posiadłości. Albo zbłądziłem, albo zamknęli już zamek. Zawracam.

Później, sprawdzając mapę, okaże się, że próbowałem wtargnąć do letniej rezydencji królewskiej Solliden.

Jadąc z powrotem odbijam w mniej utwardzoną, leśna drogę.


Po kilkuset obrotach kół niebieski...ego roweru natrafiam na drogowskaz.

Dobra wiadomość - od zamku dzieli mnie jedyne 700 metrów!


Coś jest jednak nie tak. Im bliżej celu, tym droga staje się węższa i bardziej wyboista. Albo te ich szwedzkie królewny były zboczone i lubiły obijać swój tyłek po wybojach, albo znów zabłądziłem.

Wkrótce jednak coś znajduję...


Nadal, nie wygląda mi to jednak na zamek...

Jadę dalej... Las mi się kończy i...

Jest!


Zamek w zasięgu, ale droga cały czas staje się węższa. Co jest?! Żadna królewska kareta się tędy przecież nie przeciśnie. W końcu, droga ma szerokość, co najwyżej, mocno opasłego wierzchowca. Na szczęście mój składak mieści się tu doskonale - nawet doliczając moje gabaryty. Kontynuuję więc podbój zamkowego wzgórza.


No ale na takie kanciasto zdobione wzniesienie, to już mój dwukółek nie został fabrycznie stworzony. A i ja kondycyjnie mógłbym okazać tutaj swoje treningowe zaległości.


Przypinam więc rower do drewnianej poręczy i szturmuję po kamiennych schodach, pod górkę, z buta.

Otoczenie dziwne jakieś, jak na zamek. No chyba, że zamek po szturmie dywizji pancernej.


Nie wiem co się tu stało, ale na pewno nie chciałbym tu być, kiedy to się działo.


I na próżno tutaj również w górę wzrok odwracać. Czyżby jakaś szwedzka odmiana kornika drukarza?


Wrażenia estetyczne wyprawy pod górkę ratuje w końcu, nieco ładniejszy, panoramiczny widok na miasto. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę z przebytych odległości - opłaca się jednak wozić składaka w bakiście.


Po pokonaniu wzniesienia, dostrzegam pierwsze budowle ręką człowieczą wzniesione. Ale są one równie przytłaczające, co widoki przyrody przed chwilą napotkane.


Z tablicy informacyjnej wynika, że w tej kupie kamieni znajduje się jakiś pergamin i trzy monety, wybite za panowania Karola XV. To właśnie na cześć polowań, jakich się tutaj dopuszczał, usypano kopiec i postawiono na nim Jakstenen The Hunt Stone.

Widok placu przed zamkiem upewnia mnie, że prowadzi tutaj z inna, wygodniejsza droga. Kolejny - tym razem turystyczny - protip. Jeśli lubicie zwiedzać zamki, lepiej zostać kierowcą tira niż żeglarzem.


O godzinie 1615 znajduję się już przy zamkowej kasie i z radością stwierdzam, że mam jeszcze godzinę i czterdzieści pięć minut na zwiedzanie.


Czasu na pewno starczy. Takie ruiny oblatuje się w niecałe 15 minut.

Bilet nie jest tani. Na szczęście mam przy sobie kartę kredytową, więc nie muszę rozkopywać myśliwym zabytkowego kopca.


Zaczynam zwiedzanie od zrobienia zdjęcia promykowi nadziei.


Ruiny jak to ruiny - nie ma co się rozpisywać, ale...


Piwnice pozwalają odetchnąć od panującego na zewnątrz gorąca, więc spędzam tu trochę więcej czasu.


Nie jestem pewien, ale w pewnej chwili chyba doświadczam audiowizualnie tego, co za pewne czeka mnie w piekle. I wiecie co? Nie jest źle!


Ruiny zamku okazują się być ciekawsze i większe w środku, niż widziane od zewnątrz.


Chciałem się nawet pisemnie wypowiedzieć, że zamek robi wrażenie od piwnic aż po dach, ale w porę się powstrzymałem.


Mnogość przejść, dziedzińców, schodów i krętych korytarzy powoduje, że szybko tracę orientację gdzie już byłem i co jeszcze chciałbym zobaczyć.




Oho! W przedpokoju szykuje się jakaś większa domówka.



W końcu zdaję sobie sprawę, że moje upatrzone (już z jachtu) ruiny, nazwane zamkiem, były kiedyś barokowym pałacem.


Choć nie od razu chyba otrzymano pozwolenie na zabudowę w docelowym kształcie.


W każdym razie, miejscówka była kiedyś nieskromna i nieźle musieli tu sobie balować. A widoki z okna zacne, do dziś się tutaj ostały.


Korzystając z okazji, rzucam okiem na Santa Pastę ;)


Włócząc się po kolejnych pomieszczeniach, w końcu trafiam tam, gdzie czuję się bardzo nieswojo.

Sztuki bowiem, jak na człowieka na budowie wychowanego, nie pojmuję, A przynajmniej w tak szerokim wymiarze, w jakim jest ona tutaj prezentowana.

Forma klasyczna, nawet okraszona niecodziennym poczuciem estetyki, jest jeszcze w jakiś sposób dla mnie przyswajalna.


Ale nieco nowocześniejsze trendy powodują już, że mimo częściowo morskiej tematyki, nie potrafię niczego rzeczowo skomentować.


Jak na Polaka wychowywanego (nie mylić z "wychowanego") na patriotę, ilość mieczy powyżej dwóch, przekracza moje możliwości poznawcze.


Sala ze zdobycznymi szalikami wrogich klubów rycerskich, też jakoś nie rezonuje z moimi zainteresowaniami.


I wtedy trafiam na coś bliższe memu sercu. Zapewne to sztuka ówczesnej młodzieży wszechszwedzkiej. Uliczne graffiti z tamtych lat, wykonywane tradycyjnymi technikami.


Potem jest już tylko lepiej. Spotykam kilka dzieł czerpiących techniczną ideę ze sztafażu, znanej mi z wycieczki szkolnej, Panoramy Racławickiej.

Oto któryś tam z kolei Karol Gustaw, z wielkim ptakiem.


Inny Wielki tamtych czasów, z równie wielkim kapeluszem i dość obfitym owłosieniem. Nic dziwnego, że wszy były wtedy problemem.


Znajduję też drobny akcent piracki w sztuce tamtej epoki.


O tym, jak potężnym władcą był ówczesny król Szwecji można przekonać się wchodząc (dosłownie!) w jego spodnie.


Niesiony w przód przez ciekawość świata, znajduję jeszcze monument oddający hołd kuchni francuskiej.


Figurę Maryi Nie Zawsze Widzialnej.


Oraz popiersie pierwszego czarnoskórego obywatela Szwecji.


Nie mogę natomiast nigdzie znaleźć toalety. A potrzebuję jej właśnie teraz, i o wiele bardziej, niż obcowania z tą całą sztuką. W poszukiwaniu miejsca odosobnienia, zaglądam bezowocnie w różne zakamarki ruin.
Dopiero pewien piktogram pozwala mi zrozumieć, jak na zamku załatwia się takie sprawy. W ten sposób odkrywam, że zwiedzanie zamków ma więcej wspólnego z żeglarstwem niż można przypuszczać.


Po tym wszystkim czuję wewnątrz pustkę...

Znaczy się - robię się głodny. A ponieważ wyoglądałem w Borgholm Castle chyba wszystko co się da, postanawiam wrócić. I wracam...

Najpierw po rower, a potem - na rowerze - na łódkę.

A na tej łódce zjadam sobie kolację. Czynię to tak szybko, że nie zdążam nawet zdjęcia tej kolacji na fejsbuka wrzucić. Trudno - dzień idzie na straty;)



Zbliżenie z ...
DZIEWICĄ


To dwudziesty czwarty był lipca. Poranna zeszła mgła...

A ja zauważyłem, podczas porannej wyprawy po zakupy, że mi się w moim dwukołowcu łańcuch rozciągnął i z tego rozciągnięcia spada czasem. Na próżno, w swojej skrzynce bosmańskiej, klucza odpowiedniego szukałem, aby regulacji dokonać. Żaden nie pasował. Zmuszony zostałem posłużyć się mapą elektroniczną na swoim urządzeniu mobilnym i znaleźć jakiś serwis rowerowy.
Tym razem nie zgrywałem nawigacyjnego bohatera. Serwisów rowerowych szuka się bowiem analogowo o wiele trudniej niż zamkowych ruin.

Ale jeszcze trudniej otrzymać usługę, po którą się do takiego serwisu zgłasza.

Taka sytuacja... Sklep (i warsztat w jednym) otwarty od godziny 0900 rano, ale jeśli przyjedziemy przed 0930, zostaniemy poinformowani, że serwisanci jeszcze nie jedli śniadania i zaczną swoją pracę nie wcześniej niż po godzinie 1100 (sic!)


Próbowałem odwoływać się do ich wrażliwości na opóźnienie rejsu, ale byli takim uczuciom oporni. Nie pozostało mi więc nic innego, jak zostawić rower i przez dwie godziny powłóczyć się po mieście.

Symetria, zdaje się być uważana za estetykę głupców, ale tutaj nic sobie z tego nie robią.


Ale to nie koniec dziwactw najbliższej okolicy. Zauważam mnóstwo kontrastujących ze sobą ludzkich zachowań.

Z jednej strony chorobliwa niecierpliwość i ślady ludzkich stóp na betonie, który jeszcze nie zdążył zastygnąć.


Z drugiej, kilkudziesięcioletnie oczekiwanie w kolejce po paliwo, nikogo tutaj nie dziwi.


Kupno ciepłego kożucha w upalny dzień nie stanowi tutaj problemu.


Ale niepomalowane boje rdzewieją beztrosko na ulicy.


Dowiedziałem się też, gdzie chodzą się ochłodzić ci, co latem gustują w futrach.


No ale nie da się ukryć, że wszyscy kochają swoje dziwne miasteczko.


Ja za to nie pokochałem jakości serwisu, który miał odbyć się na moim rowerze. Na szczęście przybyłem przed rozpoczęciem robót i mogłem w porę interweniować.
Po kilku nieudanych podejściach do tematu przez młodych, ambitnych (Dlaczego mam odkręcać nakrętkę a nie śrubę? Jak to się nie da? Potrzymaj mi piwo!) mechaników rowerowych, z jakiegoś dalekiego kraju, sam właściciel serwisu dokonał w końcu regulacji łańcucha i chyba tylko dzięki niemu wyjechałem po usłudze bez większych strat w sprzęcie.


Zapakowałem się z rowerem na jacht i ruszyłem w morze - tam jest o wiele spokojniej i normalniej.

Czasem nawet zbyt spokojnie.


Płynę więc sobie na silniku i obserwuję swoje podsalingowe banderki.


Jak tylko coś wiatru dostają, próbuję i ja złapać coś w żagle.


I tak sobie sunę na diesel-grocie, aż w końcu nieuzbrojonym okiem wyraźnie dostrzegam kontrury Blå Jungfrun.


Wyspa jak malowana. Niebieska Dziewica zdaje się na mnie czekać.


Jest jednak problem z dostaniem się suchą nogą na ten dziewiczy ląd.

Wyspa jest rezerwatem przyrody i nie posiada żadnego cywilizowanego portu, gdzie można by bezpiecznie zacumować. Ma za to własną stronę informacyjną w internecie.
Jak dowiaduję się telefonicznie od prawowitego opiekuna wyspy, dozwolone jest cumowanie do brzegu i przy sprzyjających warunkach nawet możliwe. Są nawet wyznaczone miejsca, ale należy mieć na uwadze przypływające na wyspę promy, które wcale na nas nie będą uważać. A przy manewrowaniu, wytwarzać będą silne fale.

Pogoda zdaje się mi sprzyjać. Płynę po "stole" i nie powinno być problemów z podejściem. Zastanawiam się tylko czy stać mnie na zostawienie łódki na kotwicy, na kilkadziesiąt minut, podczas których będę zwiedzał wyspę. Czy, w przypadku nagłej zmiany pogody, będę miał nadal czym się z tej wyspy wydostać?

Wkrótce pojawia się dodatkowy problem. Woda wokół wyspy rozkwita na dobre. Płynę w gęstej zupie z alg.


Woda jest zupełnie nieprzezroczysta i nie zachęca do podchodzenia dziobem samodzielnie do nieznanego, skalistego wybrzeża.


Pomimo doskonałych warunków pogodowych, postanawiam wpisać wyspę na listę miejsc, do których będę kiedyś jeszcze musiał wrócić. Jaskinie, kamienny labirynt i inne mroczne tajemnice wyspy muszą na mnie jeszcze trochę poczekać. Odpuszczam sobie dzisiaj zwiedzanie.


Jedyne co mi pozostaje, to przypatrzeć się wyspie z możliwie bliskiej, acz jeszcze bezpiecznej odległości. Przepływam więc po jej zachodniej stronie.


W oczy rzuca się jedynie mała, biała stawa, która odróżnia się od krajobrazu.



Na skalistym brzegu dostrzegam punkt, do którego prawdopodobnie przybija prom.



Na północnym brzegu dostrzegam tych, co się nie bali i zacumowali.


Ta strona wyspy wygląda ciekawiej od strony geologicznej.



Oto kolejny punkt ze sznurkowymi poręczami. Kusi bardzo, ale nie zmieniam już decyzji.


W takich chwilach, samotne pływanie mniej mi się już podoba.


Gdybym tylko miał "oko" na dziobie i woda była bardziej przezroczysta, można by próbować dobić do brzegu.



Mówi się "trudno" i płynie się dalej.


Żegnam wyspę smutnym spojrzeniem. Wesoły nie jestem, bo nie wiem kiedy kolejny raz będę miał możliwość obcować z (jakiegokolwiek koloru) dziewicą.


Po kilkudziesięciu minutach wiatr rozpędza się do 12kn i morze zaczyna falować. Może i dobrze się stało, że nie zostawiłem dzisiaj łódki, bez nadzoru, na nawietrznym brzegu wyspy.


Ale tego się już nie dowiem, bo płynę sobie kursem obranym właśnie na Byxelkrok. Jest rześko. Bajdewind doskonale chłodzi mokre włosy pod pachami.


O godzinie 1745 dostrzegam już maszty jachtów stojących w marinie.


Coś dużo tych masztów...


Przyspieszam na chwilę na silniku do 5.2 węzła, aby dostosować się do oznaczeń i móc zwolnić w porcie poniżej 5kn.


Ten niepozorny port na mapie, w rzeczywistości wygląda na jakąś popularną miejscowość letniskową. I taką jest, w istocie.

Port jest pełny. Na szczęście, tutejszy bosman znany jest z tego, że nikomu nie odmawia gościny.

Staję, we wskazanym przez niego miejscu, w taaakiej tratwie. Zegar pokładowy wskazuje godzinę 1750.


Jestem piąty od nabrzeża i względnie nieduży, więc widać mnie tylko od drugiej strony.



Polowanie na...
TROLLA


Port w Byxelkrok, jak na letniskową miejscowość przystało, oprócz sanitariatów i wielu sezonowych stoisk, nie oferuje zbyt wiele atrakcji.


Ale przypominam sobie jak w maju 2016 roku, sprowadzając Santa Pastę, staliśmy na Olandii, w porcie Nabbelund. To przecież tylko kilka kilometrów stąd.
Mój kolega Michał opowiadał mi wtedy, że w pobliżu znajduje się jakiś Las Trolli, czy coś w tym rodzaju. Może warto by tam zajrzeć?

Na mapie znalazłem Trolleken - to musi być to! Trochę późno już na wycieczkę, ale jadę!


Co jest kurde!? Miał być troll, a jest lotnisko.


Ale za lotniskiem znowu jest fajnie. A nawet jeżeli nie jest fajnie, to są kamienie.


Zachodzące słońce opóźnia moją jazdę. Jesienne kolory lata hipnotyzują.


Zauważam, że im bliżej trolli, tym cień coraz dłuższy... Przypadek? Nie sądzę.


Jakieś dowody? Oto ktoś najwyraźniej rzuca mi kłody pod koła.


Ech, żebym z taką łatwością te nabieżniki na morzu lokalizował.


Jestem już w Grankullavik. Musi być blisko - takiej nazwy nie mogli wymyślić normalni ludzie.


Tak jak sądziłem - nie ma tu zwykłych, normalnych ludzi - są tylko żeglarze.


I trolle! Chyba dwa.


Ale nie tylko na nie trzeba tutaj uważać. Tutejsze łosie lubią sobie biegać po tutejszych drogach. Ze znaków drogowych wnioskuję, że obsadzają wszystkie konkurencje na dystansie od 0.2 do 3.5 km.


Zanim pochłonie mnie las, rzucam ostatnie spojrzenie na zatokę. W oddali rozpoznaję przystań Nabbelund.


W końcu wjeżdżam w las. Ten las!


Słońce jest już na tyle nisko, że głębiej w borze jest zupełnie szaro. I cicho.

Jest na tyle cicho, że gdy już coś słyszę... To słyszę to nie byle jak.

Zatrzymuję się i zamieram w bezruchu. Coś większego przedziera się przez gęstwinę.

Co u licha?! Te oznaczenia drogowe są do niczego. Łosie miały biegać po ulicy, a nie po lesie! Poza tym łoś, to ostatnie zwierzę jakie spodziewałem się spotkać zaczynając przygodę z żeglarstwem. Ale ten świat jest nieprzewidywalny.

Jestem zaskoczony i nieco przestraszony. Hałas narasta, więc zwierz na pewno się zbliża. Serce bije nieco mocniej. Jak to dobrze, że wypróżniałem się starannie przed tą wycieczką.

Cofam się pare kroków i schodzę nieco z drogi, po której jechałem. Moim celem jest stać się dla potencjalnego napastnika mniej atrakcyjnym do ataku, czy czegokolwiek innego co łosie robią z ludźmi.

Po krótkiej chwili dostrzegam coś czarnego między drzewami. Za nim, kilka metrów dalej idzie inne czarne.
W końcu pierwsze wychodzi na drogę i jego widok zaskakuje mnie jeszcze bardziej, niż byłby to widok łosia.


Co, do cholery, w lesie robią krowy?!

Ponieważ bydło traktuje mnie obojętnie, ruszam dalej.

W końcu dobijam do parkingu z tablicą informacyjną. Tam rozjaśniają mi się życiowe horyzonty. Szczególnie zwracam uwagę na informację, aby wchodząc do Lasu Trolli zamykać za sobą furtkę, gdyż zapobiega to ucieczce z rezerwatu wypasającego się tutaj bydła rogatego.


W lesie jest już praktycznie ciemno, a szybka jazda po wąskich ścieżkach i wystających korzeniach przypomina sport ekstremalny. Jeśli nawet nie dla mnie, to na pewno dla roweru. Moje 106 kg żywej jeszcze wagi i dynamika obciążeń, na pewno przekracza dopuszczalny współczynnik bezpieczeństwa, jaki założyli projektanci składaka. Staram się amortyzować uderzenia kół o korzenie. Póki co jeszcze jadę. I mam nadzieję, że nie będę musiał wracać na piechotę.

Po kilku minutach jazdy po rezerwacie (co, nawiasem mówiąc, jest średnio chyba dozwolone), zatrzymuję się na chwilę przy pierwszej okolicznej atrakcji.


Jest nią Vraket Swiks - wrak 34-metrowego statku, który dawno temu pływał sobie gdzieś między Niemcami a Wyspami Alandzkimi. I pewnie pływałby sobie nikomu nieznany, ale utknął na mieliźnie pewnego dnia. W ten sposób rozpoczął karierę wraku, który sztorm wyrzucił na plażę i dzisiaj leży sobie tam pęknięty na pół.


Niewiele już z niego zostało. Spieszmy się oglądać wraki - tak szybko niszczeją.


Ale dzięki niemu moja wyprawa na trolla otrzymała morską wstawkę i tym samym jej obecność w żeglarskim blogu została usprawiedliwiona.


Kilkaset metrów na północ od wraku docieram w końcu do celu mojej wyprawy.


Oto i on. Najbardziej liściasty trollasty w lesie trolli.


Trochę za późno go odwiedzam i z powodu braku światła, ciężko jest mi oddać jego  niepowtarzalne kształty na zdjęciu.


Może kiedyś dane mi będzie jeszcze wrócić po lepsze fotografie. Póki co, czas wracać.

Coraz słabsze słońce z trudem przebija się do wnętrza lasu.


Nie zamierzam jeździć nocą po lesie pełnym bydła i nie wiadomo czego jeszcze. Postanawiam wracać inną drogą i przy okazji odwiedzić Nabbelund.

Dojeżdżam tam w ostatniej chwili i w ostatnich promieniach słońca dokumentuję swoją obecność.


Na pierwszy rzut oka dostrzega się tu więcej luzu przy pomostach.



Dobra informacja do zachowania w prywatnej locji. Zamiast kisić się w Byxelkrok i przenosić rower przez cztery pokłady, warto może na drugi raz zainteresować się zaciszną mariną Nabbelund, położoną zaledwie kilka NM obok.



Nie ma co płakać nad już wyniesionym rowerem. Jadę dalej - na wyścigi ze słońcem - kto z nas dzisiaj pierwszy pójdzie dzisiaj spać?


Widoki mam przy tym nieziemskie.

Zauważam, jak nad brzegiem morza, zbierają się liczne grupki obserwatorów - czcicieli zachodzącego słońca. Rozkładają sobie leżaki, koce i koszyki piknikowe. Jedni trzymają się za ręce, inni sączą winko. Niesamowite zjawisko! Czy my w Polsce mamy jeszcze, gdzieś może za naszym dziedzicznym, wzniosłym patriotyzmem schowaną, taką zwykłą wrażliwość na otaczający nas świat?


Docieram do portu o 2110. Słońce nadal nad horyzontem?! Wygrałem - ale zastanawiam się czy Ziemia czasem nie jest jednak płaska.


I tak oto marzenia o wyprawie w cztery strony świata kończą się na przeprawianiu się z rowerem przez cztery pokłady. Właściciel pokładu nr 2 nie ułatwia mi tego i nie życzy życzy sobie chodzenia w butach po swoim odpucowanym właśnie pokładzie.


Docieram w końcu na swój, czasem naznaczony, pokład Santa Pasty i mogę odpocząć. Jest po czym. Ponad 22 km na składaku, po drogach nie pierwszej twardości odciska się na psychice żeglarza.


Zdaję sobie też sprawę, że mój zachwyt nad zachodzącym słońcem może uczynić mnie w oczach moich czytelników mniej męskim. Staram się więc to teraz odczynić.
Marzy mi się kolacja z serka heterogenizowanego, ale nie mam takiego w lodówce. Lodówki z resztą też nie mam.

Pozostaje mi więc sięgnąć do polskiej tradycji i słoikowych zapasów jachtowych. Porcja flaków i szklaneczka zimnego jasnego piwa powinny poprawić mój piar.


Zapominam tylko, że wypicie piwa, po tak intensywnym dniu, odbywa się dużo szybciej niż czas zwolnienia migawki aparatu. Znowu nie będzie udanej wklejki na fejsie - kolejny dzień na straty ;)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.