Aby odebrać łódkę w Świnoujściu około godziny 1400, należało wyjechać z Trójmiasta około 0730. Druga grupa załogantów jechała w tym czasie z Piły - jak później dało się słyszeć w niemieckich marinach piosence - "miasta seksu i biznesu".
Była sobota, więc drogi były przejezdne i podróż zleciała szybko. Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do samochodowej kolejki na prom. Nie mieliśmy tylko pewności czy to ten właściwy. Kilkadziesiąt metrów wcześniej mijaliśmy drogowskaz na Kasibór. Taką właśnie nazwę skojarzyłem z polecanym mi kierunkiem. Są dwie przeprawy i tylko jedna jest dla turystów - Kasibór.
Skręcając w drogę według znaków, zamiast na promie, prawie wylądowaliśmy w miejscowości o tej właśnie nazwie. Zawróciliśmy czym prędzej i ustawiliśmy się w tej samej kolejce, która w międzyczasie już znacznie urosła. Na szczęście załapaliśmy się na prom jako ostatni samochód wzięty na pokład.
Promostatkiem...
WIELKI REJS
Prom jest za zupełną darmochę, więc można sobie pojeździć do woli. My jednak spieszyliśmy do mariny odebrać jacht.
Na parking przy Basenie Północnym - Jachtowym, auta obu grup zajechały niemal jednocześnie - chyba jechaliśmy tym samym promem. Aby wjechać na strzeżony parking na terenie mariny należało zapłacić u bosmana aż 14 złotych za dobę postoju. Jeszcze tak wysoko ceniącego się parkingu portowego nie spotkałem.
Welcome to The Hotel...
GEFION
Nasz jacht nie był trudny do zlokalizowania. Znaleźliśmy go przy nabrzeżu nr 3, nieopodal wyglądającego na zabytkowy, acz jednocześnie robiącego wrażenie nadal sprawnego, żurawia portowego.
Na przejęcie łódki musieliśmy trochę poczekać, ponieważ trwał odbiór innego jachtu. Wykorzystaliśmy ten czas na zakupy i obiad w tutejszym sezonowym barze. Z bólem serca, a później żołądka i sąsiednich ludzkich podrobów - nie polecamy tej jadłodajni.
Kotlety smakowały gorzej niż wyglądały. Wszystko zresztą (schabowy i frytki) trąciło wiekowym tłuszczem, na którym bez wątpienia smażono wcześniej wielokrotnie jakieś rybie zwłoki. Jeśli drugi raz zdarzy mi się zgłodnieć w tej marinie - wypróbuję, leżącą kilka kroków dalej, portową tawernę.
W końcu nadszedł czas odbioru. Jacht czarterowaliśmy tym razem od firmy BalticaYachts & Charter. Jest to jedna z większych firm z branży na polskim wybrzeżu i polecana mi była wielokrotnie przez znajomych żeglarzy. Mimo kilku wcześniejszych przymiarek, dopiero tym razem udało mi się zgrać termin i port macierzysty z ofertą firmy.
S/Y GEFION miał być naszym domem na najbliższe cztery doby. Jacht Bavaria Cruiser 37 z roku 2014 o wyporności siedmiu ton i dwutonowym balaście robił wrażenie.
Opinie o jachtach z tej stajni są jednak podzielone. Część żeglarzy uważa je za obszerne hotelowce, o miernych własnościach nautycznych. Druga grupa zwolenników tej marki usilnie staje w jej obronie, argumentując bezpieczeństwem wynikającym z oceanicznej (A) klasy CE oraz pozytywnych doświadczeń na morzu z tymi jednostkami.
Jedno jest pewne. Technologia produkcji jachtów (nie tylko Bavarii) zmieniła się na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Dokładność obliczeń konstrukcyjnych i postęp technologiczny sprawił, że parametry kadłubów nie są już tak bardzo przewymiarowane jak dawniej. Mimo, że pływałem już w sztormie starą Bavarią 32 i nautycznie było "z górki", to sam byłem ciekaw, jak na większej fali będzie zachowywać się podobna łódka, o 20 lat nowsza.
Przekazania jachtu dokonywał w imieniu armatora sympatyczny Pan Ireneusz. Wszystko odbyło się sprawnie i w zgodnej atmosferze.
Wnętrze jachtu okazało się zadbane i czyste. Nie działała jedynie jedna moskitiera w luku w mesie, ale mało kto zwraca na to uwagę we wrześniu. Obecna pod pokładem łazienka z prysznicem jest już standardem w tej klasie łódek. Zielona od glonów woda w marinie doskonale udawała kostkę toaletową przy spłukiwaniu wody w kibelku.
Gniazdka 220V oraz 12V można było znaleźć nie tylko przy stoliku nawigacyjnym, ale i w kabinach. Bardzo ergonomiczna tablica nawigacyjna nie pozostawiająca wątpliwości jakie światło zostało włączone i o którym zapomnieliśmy. Do tego wszystkiego odrobinę bezpieczeństwa - radio z DSC i dwukierunkowy AIS, pozwalający nam widzieć innych AIS-owców ale i wszystkim śledzić nas na stronie marinetraffic.com. I co równie ważne - "wielkim" tych mórz, widzieć nas na swoich odbiornikach AIS. Pierwszy raz spotkałem się na czarterowanej łódce z czymś takim - brawa dla armatora!
Niesamowitym ułatwieniem w prowadzeniu nawigacji na jachcie, był umieszczony w kokpicie chartplotter, z aktualnymi mapami regionu. Wisienką na torcie były umiejscowione po obu stronach kokpitu konfigurowalne wskaźniki prędkości, głębokości, siły i kierunku wiatru, itp. Był też autopilot, z którego jednak w czasie rejsu nie korzystaliśmy.
Jacht wyposażony jest na bogato w dwa koła sterowe, co ma również podnosić poziom ergonomii w kokpicie. Na szczęście posiada tylko jedną płetwę sterową. Dzięki temu strumień wody ze śruby napędowej kierowany jest właśnie na nią. Wpływa to znacząco korzystnie na czas reakcji łódki na wychylenie steru, podczas prowadzenia portowych manewrów, przy małej prędkości.
Gefion nie został niestety wyposażony w ster strumieniowy. Jego brak w połączeniu z dużą masą, słabym efektem śruby i wysoką burtą, dawały mi się potem odczuć, przy silnym wietrze w marinie Lauterbach i tamtejszych dalbach.
Podczas gdy ja dokonywałem odbioru wnętrza jachtu, mój kolega Mariusz zabrał sie za przegląd takielunku. Będąc doświadczonym mazurskim czarterobiorcą nie przeoczył najmniejszego szczegółu. Pomimo, że jacht miał dopiero roczek, znalazły się ślady intensywnego użytkowania. Połamane knagi masztowe, poodginane przetyczki i poluzowane relingi zostały szybko zlokalizowane. Wszystko udało się sprawnie zabezpieczyć i to co się dało, poprawić w imię bezpieczeństwa żeglugi.
Przyszedł czas na sprawdzenie żagli. Zarówno fok jak i grot wyposażone były w rollery. O ile rolowany fok jest niesamowicie wygodny podczas żeglugi, to systemy zwijanego grota mają często przeciwstawne opinie.
Tym razem patent roll-grota był dla nas czymś zupełnie nowym. Spotykane wcześniej rozwiązania polegały na nawijaniu się odpowiedniej linki na bębnie wewnątrz masztu. Niedogodnością tego była możliwość zaklinowania się liny, itp. Tutaj patent był zupełnie inny - zdawało się, że lepszy. Nawijanie się grota wewnątrz masztu napędzała przekładnia mechaniczna, sterowana pośrednio niekończącą się pętlą linową, oddziałującą na coś w rodzaju windy fałowej. Odpowiednie, ręczne przełożenie blokady windy umożliwiało wysuwanie lub chowanie się grota w maszcie. Przećwiczyliśmy ten patent w porcie i wyglądało, że działał bez zarzutu.
Pierwszy raz spotkałem się również z przeciwstawnym systemem szotów grota. Po wybraniu szota po jednej stronie, do odpowiedniego halsu, można było użyć drugiej strony jako kontra-szota i w ten sposób zapobiec szkodom powstałym po ewentualnej niekontrolowanej rufie. Bardzo fajny patent, choć wymagający operowania dwoma szotami jednocześnie.
Poproszony przez nas Pan Irek szybko załatwił linkę, z której pochlastaliśmy kilka krawatów będących na stendbaju. Była to ostatnia rzecz z wyposażenia jakiej nam brakowało, więc po ulokowaniu na jachcie naszych rzeczy osobistych, prowiantu i kilkunastu instrumentów muzycznych, byliśmy gotowi do drogi.
W tym miejscu wspomnieć wypada o tym, co ma największy wpływ na bezpieczeństwo i dzielność morską jachtu - o załodze. R'N'R miał odbyć się przy udziale 5 osób. Odejmując od tej kwoty siebie, pozostaje mi przedstawić pozostałą czwórkę.
Dorota - odważna dziewczyna, na co dzień zajmująca się wdrapywaniem na wysokie i strome ścianki, gdzieś w górach z daleka od morza. Tym razem, po raz drugi postanowiła zaufać średnio ogarniętemu jeszcze skipperowi i znowu ruszyć ku morskiej przygodzie. Z racji posiadanych umiejętności władania różnymi językami plemion "barbarzyńców", pełniła przez cały rejs, wzorowo funkcję tłumacza i przewodnika turystycznego.
Mariusz, którego dość dobrze poznałem od strony żeglarskiej i muzycznej, robiąc kurs na JSM w Jastarni, nie zawiódł i zgodnie z umową stawił się na umawianym pół roku temu, na pół-trzeźwo, wrześniowym rejsie. Trudno uwierzyć, ale gorszy ode mnie z niego szczególarz, przy odbiorze jachtu. Poza tym - ogarnięty morski sternik, dzięki któremu mogłem się zdrzemnąć w drodze, nie martwiąc o losy jachtu.
Bartek - każdy chce go mieć na jachcie. Kuchenny wirtuoz potrafiący upichcić małe conieco z dowolnych składników, na dowolnie wysokiej fali. Debiutujący tym rejsem na słonym. Spragniony koła sterowego i morskiej wiedzy mazurski żeglarz.
Przemek - podobnie jak Bartek - szuwarowiec, który z przytupem w rytmie R'N'R rozpoczął swoją morską przygodę. Na rejsie pokazał się od strony opanowanego i efektywnego sternika oraz uzdolnionego trębacza.
Jak każdy rejs rozpocząłem od dwóch najważniejszych rzeczy - szkolenia bezpieczeństwa i... instruktażu obsługi morskiego WC. Tak, tak. Są takie chwile, że umiejętność obsługi spłuczki ceniona jest wyżej od umiejętności otwarcia tratwy ratunkowej.
Nocne lądowanie na mrocznej wyspie...
RUDEN
Po zgłoszeniu bosmanowi mariny naszego wyjścia, o godzinie 1815 rozpoczęliśmy przeprawę kanałem portowym do ujścia Świny. Zgodnie z locją portu Świnoujście, jako jacht poniżej 20 metrów, nie zawracaliśmy nikomu ucha przez radio naszymi zamiarami.
Po wyjściu z główek portu, aby nie przeszkadzać większym, popłynęliśmy obok toru podejściowego, kursem około 350 przez jakieś 5 NM, po czym odbiliśmy kilka stopni w lewo, kierując się mniej więcej na Sassintz. Wiało około 10 węzłów z baksztagu, a kiedy słabło, wspomagaliśmy się czasami silnikiem. Prognozy na najbliższych kilkanaście godzin nie zapowiadały nic złego, więc upewniwszy się, że wszystko na pokładzie gra i bucy, poszedłem się na chwilę zdrzemnąć w mesie.
Po kolejnych kilku godzinach i kilkunastu zostawionych za sobą milach morskich, wiatr zaczął nagle przybierąc na sile. W ciągu kilkunastu minut osiągnął prędkość 25 kn, a w szkwałach o 10 kn więcej. Na pełnym kursie, którym płynęliśmy, łódka zaczęła odczuwać problemy ze sterownością spowodowane przeżaglowaniem. Wyjściem z kłopotów było szybkie zrefowanie grota.
System rollera umożliwiał w teorii szybką i płynną regulację czynnej powierzchni żagla. Niestety w praktyce zdarzają się awarie. Zupełnie złośliwie mają one miejsce wtedy, kiedy najmniej tego pragniemy. Po zwinięciu około 10% grota, w mechanizmie rollera dało się słyszeć coś w rodzaju pracującego sprzęgła przeciążeniowego. Żagiel nie chciał zwijać się dalej. Jak to bywa w takich chwilach, przed oczami przeleciały mi wszystkie rejsy i chwile zrzucania grotów w ramiona niezawodnych lazy jack'ów.
Po kilku nieudanych i rozpaczliwych próbach, na przemian - zwinięcia żagla oraz zdiagnozowania problemu - zrzuciliśmy grota luzując fał. Przytwierdziliśmy go do bomu krawatami (dobrze, że byliśmy uparci przy odbiorze łódki i je teraz mieliśmy) i wzmocniliśmy dla pewności liną cumowniczą. Wszystko odbywało się w ciemności, w atmosferze szkwalistego wiatru i bryzgach wody od rozbudowującej się fali.
Wcale nie było nam wtedy przyjemnie poza kokpitem. Przy próbie rolowania żagla ustawialiśmy się w linii wiatru, aby odciążyć mechanizm rollera. Skutkowało to niestety silnym łopotem obu żagli, grożącym ich porwaniem. Zdecydowaliśmy się więc, aby przed dalszą pacyfikacją grota, zwinąć najpierw foka, który w międzyczasie zawinął się w taki sposób, że zdawał się być podarty.
Kiedy udało się nam już zrzucić żagle precz, zmieniliśmy kurs na Zachód na znajdujący się niedaleko port Ruden. Ta mała wysepka, obciążona historyczno-militarnie ostatnią wojną światową, posiadała mały ale wystarczająco głęboki port, zdolny przyjąć na noc naszą upośledzoną brakiem żagli jednostkę. Cała akcja rozpaczliwego ogarniania żagli upamiętniła się na śladzie GPS całkiem ładną pętelką.
Pływanie nocą bez żagli, podczas silnych wiatrów nie należy do przyjemnych. Rozkołys jachtu przy fali od rufy jest nie tylko nieprzyjemny ale i całkiem skutecznie wyprowadza jacht z kursu o kilkadziesiąt stopni. Sternik ma pełne ręce roboty, co w połączeniu z nawigacją wąskim torem podejściowym, wśród otaczających płycizn, czyni go najbardziej zapracowanym człowiekiem w okolicy. Przy tym, dobrze było mieć w kokpicie asystenta z latarką, bo nie wszystkie boje na torze były oświetlone.
Wiatr wiał z kierunku SE, więc będąca około 1.5 NM od Ruden, zostaliśmy osłonięci od wiatru i fal przez północny fragment wyspy Uznam. Ułatwiło nam to niezmiernie podejście do znajdującego się w strefie przyboju wejścia portu.
Było już grubo po 0100 i wewnątrz nieoświetlonego portu ciemność dała nam się we znaki, dezorientując nas w naszym położeniu. Podczas gdy załoga przygotowywała cumy i odbijacze, ja kręciłem się po basenie portu. Starałem się stać nieruchomo równoważąc siłę wiatru silnikiem, ale ciemność była na tyle dezorientująca, a wiatr na tyle silny, że mimo wysiłku dryfowaliśmy w zupełnie nieplanowane kierunki. Oświetlanie latarką okolicy jachtu dawało zupełnie zaskakujące rezultaty, sprzeczne z oceną położenia w ciemności. Jacht dryfowało tak szybko, że z trudem manewrowałem, próbując nie wbić w zarośnięte trzcinami północne lub pozostałe betonowe nabrzeża.
Udało nam się jednak bez najmniejszego otarcia zacumować longsajdem, przy odpychającym wietrze, do wschodniego nabrzeża. Poleciłem załodze założyć wzmocnienia na cumy, czyli obwiązać fragmenty stykające się z pordzewiałą, metalową krawędzią nabrzeża dodatkowymi oplotem z lin. Stojąc tuż za falochronem portu byliśmy dobrze osłonięci od wiatru i fal, więc moja troska o cumy oceniona została przez zmęczoną załogę, jako nadgorliwość. Nad ranem okazało się jednak, że moja paranoja było odrobinę uzasadniona.
Wyspa w nocy budziła mieszane uczucia. Niektórzy załoganci od razu przywołali swoje mroczne wspomnienia z dzieciństwa. Wyspa kojarzyła im się jednoznacznie z tą, na której rozgrywała się akcja filmu "Krwiożercze Ryjówki".
Rankiem ogarnęliśmy najpierw siebie, potem śniadanie, a następnie dokonaliśmy przeglądu foka. Okazało się, że zaliczyliśmy małe, ale niegroźne rozdarcie klapki od zakończenia trymlinki. Miejsce to było już przynajmniej raz łatane. Oderwałem resztki starej taśmy i przykleiłem nową. Żagle były mokre, więc nie liczyłem na zbyt wiele.
Grota, ze względu na wciąż silny wiatr, nie ruszaliśmy w ogóle. Mimo, że zwinięty został na bomie w ciężkich warunkach i wyglądał mało reprezentacyjnie, nikomu nie chciało się ponownie z nim walczyć i cokolwiek poprawiać. Postanowiliśmy, na silniku i ewentualnie z pomocą foka, przepłynąć do jakieś bardziej osłoniętej mariny i tam poddać żagiel diagnozie.
Po ogarnięciu spraw technicznych przyszedł czas na chwilę aktywności krajoznawczej. Sezon na wyspie Ruden, jeśli w ogóle istniał, to musiał się już skończyć.
Wyspa była rezerwatem ptaków, jak można wywnioskować, nie znając niemieckiego, z rozstawionych wszędzie tabliczek z podobizną sowy.
Dorocie i Przemkowi udało się obejść basen portowy i dojść legalnie na południowy skraj wyspy ozdobiony tajemniczą wieżą. Donieśli nam również o dużej ilości ptaków w tych rejonach wyspy, a my z braku dokumentacji zdjęciowej musieliśmy uwierzyć im na słowo.
Ja nie dotarłem aż tak daleko, ale znalazłem coś bardziej wartościowego - na wypadek awarii jachtowego sanitariatu.
Kilkanaście metrów dalej natknąłem się też na zamknięty bosmanat i punkt informacji turystycznej w jednym.
Nie oczekując od wyspy nic więcej ciekawego, o 1230 zgarnęliśmy cumy i pozwoliliśmy aby wiatr powoli odsunął nas od nabrzeża. Nawigując dobrze oznaczonymi torami wodnymi skierowaliśmy się do Peenemunde. Od razu rzuciło nam się na myśl, o ile prostsze jest pływanie między bojkami za dnia.
Muzeum fałów i czerwona gwiazda...
JULIETT
Parkowanie w dalbach od zawsze było zmorą na kursie ŻJ w Gdyni. Od tego czasu minął rok i dane było mi szczęśliwie omijać mariny w nie wyposażone. Dalba to taki wbity w dno, stalowy kołek w morzu, na którym we wqrwiająco rekurencyjnej piosence, siedzi zazwyczaj zając przebierający nogami. Cała akcja cumowania w dalbach wymaga oprócz umiejętności sternika, nieco refleksu i ogarnięcia od załogi.
Do małej i ciasnej mariny w Peenemunde wchodziliśmy w ostatnie miejsce postojowe. Boczny wiatr szybko odsunął nas od nawietrznej dalby, której nie udało się złapać na czas na lasso. Szczęśliwie jednak zrealizował się plan awaryjny i przylgnęliśmy łagodnie prawą burtą do narożnika keji. Zajęliśmy w ten sposób 2 miejsca postojowe, ale ponieważ było ich sporo wolnych, nie trudziliśmy się już z przeciąganiem jachtu do dalby.
Cisnęliśmy cumy na ląd, podciągnęliśmy łódkę zostawiając nieco miejsca na manewr odejścia i poszliśmy szukać bosmana. Była godzina 1430. Za zadeklarowany, kilkugodzinny postój zapłaciliśmy 3 euro.
Zacumowany, na stałe w porcie, radziecki U-Boot kusił nas swoim wnętrzem, ale zdecydowaliśmy najpierw, po jasności, zajrzeć w głąb lądu, w poszukiwaniu sławnego w tym regionie muzeum.
Wspomniane muzeum jest tak duże i znajduje się tak blisko portu, że nie sposób je przeoczyć.
Rakieta V1, z napędzaną generatorem pary wyrzutnią, była bardzo ciekawym eksponatem, który skupił naszą uwagę na dłużej i wywołał dyskusję, celem zrozumienia zasady działania wyrzutni. Tak charakterystyczną i piękną w Polakach chęć forsowania swoich poglądów na daną sprawę, na której w rzeczywistości wcale się nie znają, zrujnowała w jednej chwili tabliczka z opisem stanowiska, wyjaśniająca dokładnie proces startu rakiety.
Kilka kroków dalej znajduje się eksponat rakiety V2 oraz wagon kolej zakładowej fabryki w Peenemunde. Zwiedzający muzeum nawet nie mają pojęcia, że odwiedzając Polskę, mogą odbyć "podróż w czasie" bardzo podobnym wagonem.
Większość eksponatów zewnętrznej części ekspozycji skumulowana jest w jednym miejscu, więc aby wszystko zobaczyć nie trzeba wiele się nachodzić.
Część eksponatów wymagała jednak indywidualnego podejścia, aby odkryć przed zwiedzającym swoje szczegóły konstrukcyjne.
Z dachu muzeum, na który dostaliśmy się windą, roztaczał się malowniczy widok na okolicę. W dali dało się zauważyć marinę Kröslin.
Wewnątrz budynku można było znaleźć eksponat turbiny silnika odrzutowego. Tak, prawie taki sam jaki stoi niemal na każdym korytarzu wydziału mechanicznego, wszystkich politechnik w Polsce.
Oprócz turbin jest tam masa innego technicznego, pordzewiałego ustrojstwa, które nie wiadomo do czego służyło. Przez chwilę zastanawiałem się nawet czy nie damy radę złożyć z tych eksponatów działającej windy fałowej do grota.
Najbardziej ucieszyły mnie tamtejsze gry komputerowe - również w polskiej wersji językowej. Udało mi się nawet przejść cały cykl obiegu węgla w elektrowni.
Będąc pod wrażeniem, pozostawiliśmy po sobie ślad w księdze gości, który został momentalnie podlajkowany.
Osobną część muzeum stanowi trzypiętrowa wystawa, która zdobyła nawet niedawno jakąś nagrodę. Przyciśnięci głodem zwiedziliśmy jedynie najwyższe piętro.
Tylko Dorota rozumiała niemieckojęzyczne objaśnienia ekspozycji i na naszą prośbę starała się wyjaśniać to i owo. Dla mnie całe muzeum było, przede wszystkim, niezłym plenerem do zdjęć.
Po opuszczeniu muzeum wróciliśmy na jacht i stwierdziwszy znaczne osłabienie wiatru, postanowiliśmy zobaczyć co z tym naszym grotem nie halo. Po kilku próbach orzekliśmy awarię systemu zwijania grota, a właściwie blokady zapobiegającej jego rozwijaniu w trybie "IN". Poinformowałem o całej sprawie telefonicznie armatora, który bardzo szybko odpowiedział gotowością serwisu. Niestety, mobilność tego serwisu ograniczała się do okolic portu w Sassnitz. W międzyczasie, trochę przypadkowo, odkryliśmy możliwość całkowitego zwinięcia grota w innym, niż w fabryce przewidziano, kierunku. Dawało nam to teoretycznie możliwość używania tego żagla, ale bez możliwości jego refowania.
Po przygotowanym na szybko przez Bartka makaronowym posiłku, udaliśmy się do wnętrza U-Boota. Zaskoczyła nas bardzo przyzwoicie dopracowana scenografia wnętrza okrętu podwodnego. Figury radzieckich marynarzy, odgłosy codziennego życia, ich rozmów i śpiewu, zagłuszane głosami pracujących maszyn czy buchających parą zaworów bezpieczeństwa, robiły atmosferę.
Wyobrażenie o trudzie egzystencji w takiej stalowej puszce potęgowała wszechobecna ciasnota, pierdylion rurek, zaworów i wskaźników oraz skąpe wyposażenie pomieszczeń użytkowych, przy którym wnętrze naszego jachtu było przestronnym salonem.
Oddzielające poszczególne przedziały okrętu włazy, wymagały od osoby mojego wzrostu nieco gimnastyki.
Fajnie się zwiedzało, ale nawet największy okręt podwodny o napędzie konwencjonalnym kiedyś się kończy.
Nie mając nic lepszego do roboty postanowiliśmy przenocować w Kröslin - podobno najbardziej wypasionej marinie w okolicy. Założyliśmy nabiegowo szpring dziobowy i wyciągnęliśmy się z mariny na wsteczu. Była godzina 1830.
W 15 minut do żeglarskiej...
CYWILIZACJI
Po wyjściu z Peenemunde zrobiliśmy najkrótszy przeskok pomiędzy portami, jaki w swojej bujnej, rocznej karierze żeglarskiej doświadczyłem. Mariusz, który akurat po wyjściu z portu skorzystał z WuCeta, przegapił prawie całą drogę do mariny Kröslin, leżącej na przeciwległym brzegu cieśniny Piana (niem. Peenestrom).
Zgodnie z tamtejszym ordungiem, zaparkowaliśmy w oznaczonym zieloną tabliczką y-bomie (czerwona zazwyczaj oznacza miejsce rezydenckie). Wjechaliśmy w ygreki rufą pod wiatr i po raz pierwszy na rejsie skorzystaliśmy z rozkładanej platformy kąpielowej. Pieszą komunikację z brzegiem uczyniliśmy sobie w ten sposób wygodniejszą.
Próba zwiedzenia okolicznego miasteczka spaliła na panewce, z powodu braku miasteczka. Kilka domostw wokół mariny obeszliśmy w kilka minut. Załatwiliśmy opłaty oraz kartę do WC i pryszniców, po czym wróciliśmy na jacht. W międzyczasie udało mi się zaskoczyć Bartka i Przemka niepozowanym ujęciem.
Rozpoczął się wieczór z oprawą artystyczną. W ruch poszły wszystkie przemycone na jacht instrumenty. Była klasyczna gitara, ustna harmoszka, "Słoniowa" trąba i flet prosty. Sekcję rytmiczną budowały bębenek i grzechotki, z których jedna nie wytrzymała obciążenia. Widząc ilość muzycznego wyposażenia odetchnąłem z ulgą, że chłopaki nie wiedzieli o nabrzeżnym żurawiu. Prawdopodobnie w mesie stał by już wtedy fortepian.
Rano, przy okazji odwiedzin stacjonarnego WC, zrobiłem rundkę z aparatem po marinie.
W budynkach portowych znajduje się między innymi bosmanat, dobrze zaopatrzony sklep żeglarski i bar. W pozostałych większych halach wre praca przy remontach jachtów. Aż miło na to wszystko popatrzeć.
W czystych, zadbanych pawilonach znaleźć można WC, prysznice, pralnię, saunę i nawet specjalne stanowisko do obierania ryb.
Przy ostatnich pomostach znajdują się pływające domki letniskowe dla miłośników komarów i parkowania łódek pod domem.
Tuż za płotem mariny znajduje się mini centrum handlowe. Można kupić świeżą drożdżówkę i po spożyciu od razu spalić kalorie na siłowni.
Czas na...
PLAN "B"
Można powiedzieć, że byliśmy w kanale. Nie tylko jeśli chodzi o położenie naszej łódki, ale również opisując jej zdolność do żeglugi. Nie mając możliwości refowania grota i nie będąc pewnym działania rollera w trybie awaryjnym (z nawiniętym w drugą stronę grotem) nie chciałem wychodzić w morze.
Stojąc na cumach, w praktycznie śródlądowej marinie Kröslin, na wskaźniku wiatru mieliśmy powyżej 20 kn z kierunku SE. Słonko dawało całą mocą, a prognozy zapowiadały spadek siły wiatru - aż się prosiło skorzystać z tej idealnej żeglarskiej pogody. Ale jakoś nie pasowały mi do siebie niesprawny jacht i morze. Wtedy to zaproponowałem plan awaryjny, który zdecydowaliśmy się zrealizować.
Po przeciwnej stonie Zatoki Greifswaldzkiej, na południowym brzegu Rugii zalega marina Lauterbach. Jest ona na tyle duża, że zdaniem lokalsów, można było spodziewać się w niej wypożyczalni rowerów. Plany rowerowej wędrówki po Rugii były więc uratowane.
Porozumieliśmy się również z serwisem, który zgodził się podjechać do tej mariny jeszcze tego samego dnia, pod warunkiem, że będziemy tam przed godziną 1700. Było już po godzinie 1400 i byliśmy już po przygotowanej przez Bartka jajecznicy - ruszyliśmy więc w drogę.
Dzięki temu, że jacht wzorowo wyposażony był we wszelkiego rodzaju mapy i locje okolicznych terenów, mogliśmy zapoznać się dokładnie z planem mariny Lauterbach i upewnić się, że nie zaryjemy w dno naszym zanurzonym na 190 cm bulbem.
Przeprawa przez Zatokę Greifswaldzką odbywa się po ściśle wyznaczonych torach. Głębokości po za torami schodzą niekiedy skokowo z kilku metrów, nawet do pół metra. Nie ma więc co ściemniać przy sterze.
Wiatr osłabł na jakiś czas więc można było poczuć się jak na Mazurach.
Choć nie wiem czy na Śniardwach można spotkać takie ładne żagle.
Szliśmy głównie na silniku wspierając się fokiem. Monotonię przeprawy urozmaicały nam, będące w zapasie, słodkie wafelki.
Do mariny wchodziliśmy już grubo po umówionej z serwisem godzinie 1700, przy nieco mocniejszym wietrze. Nie spojrzałem wtedy na wskaźnik, ale gęste białe grzywki na falach zatoki wskazywały na oko 4-5 B. Chcieliśmy koniecznie zaparkować dziobem do wiatru, aby ułatwić serwisowi kontrolne stawianie grota. Wiało na tyle, że uniemożliwiało nam obrócenie jachtu w wąskiej przestrzeni między pomostami. Po trzech przymiarkach, zdecydowałem się podchodzić z mniej korzystnej, acz jedynej możliwej strony - niestety bokiem do wiatru. Stanowiska postojowe wyposażone były na nieszczęście w dalby, z którymi niektórzy mieli do czynienia pierwszy raz.
Aby opóźnić i zminimalizować dryf dziobu z wiatrem, podchodziłem z większą niż normalnie prędkością, zapewniającą w tych warunkach jako taką sterowność. Wymagało to od załogi błyskawicznego ogarnięcia cumą dalby nawietrznej i złapania dziobu cumą. Udało się, choć musieliśmy w trybie awaryjnym użyć odbijacza na dalbie zawietrznej.
Kilkanaście minut po naszym przybyciu, mimo że zegar pokazywał juz godzinę 1800, w marinie zjawił się serwisant. Pogmerał chwilę w otworze rewizyjnym w maszcie i łamaną angielszczyzną oznajmił nam, że zdiagnozował usterkę i jutro o 0900 przyjedzie kolega, który dokona naprawy.
Padał deszcz, więc w pełnym żeglarskim rynsztunku, odwiedziliśmy wieczorem tutejszą jadłodajnię. Lokalne piwko okazało się bardzo zacne, a pizza była całkiem smaczna, choć pierwszy raz jadłem zrobioną na tak kruchym cieście.
Po ostatniej, trwającej prawie do rana, śpiewanej biesiadzie, nikt nie miał ochoty na zarywanie kolejnej nocy. Poszliśmy więc spać kilka minut po północy.
Następnego dnia około godziny 1000 zjawił się serwisant. My jednak, poganiani terminem powrotu, nie czekaliśmy na wynik jego pracy i udaliśmy sie po rowery do mieszczącej się na terenie mariny wypożyczalni.
Każdy dobrał sobie rumaka pod swoje preferencje i po uzupełnieniu powietrza w oponach ruszyliśmy przed siebie. Obrany kierunek wschodni zaprowadził nas ku wąskim leśnym ścieżkom. Średnio nadawały się one pod nasze miejskie pojazdy, ale wzięliśmy je z rozbiegu na wydechu i po kilkunastu minutach wyjechaliśmy z lasu na twardą nawierzchnię. Oglądając się za siebie ujrzeliśmy na tablicy informacyjnej obraz warty tysiąca słów.
Dalsza droga przebiegała już po bardziej przejezdnych ścieżkach o zróżnicowanym podłożu i otaczającym krajobrazie.
Słoneczna pogoda wyzwalała w nas różne żenujące pomysły na zdjęcia.
Po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do celu naszej wycieczki - małego miasteczka Sellin, na wschodnim brzegu wyspy. Najbardziej charakterystycznym elementem tego kurortu jest, wyróżniające się wśród dotychczas widzianych, molo.
Na jego końcu mola znajduje się ruchoma (w pionie) kapsuła, umożliwiające podziwianie podwodnego bałtyckiego świata.
Nikt z nas nie uznał podwodnej przejażdżki windą za atrakcyjną, więc wróciliśmy do miasteczka z zamiarem pochłonięcia jakiegoś lokalnego ciastka z kawą. Nasze oldskulowe nawyki zaprocentowały w ciastkarni, przyjmującej płatności jedynie w gotówce.
Czas przeznaczony na rejs dobiegał powoli ku końcowi. Mając do dyspozycji ostatni pełny dzień rejsu musieliśmy powoli zbierać się w drogę powrotną. Jeszcze tego dnia o godzinie 1600 planowaliśmy wyruszyć w drogę powrotną do Świnoujścia.
Aby nie popaść w rutynę, wybraliśmy na powrót miejscami nieco odmienną trasę i korzystając z okazji rzuciliśmy okiem na kameralną marinę Seedorf.
Trafiliśmy też na tutejszy Stonehenge.
A w miejscowości Stresow natknęliśmy się na Dom Zdrajcy, dzięki któremu nie musieliśmy używać na Rugii koron szwedzkich.
Zanim się spostrzegliśmy mieliśmy w nogach ponad 30 km.
Drogą mleczną...
DO MACIERZY
Prawie planowo, o godzinie 1630, zgarnęliśmy cumy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Rugia żegnała nas z nieśmiałym akcentem LGBT.
Fala jak na zatokę była całkiem nieznośna, ale nie przeszkodziło to Bartkowi i Dorocie przygotować smacznego kurczaka w mleku, marchewce i czymś tam jeszcze. Smakował doskonale, choć jedzony był w pośpiechu przed nadciągającym z zachodu deszczem.
Zła pogoda jednak ominęła nas kierując się na północ, a my ładowaliśmy akumulatory przed nocą, resztkami zachodzącego słońca.
Przy opuszczaniu zatoki na południowym wschodzie dał się zauważyć, przemieszczający się na szczęście na północ, front burzowy. Błyski na horyzoncie synchronizowały się z zakłóceniami radiowymi. Plan awaryjny zakładał przeczekanie burzy na wyspie opanowanej przez ryjówki, ale nie było takiej konieczności. Po potwierdzeniu prognozami i obserwacji otoczenia upewniliśmy się, że burza idzie sobie w przeciwnym do zamierzonego przez nas kierunku żeglugi.
Wyszliśmy na pełne morze i pożeglowaliśmy przez noc pełną gwiazd. Z konieczności halsowaliśmy się ostrym bajdewindem, a Dorota przekonała się, że obszerna kabina dziobowa ma też swoje wady i po kilku dobranocnych podejściach, nieco sponiewierana, przeprowadziła się do mesy.
Noc była niebywale, jak na wrześniowy Bałtyk ciepła i pogodna, a wiaterek wiał sobie 15-20 kn. Mimo ponad dwukrotnego naddatku drogi w trybie "tylko żagle", nikomu nawet przez myśl nie przeszło, skazić te wspaniałe chwile warkotem silnika.
I tak hals po halsie dopłynęliśmy do Świnoujścia, gdzie przywitał nas niezwykle malowniczy wschód słońca.
Zrzuciliśmy żagle i rozpoczęliśmy podejście do portu od wschodu.
Marina w Świnoujściu jest dobrze osłonięta od wiatru. Podejście do keji nie stanowiło żadnego problemu. O 0730 w środę rzuciliśmy cumy na nabrzeże, z którego startowaliśmy w sobotę. Przed zdaniem łódki zatankowaliśmy zbiornik do pełna, przy znajdującej się na tym samym nabrzeżu stacji paliw.
Zabraliśmy swoje rzeczy, podzieliliśmy między siebie resztki prowiantu, odzyskaliśmy kaucję i czas było się pożegnać. Czekała nas jeszcze monotonna droga do domu, co po średnio przespanej nocy, było najtrudniejszym elementem podróży. Prysznic w marinie i kawa po drodze znacznie pomogły osiągnąć cel.
Na koniec kilka słów podsumowania...
Jacht, na którym początkowo wieszaliśmy psy, całkiem fajnie dawał się prowadzić po bliższym poznaniu i odpowiednim zhackowaniu sprawnych żagli. Mała powierzchnia foka i wąsko umiejscowione wózki szotowe okaleczają niestety ten jacht, nie dając mu osiągnąć tego, na co go w rzeczywistości stać. Ktoś zrobiłby bardzo dobry uczynek, doposażając tą jednostkę w odpowiednią dla drzemiącego w niej potencjału, dużą genuę z szeroko rozstawionymi prowadnicami szotów.
Dobre słowo na koniec należy się armatorowi jachtu - firmie Baltica Yachts & Charter. Awarie jak widać zdarzają się również na nowych jachtach i nikt nie ma na to większego wpływu. Przedstawiciele firmy byli jednak cały czas z nami w kontakcie telefonicznym i służyli pomocą. Szybka organizacja serwisu - nawet poza granicami kraju, to rzecz godna pochwały. Aby wynagrodzić nam jakoś za kłopoty i zmianę planów rejsu spowodowane usterką, firma obiecała "fajny" rabat na kolejny czarter jachtu. Trzymam za słowo:)
Pomimo, że nie udało nam się zrealizować pierwotnego celu wyprawy i nie zobaczyliśmy na żywo "kredowych klifów" półwyspu Jasmund, nikt z tego powodu nie rozpaczał. Przepłynęliśmy po wodzie 141 NM, zdrowo pośpiewaliśmy, do bólu gardeł oraz zwiedziliśmy rakietową fabrykę i kawałek południowej Rugii. A Sassnitz i okolice wciąż będą przecież na nas czekać. Warto zostawić sobie coś ciekawego na kolejny rejs, aby mieć po co żeglować.
Do zobaczenia na morzu!
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.