Wszystkiemu winny jest...
BARTEK
W 2011 roku za sprawą kuzyna mojej żony - Bartka, pojawił się w rodzinie pierwszy patent żeglarski. Od tego czasu miałem obiecane, że przewiezie mnie kiedyś jakąś Omegą. Mijały lata, a nam nie było dane spotkać się razem w okolicach jakiejś szuwarowej czarterowni. W końcu sam zrobiłem uprawnienia, poczułem zew morza i nasze role się odwróciły.
Pewnego dnia Bartek powiadomił mnie o swoim zamiarze spędzenia żeglarskiego weekendu na Zatoce Gdańskiej. Kupiony bilet na pociąg z Wrocławia do Gdańska utwierdził mnie w przekonaniu, że sprawa jest niezwykle poważna. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. Niedawno wróciłem z rejsu na Borholm i planowałem Rugię na wrzesień, a tu takie zaskoczenie.
Bardzo szybko zrozumiałem, że taka okazja zdarza się raz na sto lat! Moja żona raczej nie wyraża większego sprzeciwu, ale często konieczne są negocjacje, przed planowanym rejsem. Wszyscy znajomi już dawno wiedzą, że dla kilku dni na morzu gotów jestem umyć nie tylko okna ale i wypucować kibel na błysk. Tym razem jednak sprawa była polityczna.
Co innego odmówić mężowi kilku dni relaksu na morzu, a co innego zepsuć kuzynowi weekendowy wypoczynek. Cóż było robić? Nie dałem się długo prosić. Musiałem na szybko zorganizować ten rejs - żonie się nie odmawia!
A Bartek za karę miał ogarniać imprezę fotograficznie.
Gdzie ta...
REJA
Znalezienie przyzwoitego jachtu, na niepełny tydzień czarterowy w sezonie, to ciężka praca na pełny etat.
Po przekopaniu swoich zakładek "OgnistegoLisa" i wysłaniu kilkunastu maili, otrzymałem od firmy "Szymon Jacht" satysfakcjonującą odpowiedź, dotyczącą jachtu s/y "Stone Fish" (Reja 35).
Zdaję sobie sprawę z niskiej rentowności czarteru krótkoterminowego, wobec kosztów jego obsługi. Dlatego też, od razu w zapytaniu, wyraźnie podaję daty czarteru oraz staram się określić godziny przejęcia i zdania jachtu. Przełykam również jakoś, nieco zawyżoną w takich przypadkach, stawkę za dobę czarteru. Tak było i w tym przypadku.
Mając pisemną (mailową) ofertę cenową na łódkę, rozpocząłem kompletowanie załogi. Ta część organizacji rejsu nigdy nie była łatwa, ale tym razem jakoś udało mi się zebrać do kupy pięć osób. Aby nie zostać posądzonym o "dżender", postanowiłem jeszcze przed rejsem rozplanować miejsca noclegowe na jachcie, dwojakiego płciowo towarzystwa. Potrzebowałem o tego informacji o liczbie i rozkładzie koi na jachcie.
I tutaj właśnie otrzymałem sprzeczne informacje. Co innego prezentowała strona internetowa jachtu, a co innego znajdowało się w informacji mailowej od armatora. Postanowiłem wysłać kolejnego maila, mającego rozwikłać zagadkę czy "2x3" znaczy 2 koje 3-osobowe, czy 3 koje 2-osobowe. Koje 3-osobowe nie są zbyt często spotykane na jachtach tej wielkości, ale o jednej takiej (tylko jednej) wspominała strona internetowa jachtu. Dodatkowo, do maila dorzuciłem pytanie o wyporność jachtu i ciężar balastu. Nie tyle chciałem podtrzymać konwersację, co rzeczywiście dowiedzieć się coś więcej o jachcie, którym miałem pływać.
Po kilku dniach, nie doczekawszy się odpowiedzi mailowej, postanowiłem telefonicznie skontaktować się z armatorem "Kamiennej Ryby". Ten szybko przekierował mnie na telefon żony, która to - jak mnie poinformował - zajmowała się sprawami czarterów. A z żoną armatora poszło już jak w tym kawale, co baba do lekarza przychodzi i...
- Panie doktorze, ludzie mnie ignor...
- Następny proszę!
Pani pospiesznie i z wyczuwalną niechęcią w głosie spytała mnie "Czy to ten czarter na dwie doby?". Nie zdążyłem jeszcze dokończyć swojego "Tak", gdy usłyszałem: "No to dziękuję". Całkiem kulturalna odpowiedź, gdyby nie intonacja obwieszczająca chęć jak najszybszego odłożenia słuchawki. Zapobiegłem temu pospiesznie wtrącając "Dlaczego nie zostałem poinformowany o wycofaniu się firmy z oferty?". Usłyszałem "Pan zadaje takie pytania, że szkoda czasu na odpowiedź." W tym momencie dało się słyszeć dźwięk przerwanego połączenia.
Długo po tej rozmowie, w osłupieniu zastawiałem się czy to sprawa ilości koi na jachcie, czy może wyporność jachtu jest nowym tematem tabu w polskim jachtingu. Może trafiłem na złe dni, a może okazałem się upierdliwcem. Nigdy się już tego pewnie nie dowiem. Faktem było, że zostałem z ręką w nocniku. Było nawet gorzej, bo nie miałem nocnika, na którym mógłbym popływać;) Do rejsu pozostało kilka dni, a my nie mieliśmy jachtu.
Chciałbym jednak podziękować firmie "Szymon Jacht" za doskonałą podpowiedź jaką znalazłem na ich stronie firmowej.
"Najważniejszą osobą w firmie jest klient. On może każdego zwolnić wydając swoje pieniądze gdzie indziej."
Czas na...
RESET
Na szczęście, szybka internetowa akcja poszukiwawcza przyniosła błyskawiczne rezultaty. Na stronie jachtu s/y Reset (GibSea 362) należącego do firmy JMaster, zupełnym zbiegiem okoliczności zauważyłem lukę w kalendarzu czarterowym, dokładnie odpowiadającą naszym planom rejsowym. Wszystkie istniejące bóstwa, które zorganizowały dopasowaną do naszych potrzeb kalendarzową przerwę w czarterach, oczywiście przepraszam za ten "zbieg okoliczności" i serdecznie im dziękuję.
Szybka wymiana maili z firmą JMaster, plus krótka rozmowa telefoniczna i znowu mieliśmy na czym pływać.
Jak się później dowiedziałem, firma nie wynajmuje jachtów na okres krótszy niż tydzień, ale tym razem postanowili zrobić wyjątek. Cena Gib Sea była nieco wyższa niż Reji, ale i łódka była nieco większa. Udało się dobrać załogę do liczby sześć, co przy ośmiu miejscach na jachcie dawały wszystkim pełen komfort podróży.
Zdjęcie pochodzi ze strony http://zagle.jmaster.pl/artykul/45/sy-reset-opis-jachtu |
Jacht stacjonuje przy jeszcze ciepłym, bo oddanym w maju 2015, pomoście w marinie NCŻ w Górkach Zachodnich. Już na pierwszy rzut oka łódka robi pozytywne wrażenie. Kompromis pomiędzy zewnętrznym obrysem kadłuba, a przestronnym wnętrzem jest moim zdaniem na przyzwoitym poziomie.
Armatorami okazali się bardzo przyjemni ludzie. Od razu rozpoznać można było w nich zapalonych żeglarzy, znających się nie tylko na żegludze ale i na szkutnictwie.
Przy odbiorze i zdawaniu łódki, właściciele "Reseta", zamiast check-listy stosowali zasadę wzajemnego zaufania.
Muszę przyznać, że nie jestem gorącym zwolennikiem tej metody. Większość czarterobiorców z pewnością nie może powstrzymać się od szerokiego uśmiechu, od ucha do ucha, dowiadując się, że armator nie będzie dokładnie sprawdzał stanu jachtu po rejsie i przepełnieni radością odbierają swoją kaucję. Ja jednak widzę tutaj drugą stronę medalu. Wolę, aby armator przetrzepał jacht punkt po punkcie, po rejsie poprzedzającym mój czarter. Nie lubię być zaskakiwany brakami w wyposażeniu czy odkrywaniem usterek przy odbiorze jachtu.
Bez względu na stosunek armatora do szczegółowości odbiorów, ja zawsze stosuję zasadę ograniczonego zaufania i zaglądam w każdy istotny zakamarek jachtu, zadając przy tym tonę mniej lub bardziej upierdliwych pytań. Większość z nich dotyczy środków bezpieczeństwa i obsługi urządzeń w sytuacjach awaryjnych. Zdarza się, że armatorowi demonstrującemu wyjęcie EPIRB'a z uchwytu, który akurat zablokował się i nie chce oddać trzymanej radiopławy, zajmuje dużo więcej czasu niż powinno w przypadku alarmu. Albo, problemem jest dojście do tego, w jaki sposób zamotana jest tratwa ratunkowa, czy też koło ratunkowe z pławką świetlną. Warto takie manewry przećwiczyć przy odbiorze, aby w razie "W" nie zastanawiać się, tylko działać.
Z wyposażenia hotelowego, najbardziej interesuje mnie działający kibel z pompką i sprawny zawór odcinający - reszta może się sypać;)
Za to zdolność żeglugowa jachtu ma być na piątkę z plusem. Za każdym odbiorem jachtu oglądam dokładnie takielunek. Stawiam żagle i refuję grota - tu najczęściej okazuje się, że czegoś brakuje. Sprawdzam stan stójek oraz sztorm relingów i z reguły znajduję tu jakąś brakującą zatyczkę lub napinacz trzymający się na ostatnim zwoju gwintu. W ten sposób przyczyniam się niechcący do podkopywania krążących miejskich legend o MOB'ach opierających się o "puszczający" reling.
Przed przejęciem jachtu kontroluję też zęze, mocowanie płetwy kilowej, umiejscowienie i stan zaworów, działanie pomp, silnika, itp, itd. Zawsze sprawdzam obecność odpowiednich map i pomimo, że radio VHF i GPS mam zdublowane przez prywatne zasoby, również kontroluję ich poprawne działanie. Taki już ze mnie zimny drań.
Muszę przyznać, że tym razem przy odbiorze armator wykazał się dużą dozą cierpliwości. Zdawał się rozumieć mój punkt widzenia, że od tego zlepka laminatu, drewna, stali i lin zależeć będzie, przez kilka najbliższych dni, moje i załogi bezpieczeństwo, a nawet życie.
Jacht robił ogólnie wrażenie "żeglarsko zadbanego" i żadnych rażących problemów na nim nie odkryłem. Znalazło się jednak kilka rzeczy miernie upośledzających wygodę obcowania z łódką.
Na poprzednim rejsie, który zakończył się na godzinę przed naszym odbiorem, złamała się klapa od WC. Albo nieźle bujało, albo musiała być dobra impreza! Był też urwany zaczep od zatrzasku drzwi szafki ubraniowej w koi rufowej - drobiazg. Łódka ma już swoje lata, ale mimo to, reszta wyposażenia hotelowego była w porządku.
Martwił mnie nieco zacinający się roller foka. Nie tyle może zacinający się, co wymagający nierównomiernej siły przy rozwijaniu i zwijaniu żagla. Wyczuwalna charakterystyka obciążenia sugerowała zwichrowany sztag. Była to również świeża usterka, którą po sprawdzeniu foka, oceniliśmy za pewną niewygodę, niezagrażającą jednak bezpieczeństwu żeglugi.
Rolowany w maszcie grot działał za to bez zarzutu. Wymagał jedynie nieco siły i wzmożonej uwagi przy obsłudze, aby nie zakleszczyć nawijającej się w maszcie liny. Żagle były w bardzo dobrym stanie, co zawsze bardzo cieszy w jachcie czarterowym.
Po odbiorze i zatankowaniu diesla pod korek, przy pomocy uczynnego armatora - pana Jarosława - przygarnęliśmy cumy na pokład i ruszyliśmy w drogę. Była godzina 1430, 22 sierpnia 2015 roku.
Na nockę na...
HEL
Po raz pierwszy wychodząc na rejs z Górek Zachodnich nie zgłaszałem wyjścia Kapitanatowi Portu Gdańsk. W zamian - jako bardziej poprawne politycznie - polecono mi dokonać wpisu w księdze u bosmana NCŻ. Tak też uczyniłem.
Kilkanaście minut później wyszliśmy za główki i położyliśmy się na lewym halsie w ostrym bajdewindzie. Pogoda znowu dopisała - wiało rekreacyjnie około 10kn, a słońce wprawiało nas w lepszy nastrój. Od samego początku mieliśmy też towarzystwo.
Najpierw przecięliśmy kurs jachtu idącego pod spinakerem. Wyczuwaliśmy jakiś niepokój w zachowaniu załogi jachtu i jego nagłych zmianach kursu. Nie wiem czy ich działania były zamierzone, czy też mieli z czymś problem. Po ostatniej zmianie kursu, szli bowiem prosto na brzeg odległy o około 0.5NM. Ponieważ nie odnotowaliśmy żadnych sygnałów wzywania pomocy, popłynęliśmy dalej. Nie wiem w sumie jak mielibyśmy im pomóc, gdyby faktycznie czegoś potrzebowali.
Odrobinę później zaczął doganiać nas inny jacht, idący pod banderą belgijską. Jakiś czas szliśmy prawie równolegle. Nam udało się jednak podciągnąć prędkość pod 7 węzłów i zostawić unijnych sojuszników nieco w tyle za nami. W końcu wykonaliśmy zwrot przez sztag, aby ustawić się na Hel i nasze drogi rozeszły się.
Po zwrocie zaczęło wiać... nudą. Czyli w końcu to, o co chodzi w żeglarstwie morskim;)
Bezczynność jakoś nie zniechęcała naszej dzielnej załogi do aktywności towarzyskiej i cała droga na Hel minęła nam w bardzo przyjemnej atmosferze. Na dodatek, każdy miał okazję spróbować swoich sił za sterem.
Oprócz szuwarowca Bartka, który właśnie debiutował na morzu, w załodze znaleźli się rasowi żeglarze. Martyna, Malina i Paweł zęby zjedli na wspólnej nauce w szkole morskiej i rejsach. Paweł jest pierwszym i do tej pory jedynym, któremu nie dałem rady obrzydzić żeglarstwa na tyle, że wybrał się ze mną w kolejny wspólny rejs. Zuzanna, podobnie jak Bartek, odbywała swój dziewiczy morski rejs, ale klasyczne żeglarskie wdzianko czyniło z niej optycznie prawdziwego wilka morskiego.
Większej fali tego dnia nie doświadczyliśmy ale i tak udało się bez fotoszopa zrobić zdjęcie "z pluskiem". Miejmy nadzieję, że nie było to uderzenie w wieloryba znalezionego w ten sam dzień w okolicach plaży w Stegnie;)
Niedaleko Helu pojawił się kolejny spinaker. Tym razem niesiony przez mały jacht, sylwetką przypominający Nefryta - typ niewielkiego jachtu, na którym stawiałem swoje pierwsze halsy na Zatoce Gdańskiej.
I tak mijał beztrosko czas. Jedynym naszym problemem była tratwa ratunkowa szpecąca ujęcia sternika na tle bandery. Zuza próbowała temu jakoś zaradzić.
W końcu, dopływając do południowej kardynałki "HL-S", zgłosiliśmy przez radio (VHF 10) swoje przybycie bosmanowi na Helu. Dowiedzieliśmy się wtedy, że nie ma już miejsc w marinie, ale będziemy mogli zacumować przy pirsie wewnętrznym, obok s/y "Gwarek".
Była godzina 1830, jak dotarliśmy do główek. Półwysep jak i sam port lokalnie osłonił nas od wiatru, co ułatwiło klasyczny "alongside" ze szpringiem dziobowym. Keja niestety jest w tym miejscu nie tylko zapiaszczona i obesrana przez ptaki ale i wysoka, a przez to niewygodna do pieszej komunikacji z lądem. Kolejnym odkrytym uniedogodnieniem okazał się zbyt krótki kabel do prądu, którym nie byliśmy w stanie sięgnąć rozdzielni. Ponieważ oświetlenie mieliśmy LED'owe, a lodówka wciąż trzymała chłodek, postanowiliśmy nie przejmować się drobiazgami i pozostać unplugged.
Mimo wszystkich niewygód skasowano nas na pełną stawkę. Rarytasem wliczonym w cenę były karnety na nielimitowany wstęp do kibelków w portowych, sezonowych kontenerach.
Decyzja o szybszym przyjściu na Hel i rezygnacji z bujania się na "pełnym" była raczej słuszna. Chwilę po naszym przybyciu, zapasowa keja była już całkiem zajęta.
Marina była faktycznie zatłoczona. Ale poszedłbym o zakład, że chorwaccy bosmani dali by radę upchnąć jeszcze kilkanaście jachtów;)
Już w marinie dało się słyszeć dochodzące z lądu dźwięki mocno klasycznego rocka. Okazało się potem, że właśnie w tym dniu odbywał się na Helu finał GumtreeOnAir, czyli "gry na gitarze bez gitary" lub jak kto woli - "gry na niewidzialnej gitarze".
Kolejny zbieg okoliczności, a może znów opatrzność bogów, pozwoliła nam wchodząc na teren imprezy usłyszeć hymn naszego rejsu, w wykonaniu zespołu AC(pierun)DC.
Po wychyleniu lekko kwaśnego (mi się takie trafiło) ciemnego piwka pod sceną, ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu wypełnionej pozytywną atmosferą i dobrą muzą jadłodajni. Pech chciał, że akurat tego dnia, zamiast w Normandii, siły zbrojne aliantów lądowały omyłkowo na Helu.
Dodatkową atrakcją, towarzyszącą zabawie dużych chłopców w wojnę, w tym roku stanowił konkurs mody lat 40-tych. Ulica pełna dopracowanych w szczegółach przebrań, dawała niesamowite wrażenie podróży w czasie. Efektem ubocznym była po brzegi wypełniona, moja ulubiona helska knajpka - "Kutter".
Nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca udaliśmy się do pubu "Kapitan Morgan", gdzie jakimś cudem udało nam się w ogródku znaleźć wolny stolik i wyżebrać od innych stolików sześć krzeseł. Po obfitym posiłku przy dźwiękach szant i wypiciu kilku toastów za cudowne ocalenie, wróciliśmy na łajbę. Było już późno i część załogi zaległa od razu w kojach. Niedobitki postanowiły dobić się szybką partyjką pokera przed snem - udało się. Noc była pogodna i na tyle ciepła, że znaleźli się chętni na spanie w kokpicie.
Na obiad do...
ŁÓŻKA
Zdecydowaliśmy się na szybki przeskok do Jastarni i skorzystanie z darmowego postoju w marinie do trzech godzin.
W tym czasie zamierzaliśmy zjeść obiadek i zerknąć na drugą stronę półwyspu. Nie wiem na czym polega ten fenomen, ale nic tak nie cieszy załogi pełnomorskiego jachtu jak widok morza po 15. minutowym spacerze z portu na plażę;)
Pogoda była typowo żeglarska, więc o godzinie 1120, po śniadaniu na łódce, odmeldowaliśmy się z Helu i ruszyliśmy na Zatokę.
Po drodze zerknęliśmy z dystansu, co słychać w wakacyjnej rezydencji prezydenckiej. Brak okrętów patrolowych w pobliżu oznaczał prawdopodobnie nieobecność naszego nowego, wielkiego wodza narodu.
Korzystając z okazji ładnej pogody i spokojnej wody udałem się do swojej świątyni dumania. Żeglarstwo turystyczne jest w sumie dyscypliną zespołową, ale jak każde zwierze stadne, człowiek potrzebuje czasem chwili samotności i odrobiny nicnierobienia. Miejscówka na fordeku zapewnia to wszystko. Tutaj przy odpowiednim szumie morza i odrobinie tumiwisizmu, nie dochodzą żadne odgłosy z kokpitu. Można skupić się i przemyśleć to i owo. Albo wręcz przeciwnie - pozbyć się wszystkich myśli i egzystować przez chwilę tylko w błogiej sferze fizycznego komfortu.
Sieci rybackich było, jak na ten region, tym razem niewiele i nie trzeba było wykonywać "qrwamać-slalomu" pomiędzy tyczkami. Bardzo szybko pojawiła się "Kaszyca" i po zgłoszeniu się w bosmanacie portu (VHF 10) o 1420 weszliśmy do mariny.
Cumy, jak zwykle w tej marinie, odebrał uczynny bosman, który wskazał nam też miejsce do cumowania w y-bomach. Niepotrzebnie wjechałem rufą, bo znowu kabel do prądu, zamocowany jednym końcem na stałe w forpiku, nie dosięgnął skrzynki z prądem. Większość łatwo psującego się jedzenia z lodówki fermentowała już w naszych żołądkach, więc nie robiliśmy z tego problemu. Zamknęliśmy jacht i poszliśmy zapolować na obiad.
Jak zwykle w Jastarni, mój wybór padł na wspaniale karmiącą (IMO) restaurację "Łóżko". Jest to jedna z tych knajp, do której zapraszając dziewczynę należy zachować szczególną ostrożność. Można bowiem zostać źle zrozumianym i pozostać głodnym.
A po smacznym i nad wyraz obfitym obiedzie udaliśmy się w długo oczekiwany spacer na plażę, po drugiej stronie półwyspu. A tam... Widok jakiś taki... Nijaki taki... Nie polski... Czegoś wyraźnie brakowało... Aha - parawanów!
Po ogień na...
SOPOCKIE MOLO
Zniesmaczeni brakiem tych typowo polskich plażowych gadżetów, wróciliśmy szybko na łódkę. Z danych nam trzech darmo-godzin mieliśmy jeszcze 30 minut w zapasie, kiedy braliśmy cumy na pokład. Po zgłoszeniu na radio wyjścia o godzinie 1650, wyszliśmy torem podejściowym, którym dopiero co niedawno wchodziliśmy.
Przy główkach portu nie dało się pominąć wzrokiem rządzących na wietrze windsurferów.
Po wyjściu za Kaszycę postawiliśmy żagle i obraliśmy kurs na Gdańsk - kolejny port, w którym zamierzaliśmy spędzić noc.
Po drodze, na torze podejściowym do Gdyńskiego portu napatoczyły się naraz dwa promy idące względem siebie przeciwnymi kursami. Teoretycznie (i może odrobinę praktycznie) mogliśmy przed nimi zdążyć, ale wybraliśmy bezpieczne wykręcenie kółeczka na śladzie GPS, aby w razie czego nie pętać się im pod śrubami.
Robieniem kółek niestety nie nadrabia się drogi. Mimo, że łódka rewelacyjnie szybko pływa, robiło się późno, a raisefieber Martyny przed poniedziałkową zagraniczną delegacją narastał i narastał, zdecydowaliśmy się ponad planowo zajrzeć na chwilę do uzdrowiska Sopot. Będąc na wysokości Gdyni skręciliśmy w kierunku sopockiego molo, gdzie mieści się marina.
Nigdy wcześniej nie miałem okazji wchodzić do sopockiej przystani. Nie ukrywam, że trochę zniechęca mnie ich polityka cenowa. Tym razem miałem doskonały pretekst do wizyty.
Po zgłoszeniu przez radio (VHF 63) zamiaru wysadzenia w przelocie troje pasażerów, weszliśmy do mariny przy nieco rozbrykanej przybojowej fali. Ciekawe jak tu się wchodzi w trudniejszych warunkach? Spakowane już wcześniej dziewczyny dokonały błyskawicznego desantu.
Szybkie pożegnanie i już zwijaliśmy szpring dziobowy, na którym na chwilę przycupnęliśmy wspomagani silnikiem. Godzina 2015. Mały klar na pokładzie i już tylko w męskim towarzystwie kierowaliśmy się w półmroku na Gdańsk. Światła nawigacyjne włączyliśmy już przy podejściu do Sopot, więc tylko oświetlenie silnikowe trzeba było wyłączyć, odstawiając silnik po stawieniu żagli.
Nocna przebieżka po...
STARÓWCE
Od kiedy, na jednym z rejsów zostałem, (z powodu dużego ruchu) wstrzymany przez kapitanat na około godzinę, w mroźną kwietniową noc, każde zgłoszenie wejścia do Gdańska (VHF 14) obarczone jest nutką niepewności. Tym razem na podejściu dla "większych" wiało pustkami, a w porcie panował względny spokój, więc zgoda na wejście nam się należała difoltowo.
Przed główkami musieliśmy nieco zejśc na prawo, aby ustąpić drogi wchodzącemu z przytupem turystycznemu "Piratowi", czy też innemu "Dragonowi". No cóż - turyści też mają prawo sobie popływać - tylko czemu tak głośno?
Ponieważ statek-knajpa szedł z początku prosto na nas, doświetliliśmy w trybie pilnym żagle (a może już wtedy goły maszt) latarką. Spowodowało to jego zmianę kursu i od razu poczuliśmy się lepiej.
Port jak zwykle o tej porze przywitał nas barwnym, industrialnie świetlnym widowiskiem.
Suche doki w Stoczni Remontowej były zajęte, więc postanowiliśmy poszukać na noc miejsca w marinie.
Około 2215 byliśmy już w zasięgu wzroku Żurawia.
Miejscówek w marinie nie brakowało, choć nigdy nie widziałem tam tak wielu dużych jachtów motorowych.
Wybraliśmy starannie miejsce do cumowania, tuż przy słupku na nabrzeżu. Mając na uwadze przykrótki kabel do prądu, weszliśmy jak należy dziobem i rzuciliśmy cumy. Niestety, słupek okazał się słupkiem stricte wodociągowym. Po zlokalizowaniu tego, o który nam chodziło, przeparkowaliśmy się zwinnie w inne miejsce. Za drugim podejściem mogliśmy już podpiąć się pod źródło elektryczności i włączyć pustą już prawie lodówkę.
Cóż było robić na jachcie bez dziewczyn. Rzuciliśmy wszystko w kąt i ruszyliśmy na miasto.
Daleko nam się chodzić nie chciało, więc skończyliśmy w jednym z pubów na Długim Pobrzeżu. Nic nie zastąpi smaku zimnego piwka po całym dniu na morzu. Chyba, że drugie zimne piwko i... morskie opowieści. Zabierzcie kiedyś Pawła na rejs, a dowiecie się, o czym ja tutaj piszę.
Przeskok na...
GORKI
Ponieważ armator sam dbał o napełnianie zbiorników diesla na jachcie, z rana nie musieliśmy marnować czasu na stacji paliw. O godzinie 0820 wysunęliśmy się y-bomów i ruszyliśmy w ostatni etap rejsu.
Tuż przy marinie, zacumowany przy Wyspie Spichrzów stał osławiony nazwiskiem swojego armatora - podwójniak "Gemini 3". Dzień później przeczytałem gdzieś przypadkiem o problemach finansowych związanych z tą jednostką.
No ale póki jest się na rejsie, nie myśli się o tak przyziemnych sprawach jak pieniądze. Chyba, że w chwilach gdy płaci się za marinę. Tym razem nie było tak tragicznie. Za nasz nocny postój policzono nam stawkę do 12 godzin, co mniej więcej daje połowę opłaty standardowej. Po wyjściu z mariny pomachaliśmy jeszcze na pożegnanie Żurawiowi.
Po opuszczeniu Starówki zgłosiliśmy zamiar wyjścia w gdańskim kapitanacie i rozpoczęliśmy, tym razem dzienną, przeprawę przez port.
Stojące w porcie olbrzymie samochodowce, przywoływały Pawłowi miłe wspomnienia z czasów, gdy na morzach i oceanach świata zarabiał na życie pływając podobnymi monster-shipami.
Po wyjściu z portu mieliśmy przed sobą trzy godziny przyjemnego pływania.
Pod koniec, trochę się rozwiało i płynąc ostro na wiatr przechył zwiększył się z poziomu "ale fajnie" do "o kurde". Mimo to jacht wyciągał tym kursem do 8kn(sic!). Wspaniałe to uczucie gdy mając wytrymowane żagle, w ostrym bajdewindzie puszcza się koło sterowe, a łódka jakby nadal prowadzona przez sternika, idzie dalej prosto jak po sznurku. Z takim stanem egzystencji nie należy jednak przesadzać - człowiek zaczyna czuć się nie potrzebny;)
Będąc na wysokości Portu Północnego skontaktowaliśmy się telefonicznie z armatorem, który już nas oczekiwał.
O godzinie 1130 rzuciliśmy cumy przy całkiem porywistym już wietrze. Cumowanie wymagało przez to odrobinę więcej wysiłku.
Ponieważ JMaster nie stosuje stawek za sprzątanie jachtu, należy ogarnąć jacht we własnym zakresie. Ponieważ przejściówka do wody gdzieś się zgubiła, w ruch poszło wiaderko i szczotka. Po około pół godzinie jacht był wypucowany i gotowy do zdania armatorowi.
To nastąpiło o wiele szybciej niż przejęcie. Nie mieliśmy żadnych usterek po drodze, więc armator do niczego się nie przyczepiał. Poszło błyskawicznie - zwrot kaucji i wymiana kilku miłych słów na pożegnanie.
Jacht w sumie otrzymał od nas ocenę bardzo dobrą za stan ogólny i zdolności żeglugowe. Nie było okazji sprawdzić go w cięższych warunkach, ale w umiarkowanych radził sobie nadzwyczaj dobrze. Niesamowicie fajnie zbierał się do wiatru i przyspieszał reagując na małe korekty steru i trymu żagli.
Niestety, niektóre stare patenty Gib Sea nie były jak dla mnie zbyt wygodne. Dodatkowa talia zamiast wózka szotów grota, wymagała wyjścia z kokpitu i operowania stoperami na linkach. Przydały by się też dodatkowe kabestany szotowe. A te dwa, zamontowane na nadbudówce pod szprycbudą, mogły być o rozmiar mniejsze - tak aby cieńsze sznurki (np. topenanta) też dawały się na nich obłożyć i wybierać.
Ogólnie jednak miło spędziliśmy weekend na Zatoce i będziemy miło wspominać jacht, który pozwolił nam się zRESETować, i który niósł nas po "Wysokiej Fali Na Hel!".
Od razu po zdaniu jachtu, czas było gnać do pracy. Dzięki wyrobionym w poprzednim tygodniu kilku nadgodzinom, odbyło się bez brania wolnego, ale pół dnia pozostało jeszcze do przepracowania.
Tak się właśnie pływa (mini) rejsy bez urlopu! Ahoj!
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.