30 czerwca 2018

Rejs "Bałtycka Włóczęga - cz. 1/5 - Trzech panów w łódce, nie licząc gitary", s/y Santa Pasta (Albin Vega 27), 25.06-29.06.2018


Co to jest: Osiem tygodni lata po morzu pływa?...

Tak - to Santa Pasta! Ten mały, dzielny statek wypływał w tym sezonie tak długi ślad GPS, że starczy na kilka, tak długich blogowych wpisów, że kawy Wam w kubkach nie starczy.

Dzisiaj relacja z pierwszego etapu, z której dowiecie się jak rejs nieśmiało, zacząć, pewność w trakcie zyskać i przebojem zakończyć.


Na początek...

DOBRY PORZĄDEK


W pierwszy etapie rejsu, mamy wspólnymi siłami i przy odrobinie szczęścia, przepłynąć z Górek Zachodnich do Szczecina.

Szczęścia będziemy potrzebować z dwóch powodów.

Czas jest jednym z nich. Aby znaleźć się w mieście z gryfem w herbie, mamy tylko niecały tydzień.
Te 250NM, pod statystycznie zachodni wiatr, jest statystycznie do zrobienia. Ale po drodze, z okazji ćwiczeń wojskowych w okolicach Ustki, mamy strefę zamkniętą okresowo dla żeglugi i rybołówstwa.
Obawiam się też trochę przestojów związanych z załamaniem pogody. A o to na Bałtyku nie trudno.

Drugim jest stan jachtu. Jak zwykle zrobiłem kilka poprawek, na ostatnią chwilę. W tym sezonie są to również małe korekty takielunku.
Roller foka z nową genuą i nie mniej nowy grot, założony na wieczór przed rejsem, budzą najbardziej niezdrowe emocje.
Jako, że rozmieszczenie refów na grocie również korygowałem, słabo pasuje do niego ustawienie bloczków do obsługi refpatentów.


Z latarką w ręku, późną nocą przykręcamy jeszcze uchwyty korygujące kąty pracy, tych ratujących czasem dupsko linek i idziemy spać.

Wcześniej pozbywam się jeszcze rzeczy, które w żaden sposób nie mogły przydać się w rejsie, a zalegały w bakistach, już nie jeden sezon.


Jest poniedziałek 25.06.2018. W końcu ruszamy w drogę. Prognozy pogody nie są rewelacyjne, ale nie powinno być źle.

W razie czego, budujemy morale załogi poranną jajecznicą na pomidorach.



Nałogi załogi i...

WIATR UBOGI


A oto i załoganci pierwszego etapu. Proszę nie oceniać inteligencji po twarzach widocznych na zdjęciu. To na prawdę dobre chłopaki - na łódce i w życiu bardzo ogarnięci.

Bartosz, który jak się potem okaże, nagrywał będzie skrycie nasze poczynania na jachcie.
Mariusz, który lubi sobie zaszaleć na siostry weselu i spóźnić się na rejs.
No i ja - ktoś musi przecież psuć atmosferę, robić zdjęcia i napisać potem cenzurowaną relację.


Wszyscy przywdziewamy wyjściowe uniformy i paradnie wypływamy z Górek Zachodnich. Jak nazwa Górek nam nakazuje - płyniemy na zachód.


Tuż za główkami, chwila prawdy. Wybieramy fały i wszystkie nowe laminaty pną się w górę. Chciałem je oszczędzać i w tym sezonie poganiać kadłub jedynie dieslem, ale koledzy oczekują żeglarskiej przygody, więc ustępuję.


Żagle od razu łapią wiatr i znowu jest fajnie. Jest po co żyć i w ogóle ma sens bawić się w szkutnika całą wiosnę.


Po kilkunastu minutach niebo robi się sine i wiatr nieco tężeje. Podoba nam się, bo nabieramy prędkości.


Gdzieś w dali słychać jednak grzmot. Potem następny. Chwilę później cały horyzont nad Zatoką rozświetla się błyskami. Kurde - czy Google na prawdę musi uaktualniać mapy akurat gdy płyniemy?!

Czuję się trochę nieswojo - znajdujemy się na środku Zatoki Gdańskiej, a w koło gromy. Jedynym rozsądnym kierunkiem ucieczki wydaje się być Sopot. Tam jest najjaśniej i zgodnie z kierunkiem wiatru najmniej tam grozi nam spotkanie z burzą.

Zmieniamy kurs i przez kilka minut płyniemy na sopockie molo. Burzę jednak przewiewa i nogi znowu się pod nami utwardzają. Zwracamy się ponownie w kierunku Helu.
Tam też dopływamy w okolicach godziny 1200. Pogoda nie może się zdecydować - my również nie wiemy, czy chce nam się tak ponuro żeglować.


Godzinę później, jeszcze raz sprawdzamy prognozy i rozglądamy się dookoła. Oba źródła poznawcze zdają się potwierdzać, że idzie ku lepszemu. Robię więc szybkie szkolenie z obsługi plottera i ustawiamy docelowy punkt drogi.


Chwilę potem, oddajemy cumy i zgłaszamy przelot do Władysławowa. Na zakręcie, za cyplem, prawie zaliczamy czołówkę z kutrem rybackim. Ech ci miejscowi - czują się jakby byli u siebie.


Niestety, razem z burzami odchodzą też wiatry. Jedynie słaby przeciąg owiewa dziób naszej łódki.


Pyrkamy sobie więc na silniku. Na żagle stać tylko łódki płynące pełnymi kursami. Ale i one wleką się niesamowicie.  Ech - nie będzie z tego etapu morskich opowieści.


Jako że żeglarze nie gustują przesadnie w motorowodniactwie, do roboty przy rumplu zaprzęgamy czwartego pasażera Santa Pasty - Simrada Tipitena.


I wtedy zaczyna się to, o czym marzę przez cały rok, remontując łódkę, zajmując się dziećmi, pracując w biurze, czy też robiąc zakupy w niedzielę handlową. To moja, wymarzona w snach, nuda!


Jakąś milę przed pławą WLA spotykamy coś, co małe podmuchy przekłada na całkiem duże prędkości.


Tuż przed 1900 podchodzimy do portu we Władysławowie.


Załoga zabiera się za odbijacze i pierwszy raz na tym rejsie ma okazję zaprezentować się z innej strony.


Nazwy kutrów zdają się potwierdzać, że nie zabłądziliśmy na naszym szlaku.


Przy nabrzeżu jachtowym mamy do dyspozycji dwa wolne miejsca. Wybieramy te bliżej zejścia z pomostu.


Nazwy niektórych jednostek w porcie zmuszają nas jednak do sprawdzenia naszej pozycji GPS na mapie.


Wszystko okazuje się być w porządku i można rozpocząć przegląd silnika. Przekładnia kombi budzi niespotykane zainteresowanie naszego reportera. W Pile pewnie takich nie mają - tam tylko seks i biznes.


We Władysławowie tradycyjnie odwiedzamy gospodę "U Chłopa". Zjadamy swoje przydziały dorsza i w drodze do kibla, przystajemy dłuższą chwilę przy ścianie pamięci.


Wracamy na jacht, gdy słońce chowa się już za horyzontem. Wtedy też powstaje najbardziej symboliczne ujęcie naszego celu - drogi na zachód.



Mały kawałek miasta...

DUŻY KAWAŁ CIASTA


Ranek następnego dnia zaczynamy od smaku kawy i drożdżówki domowego wypieku mojej mamy, którym zostałem hojnie, przed rejsem, obdarowany.


Następnie, w drodze do prysznica, zapoznajemy się z ofertami na lokalnym, wtórnym rynku nieruchomości.


Podejmując decyzję o skorzystaniu z tutejszych sanitariatów, należy dobrze się zastanowić i przekalkulować zyski. Cennik jest tu dość nietypowy. Można nieco zaoszczędzić nie myjąc rąk po skorzystaniu z toalety lub odwadniając się pod prysznicem. To chyba fenomen na światową skalę!


Wracając na statek, z trudem opieramy się ofertom tutejszych, bogato wyposażonych, sklepów wędkarskich.


Rejsy na dorsza też kuszą, ale przecież na naszej łódce też można pić wódkę.


Przez chwilę wydaje nam się, że jesteśmy sensacją tutejszych mediów. Ale lokalna telewizja korzysta tylko z naszego sąsiedztwa.



Pierwsze motyle i...

NOCKA W PRZECHYLE


Po godzinie 1000 jesteśmy już najedzeni, napojeni i co gorsza wymyci i pachnący. A że to nie honor dla żeglarza tak mydłem, na cztery strony świata, śmierdzieć - ruszamy w dalsza drogę. Czas się morską robotą nieco pod pachami zwilżyć i równowagę sensoryczną osiągnąć.

O 1100 dziękujemy za gościnę i zgłaszamy wycieczkę trzech osób do Ustki. Taki właśnie port znaleźliśmy na naszej trasie, na mapie. A za przewodnikiem żeglarskim Marcina Palacza "Polskie wybrzeże Bałtyku", uznaliśmy za warty odwiedzenia.


Tym razem wieje tak jak powinno. Silnik zostaje uciszony zaraz za główkami portu. Powstają pierwsze zdjęcia Santa Pasty w konfiguracji na motyla, z nowymi żaglami. Robię ich aż dwa... A może i dwadzieścia.


Zapowiada się jeden z lepszych żeglarsko dni tego etapu. Wieje w okolicach 15kn i nieco odkręca na wschód.


Za Rozewiem przechodzimy prawie na baksztag, na którym jacht wyciąga 6 do 7 węzłów. Bajka!


Robię pamiątkowe zdjęcia i udaję się na spoczynek.


Jednej rzeczy, morskie rejsy mnie nauczyły. Wykorzystywać każdą okazję do snu, bo o deficyt wypoczynku dla skippera, na morzu nie trudno.

Podczas drzemki ktoś inny robi mi pamiątkową fotkę.


Kiedy się budzę, znowu muszę zrobić zdjęcie. Takie kiczowate pejzaże nigdy mi się chyba nie znudzą.


Pod wieczór, w kokpicie zostaję sam. Odpoczynek innym też się w końcu należy.

Jak każdy posiadacz nowego kompasu z podświetleniem, uwieczniam jego pierwszą noc na morzu.


Nieco później pojawia się Łysy. Jego też zatrzymuję w czasie, mając małą nadzieję, że telefoniczny aparat ogarnie o co chodzi. Jest moc - to znaczy - noc.



Manewry...

PRZED MANEWRAMI


O 2300 dopływamy w okolice Ustki. Podejście do portu graniczy niemal bezpośrednio z obszarem, gdzie dorośli akurat bawią się w wojnę. Na tle nocnego nieba widoczna jest sylwetka jakiegoś wojskowego okrętu. Pilnuje zapewne nienaruszalności granic zakazanej strefy. Żartów nie ma.

Nie znam się na modelach, a tym bardziej na wyposażeniu bojowym statków wojskowych, więc asekuracyjnie nie przypuszczamy ataku na zakazany obszar.

Najgorsze, że zostało jeszcze dwa dni do końca tych gier wojennych. W tym czasie, według Ostrzeżeń Nawigacyjnych BHMW, strefy 6 i 6b, znajdujące się między Ustką a Darłowem, będą dostępne dla żeglugi jedynie w godzinach 2400-0600. Jak dobrze, że te próbne wojny mają w ogóle jakieś przerwy na reklamy.

Domyślam się, że lepiej, poza tymi godzinami, się tam nie pojawiać - zapewne, nie wszystkie przygody da się tam wtedy przeżyć do końca.

Mam więc dylemat.
W Ustce jeszcze nigdy nie byłem i z chęcią bym ten port odwiedził.
Ale za niecałą już godzinę będziemy mieć szansę przepłynąć, długą na ponad 20NM, strefę i nie zostać ostrzelanym. Następna taka okazja nadarzy się dopiero za 24 godziny.

Sześć godzin, w sprzyjających warunkach, to pikuś dla Albin Vegi. Ale gdyby tylko wiatr się odwrócił, można będzie odczuć na własnej skórze relatywizm czasoprzestrzeni.

Wieje ładnie w plecy, więc nie czas na sentymenty. Ustkę zostawiamy sobie na inny raz i stajemy w dryf w sąsiedztwie okrętu patrolowego.
Odkrywam, że na nowych żaglach dryfowanie niezbyt mi wychodzi. Trochę trwa zanim rollerem redukuję powierzchnię genuy tak, aby łódka nie ustawiała się bokiem do fali.

Dryf zanosi nas na statek Marynarki Wojennej RP. W odległości około dwóch kabli,  przerywamy bierną żeglugę i robimy kilka halsów pod wiatr.
Kręcimy się tak w miejscu dobrą godzinę. Zaraz po 2400 przeciągamy foka na zawietrzną i obieramy kurs na zachód, wzdłuż wybrzeża. Znowu łapiemy fordewind.

Kiedy dopływamy do Darłówka, noc już się kończy.


Dzięki temu, możemy łatwiej dostrzec charakterystyczne dla tego portu budynki. Na pierwszym planie, skutecznie zasłaniający latarnię morską, nowy apartamentowiec.


Dostrzegamy, że na falochronie też nie śpi ktoś.


W Darłówku jestem pierwszy raz, więc pojawiają się pozytywne emocje.


Wchodzimy do awanportu i zaraz potem w portowy kanał. Mijamy "królewski" apartamentowiec.


Bosmanat.


Nie dajcie się zwieść nowoczesnej technologii. Aparat przedstawia świat dużo bardziej idealnie, niż jest go w stanie obserwować zmęczony żeglarz.  Po nocnej wachcie i nieprzespanej nocy sternik widzi kanał portowy w Darłówku zupełnie inaczej.


Ale wróćmy do, może i kłamliwych, ale bardziej przyswajalnych obrazów, jakie funduje nam nasz największy dorobek cywilizacji - smartphone.


Szczęśliwie trafiamy na otwartą kładkę.


I przepływamy obok Kapitanatu Portu Darłowo w Darłówku.


Dla nieuważnych czytelników, robię jeszcze zdjęcie wszystkich obiektów mijanych przez ostatnie minuty rejsu.


Nie ma chyba już polskiego portu morskiego bez pirackiego biznesu.


Mariusz budzi się w samą porę, więc na poranny rozruch wysyłam go do odbijaczy.


Po wpłynięciu do mariny, znowu sprawdzam kompas i GPS. Widok rodem z rodzimego AKM jest mylący. Na szczęście to nie pomyłka sternika, a tylko Jaśko na wakacjach.


Jest 0415 nad ranem 27.06.2018. Rzucamy cumy i idziemy... Ja spać, a Mariusz na miasto, na zwiad.


Ówko i...

OWO


Mariusz nawet o 8-tej rano, w nowym, nieznanym porcie, potrafi zapewnić załodze pełne kalorie. Zyskuje tym samym odznakę sprawności żeglarskiej - sanitariusz.


Rano dopiero, przytomnie ogarniam wzrokiem miejsce cumowania Santa Pasty.


Czujny Bartosz od razu łapie mnie w atrakcyjnym kadrze, razem ze statkiem.


Brzydzę się sławy, więc próbuję go powstrzymać przed dalszymi ujęciami. Niestety, jestem o ułamek godziny wolniejszy od migawki aparatu.


Jedyne co mogę zrobić, to się odwdzięczyć - biorę go z zaskoczenia.


Marina w Darłówku znajduje się w głębi lądu i jest dobrze osłonięta od kaprysów pełnomorskiej pogody. W tej samej okolicy, co port jachtowy, znajduje się mała stocznia, której odgłosy pracy dobiegają nas już od wczesnych godzin porannych. Nie są jednak bardziej uciążliwe od codziennego treningu perkusyjnego Mariusza.



Za to standard i organizacja samej mariny wielce nas zaskakują. Od bosmana, po opłaceniu pobytu, otrzymujemy klucz, który otwiera nowy budynek z nowymi sanitariatami, o każdej porze.


Ale nie samym siedzeniem na kiblu żeglarz żyje. Rozglądam się nieco uważniej  po marinie i ogarnia mnie smutek. Zauważam bowiem, że razem z kulturą śmierci, przejmujemy od Europy Zachodniej inne lewackie wzorce.
Oznaczenie miejsc wolnych i zajętych, w naszych narodowych marinach, nigdy nie było praktykowane w tak bezwstydnie funkcjonalny sposób. To zamach na naszą narodową tradycję. Jestem na to za wrażliwy - odwracam wzrok.


Nieopodal dostrzegam zagospodarowane miejsce do grillowania. Wracam na jacht, zanim dostrzegę jakiś przejaw wystroju propagującego LGBT.


Na szczęście, w załodze mamy Bartosza, a na łódce świeże warzywa, zakupione przed rejsem. Zrobione przez niego leczo pozwala zapomnieć o patriotyzmie i skupić się na rzeczach bardziej przyziemnych - czyli przyjemnych.


Opychamy się do syta i przyznajemy Bartkowi żeglarską odznakę sprawności - psychoterapeuta.


Najedzeni, zamieniamy się w turystów lądowych i uderzamy na miasto. Droga przed nami daleka, ale prosta.


I szybko zostaje za nami.


Miasto okazuje się być nie byle jakie. Przykanałowe grafitti oceniamy jako artystycznie ładne i tematycznie poprawne.


Doznajemy pirackiego deżawi.


I w końcu, po minięciu mostu, znaku ograniczenia prędkości i kałuży w kształcie Marii co chłopa nie miała, docieramy chyba do centrum.


Jak każdy turysta w sile wieku i krótkich spodenkach, rzucamy się na pierwszy napotkany zabytek.


Brama Muzeum Zamku Książąt Pomorskich niestety nie staje przed nami otworem.


Udaje nam się złamać system i dostać się na dziedziniec, ale zostajemy stamtąd szybko przegonieni. Już chyba wiem, dlaczego Szczecin kojarzył mi się zawsze z Pogonią.


Całujemy więc bramkę w klamkę i zaspakajamy się namiastką zamku w pigułce.


Możemy też spojrzeć na zamek z dalszej perspektywy. Ja zaś staram się, w razie czego, trzymać poza kadrem nowego lustra Bartosza.


Ponieważ na zamki nas nie wpuszczają, próbujemy jakoś osłodzić sobie niepowodzenia. Nie jestem zbyt doświadczonym żeglarzem, ale umiem już sobie zrobić małą lodową przyjemność na wyjeździe, gdy żona daleko.


Przelatujące ważki przypominają nam o trwającej na morzu ustawce.


Kierując się w ich stronę, docieramy do miejskich plaż. Jest nas tylko trzech chłopaków więc, pomimo doskonałej okazji, rezygnujemy ze strzelenia gola na wyjeździe.


Odczuwalna temperatura, nad samym morzem, nieco zaskakuje i rewiduje nasze plany morskiej kąpieli.


Jedynie Bartek nie wymięka i funduje krioterapię swoim pachwinom. Mnie, od samego patrzenia robi się cień.


Wizytę na darłowskiej plaży kończymy spojrzeniem z innej aktywności perspektywy.


Za to lubię rejsy turystyczne. Nigdy nie wiadomo co znajdziesz w nadmorskim lesie.


Wracaliśmy nieco okrężną drogą, aby zahaczyć gdzieś o rybny obiad. Tak wypadało uczynić w znanej rybackiej osadzie.

Udaje mi się, w końcu, zrobić ujęcie Darłówka z lotem ptaka. Póki nie kupię drona, na nic więcej nie liczcie.


Zaraz potem, moją uwagę przyciąga niecodzienny kształt wieży kontrolnej ruchomej kładki, która otworzyła się przed nami dzisiaj o świcie.


Jeżeli UFOki istnieją, to na pewno wzorowali swoje pojazdy na tym cudzie architektonicznym.


Mamy nadzieję, że napotkane chorągiewki to jedynie pozostałości poprzedniej epoki, a nie symbole nadchodzącej.


Lokalsi bardzo dobrze grają słowami, ale nie dajemy się wyjebać na semantykę. W końcu znajdujemy bar, w który serwują ryby świeże, a nie jak inne okoliczne knajpy - "świeżo wędzone".


Najedzeni wracamy na jacht.

I się zaczyna...


Stolik w kokpicie zapełnia się wyspiarskim osprzętem cumowniczym.



Z minuty na minutę robi się coraz gwarniej i weselej.


Uśmiech kolegi Mariusza zdradza jego świadomość zdarzeń niedalekiej przyszłości.


Kolejny głębszy rudy i...


Zaczynam robić to co lubię, ale nie umiem.


Impreza trwa na tyle długo, że tracimy najpierw ochotę, a potem zdolności do jej wizualnego dokumentowania. Nikt już nie pamięta, że jutro rano trzeba, nie tylko wstać, ale i płynąć.


Ów..

DZIWNY


28.06.2018 o godzinie 0950 wychodzimy tam, gdzie według planów, powinniśmy być już od godziny - w morze.


Niechęć do prowadzenia fotodokumentacji utrzymuje się przez cały ranek.
Zupełnie nie wiem w jaki sposób powstaje kadr obejmujący wszystkich uczestników rejsu. Wiem za to dlaczego piję wodę - dużo wody.


Wiecznie niedograny Mariusz rozpoczyna wspominki wczorajszego wieczoru.


Muzyka łagodzi obyczaje i zmiękcza charaktery. Dlatego też powstaje to romantyczne ujęcie zachodu słońca, które Bartosz będzie potem wykorzystywał na swoim profilu, w serwisie randkowym.


Niezręcznie w męskim środowisku o tym wspominać, ale chyba synchronizują się nasze cykle. Znaczy się - nasze i słońca.
Oto kolejne wejście do portu przy niezwykle plastycznym i ciepłym świetle zachodzącego słońca. Musicie uwierzyć w słowa pisane, ponieważ nie udaje mi się tego, co widzę, oddać na zdjęciu.


Ale mężczyzna w moim wieku, wie że jak nie wychodzi z przodu, to trzeba jeszcze spróbować od tyłu.


Wystawiony na "oko" Bartosz dostrzega ukryte w szuwarach wejście do portu jachtowego w Dziwnowie.


Jest godzina 2130 - parkujemy 2.5 tony Świętego Makaronu w przestronnym ygreku.


Wycieczka po Dziwnowie nie zachwyca. Po godzinie 2200 znajdujemy tylko jedną czynną pizzerię, w której zjadamy średnio dobrą pizzę. Wracamy na jacht i idziemy spać.


Zwodzić...

I OBRACAĆ


Rano otwieramy forluk i wietrzymy bąki. Surówka z kapusty ma konkretną moc.


Jest 29. dzień czerwca 2018 roku. O godzinie 0945 wychodzimy z mariny.


Dalszy postęp w zostawianiu śladu na mapie uniemożliwia most - na szczęście zwodzony.


Kręcimy kółeczka razem z napotkanym, szczęśliwym Albin Cirrusem.


Jest też czas na zdjęcie z pierdolnikiem na bomie.


W końcu, zgodnie z harmonogramem, most się otwiera.


Aby nie dać wytchnienia czytelnikom bloga - przepływamy i płyniemy dalej.


Nie wierzę w mityczne opowieści, ale tym razem, po drugiej stronie, faktycznie wszystko wygląda lepiej.


Kilka rzutów długą cumą od mostu znajdujemy stację paliw i uzupełniamy zapasy energetycznego koncentratu z dinozaurów.


Płacimy i płyniemy dalej. Santa Pasta zostaje wpuszczona w niezły kanał.


Gdzieś na zakręcie, przy wyjściu na Zatokę Wrzosowską, wypada nam pora obiadowa.


Chwilę potem wpływamy na Zalew Kamieński.


Chłopakom na twarzach goszczą banany. Czują się jak u siebie, w wakacje, na Mazurach.


Sprawdzamy, czy jeszcze umiemy pływać bajdewindem.


W końcu dostrzegamy (przez lornetkę) ten Królewski Kamień, przez który prawdopodobnie powstało okoliczne miasto. A nawet jeśli nie powstało, to pewnie nazwę dostało.


Wieje prawidłowo i nasz statek sunie nad dnem z prędkością ponad 6kn.


Przy pławie K-3 bierzemy ostry zakręt na południe i wpływamy w rzekę Dziwnę.


Wtedy też powstaje Volvo Penta Blues - szlagier, który bardzo nas poruszył.


Musimy uważać z halsowaniem i pilnować toru wodnego. W tak wąskich i płytkich przejściach, rolę telewizora z filmem akcji pełni echosonda.


Koledzy czują zew natury i prawie wykonują mazurski manewr toaletowy na cumie. W ostatniej chwili przypominam o zamontowanym w tym sezonie zbiorniku na fekalia. Z pomocą w argumentacji przychodzi krajobraz. Wyspa kormoranów (Gardzka Kępa) jest idealnym przykładem źle zbilansowanej diety i nieodpowiedzialnego wypróżniania się.


Mamy jednak o wiele trudniejsze wyzwanie, niż przepompowywanie ścieków. Przed nami Wolin, a przed nim trzy mosty.


Wysokość masztu mierzyłem i dodawałem do wysokości kadłuba tyle razy, że w końcu zapomniałem ile całość ma dokładnie.


A o tym, czy wliczyłem długość anteny VHF, dowiemy się za chwilę. Wrażenie, jak zwykle w takich sytuacjach i z takiej perspektywy, nie wyzwala optymizmu.


Ale przechodzimy pod pierwszym mostem (H=12.4m) bez jednego muśnięcia i drugi też bierzemy z rozpędu.


Na trzeci brakuje nam, nie tyle odwagi, co prześwitu. Na szczęście jest gdzie zacumować i poczekać na jego otwarcie.


Tablica informacyjna, jak się już ją wypatrzy, niesie wystarczającą ilość informacji - również o zmianach godzin otwarcia.


Góra z górą się nie zejdzie, ale Albin z Albinem zawsze. Ucinamy sobie pogawędkę. Przyłącza się do niej zawiadowca mostu, który okazuje się być ziomalem z mojej gdańskiej dzielni.


Mimo obfitej wymiany wspomnień o rodzinnym mieście, most otwiera się punktualnie.


Pozdrawiamy się jeszcze przyjaznym gestem i ruszamy dalej.


Ktoś płynie w przeciwną stronę - to jakiś Żart.


Potem przychodzi poważna refleksja. Dostrzegamy krainę wiecznej szczęśliwości. Miejscówkę do życia wręcz idealną. Od razu wizualizuję sobie tam siebie...
Wracam z pracy i wychodzę w rozciągniętych domowych dresach do ogródka, przed domem, podłubać coś w łódce...


Nic dziwnego, że takim miejscu osiedlali się nasi przodkowie. Znajdujące się na drugi brzegu Centrum Wikingów i Słowian zdaje się temu zaświadczać.


Oni też mieli swoje łodzie, o które dbali. Posiadali domy z bali, w których smacznie spali. A w domach tych kobiety, z którymi się kochali, gdy na łodziach akurat nie żeglowali.



Zalewem...

PRZEZ NIEPOGODĘ


Wyjście z Dziwny na Zalew Szczeciński jest bardzo wąskie i prowadzi przez mielizny. Na szczęście, jest dobrze oznaczone bojkami, a ja mam na głowie swój żeglarski kapelusz, który w słoneczne dni, dodaje mi kilka punktów mocy.


Mimo to i tak nie mam nerwów do przeciskania się przez te kanały. Nie po to jacht pełnomorski kupowałem, żeby teraz, widząc wodę dookoła, nie pomachać sobie rumplem na boki. Oddaję ster Mariuszowi.


Niech swoje szuwarowe umiejętności potwierdzi.


Na otwartej przestrzeni nieco się rozwiewa. Fala mała, ale krótka i storma. Dobrze, że nie idziemy pod wiatr - jest sucho.


W jednym z wąskich przesmyków, mijamy coś lokalnego.


Na Zalewie w ogóle mija się dużo i często. Trudno jest zrobić zdjęcie bez bojki w tle.


A jak nie ma bojek, to jakiś statek zawsze horyzont przysłoni.


Na wysokości przystani w Trzebieży, mija nas jachtowy odpowiednik Fiata Multipla.


Ale kiedy śmiga koło nas szybka i latająca Jadwiga, Mariuszowi puszczają nerwy.


Spoglądając na nasz prędkościomierz, rzuca kilka krewkich słów na wiatr. Zszokowany postępowaniem kolegi, Bartosz nie wie co zrobić z aparatem.


Mariusz zaczyna optymalizować trym żagli. Bartosz nadal nie wie co robić. Sytuacja robi się niezwykle napięta.


Nieco przyspieszamy. Tak przynajmniej mówimy Mariuszowi, żeby się uspokoił.

Fortel się udaje i kolega daje na luz. Zaczyna czuć się na pokładzie na prawdę swobodnie i... Czasami, mokry lik dolny foka nie świadczy o większym zafalowaniu morza.


Tymczasem wymiana handlowa, na granicy między Polską a Niemcami, nie słabnie. Sprowadzamy klepane Vieśwagony, przekręcane Beemki i inne maszyny rolnicze. W zamian, jak widać na załączonym obrazku, wozimy sąsiadom maszyny budowlane.


Ale nie z maszyn kraina nasza słynie. My nasze hałdy wznosimy ku niebu.


I pamiętajcie - po dobrej zmianie, każdą kardynałkę bierzemy zawsze prawą stroną.


Jadwiga znowu nas zawstydza. Na szczęście umyka to Mariuszowi.


Zajęty jest uwiecznianiem swojego motylego dzieła.


Bartek w końcu odzyskuje śmiałość i daje upust swoim żądzom.


Jak miło - Mariusz nie rzuca już mięsem i nie sika na żagle. Na żagle rzuca tylko cień.


Dostrzegamy resztki symbolicznie sławnego muru. Albo nasza władza sprowadziła kilka elementów z rozbiórki, by poprawić wizerunek Polski w ruinie, albo przepływamy gdzieś koło Berlina.


Tymczasem w naszej nowej Polsce wszystko zdaje się za zmianą podążać. Nawet portowe dźwigi i suwnice zamieniają się w latarnie.


Zbieżność z tym, co pewien marszałek powiedział kiedyś o pewnym narodzie i ludziach, jest tu czysto przypadkowa.


Ciasny kanał robi się jeszcze ciaśniejszy, gdy musimy mijać się z innymi jego użytkownikami.


Zdaje się, że po prawej burcie zostawiamy za sobą Marinę Gocław.


W końcu spełniają się marzenia Bartosza o zdjęciu z banderą z kapelusza.


Mariusz też coś fotografuje, ale nikt nie wie co.


Upiera się, że widzi coś interesującego. A to tylko cel naszej podróży - Szczecin.


Wzruszenie jest silniejsze od wstydu. Na widok Wałów Chrobrego, Mariusz zachowuje się jakby był w teatrze. Krzyczy, że to już koniec i rwie włosy z głowy.


Musimy jeszcze tylko znaleźć marinę North-East. Według map powinna być tuż za rogiem.


Mamy ją!


Wszystkie wolne miejsca oznaczone są czerwoną tabliczką. Dzwonimy do bosmana i dowiadujemy się, że to tylko zajętości pozory. Przywraca mi to wiarę w nasze narodowe zdolności do improwizacji i dystansu dla poszanowania prawa i porządku.

Cumujemy i robimy klar na pokładzie.



Z wyspy...

DO MIASTA


Wyspa Grodzka, na której położona jest nasza marina, znajduje się za blisko centrum, aby z tego faktu nie skorzystać.


Pod pretekstem pustych żołądków, ruszamy w miasto, w którym nikt w sobotnią noc spać się nie kładzie.


To co widać na drugim brzegu w zasięgu długiej cumy, idąc z buta już nie wydaje się być tak blisko.


Ale nie narzekamy, bo droga nasza biegnie koło fontanny na Wałach.


Kanał żywi od tysięcy lat nie tylko miasto. Przy Bulwarze Chrobrego znajdujemy czynną fabrykę szaszłyków. Wykorzystujemy to natychmiast.


Spożycie chmielowej herbaty przyspiesza nasz metabolizm płynów. I tu pojawia się problem. Mimo, że miasto nie śpi, śpią toaletowe muszle i pisuary.


Załatwiamy sprawę po żeglarsku. Wszystko i tak kiedyś spłynie do morza.

Robiąc po drodze kilka barowych pit-stopów, dopiero w nocy wracamy na SantaPastę.  Późną porę mamy jednak za nic i oddajemy się nocnym Polaków rozmowom. No i multikulturowym pijackim śpiewom.


Ale wszystko i tak przebija radość ze znalezienia, w marinie, czynnej toalety.


Kładziemy się spać z głową pełną wrażeń, ale z opróżnionymi pęcherzami.

Kiedy budzimy się, jest już 29.06.2018.

W świetle poranka, Wały Chrobrego wyglądają bardzo wyjściowo.


Niestety moja załoga również zbiera się do wyjścia.



Czas na...

Podcumowanie


Pierwszy etap Bałtyckiej Włóczęgi 2018 roku można uznać za zakończony. Pokonaliśmy 237NM, płynąc tylko 47h. Z tego jedynie 16h oszukiwaliśmy na silniku.

Po każdym z takich rejsów zostają jakieś wspomnienia. Czasem są one na tyle traumatyczne, że skutkują zupełnie zaskakującymi efektami. Słyszy się, że wielu po takich rejsach nie wraca na morze, a inni robią voodoo podobizny kapitana. Wszystko zależy od wrażliwości człowieka. W naszym przypadku, etap zaskakująco zaowocował niezwykłą aktywnością twórczą jednego z załogantów. Oto rejs widziany, nie zawsze ukrytą, kamerą Bartosza.





Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.