2 czerwca 2018

Nawiguję, więc żyję - Remont s/y Santa Pasta, cz. 18


Przez wszystkie moje lata spędzone na morzu (a będzie ich już ze trzy i pół) miałem do czynienia z różnego rodzaju nawigacją. Niektóre osobiście stosowałem, a o innych tylko słyszałem.

Niewątpliwie najciekawszą, jaką poznałem, była nawigacja lingwistyczna...

Koniec języka...

ZA NAWIGATORA


Wspomniana nawigacja lingwistyczna bardzo dobrze sprawdza się na Bałtyku. Dla początkujących nawigatorów wytłumaczę pokrótce, o co w niej chodzi.

Powiedzmy, że wracamy jachtem z Karlskrony i chcemy trafić do jakiegoś gwarnego portu, ze szlagierami disco polo, granymi od zmierzchu do świtu.

Najciekawszą sprawą w tego rodzaju nawigacji jest to, że nie potrzebujemy żadnych przyrządów nawigacyjnych.

Jak więc obieramy kurs?

Nie obieramy. Wychodzimy z portu, starając się zostawić go za rufą. Płyniemy sobie dogodnym kursem względem wiatru, przez kilkanaście (lub więcej) godzin. Właściwie to żeglujemy, aż zobaczymy przed dziobem ląd. Wtedy znajdujemy dogodne miejsce do zacumowania lub rzucenia kotwicy i udajemy się na brzeg w poszukiwaniu tubylców. Z pierwszym napotkanym i wyglądającym na miejscowego (wymagana odrobina intuicji), zamieniamy kilka słów.

I teraz uwaga - będzie najważniejsze. Jeśli słyszymy odpowiedź w języku niemieckim, znaczy się pojechaliśmy za daleko na zachód. Wsiadamy więc na jacht i kierujemy się w kierunku, z którego wschodzi słońce.
Kiedy tubylcy mówią po rosyjsku, albo nic nie mówią, tylko od razu ostrzeliwują naszą łódkę - szybko zwracamy się ku poświacie zachodzącego słońca.
Gdy dotarliśmy do lądu i rozumiemy wszystko, a rząd nie przestrzega konstytucji - znaczy się dotarliśmy do celu i potwierdziliśmy doświadczalnie skuteczność nawigacji lingwistycznej.

Uważni i inteligentni czytelnicy zapytają pewnie, co należy zrobić, gdy na dojechanym lądzie nikogo nie spotkamy?

Nie mam pojęcia.

I dlatego postanowiłem na swoim jachcie wymienić kompas.


Cyferki się odlepiły...

TEMU KOMPASU


Dotychczas służył mi kompas Silva 100P. Ale z powodu dojrzałego wieku, bardziej już przypominał kulę śnieżną, niż prawdziwy kompas. Farba, którą kiedyś pieczołowicie wymalowano podziałkę, miała już dosyć przyczepności i stopniowo opuszczała swoje fabrycznie przydzielone miejsce.

Trochę małą wiarę utrzymywałem w to, że możliwe będzie znalezienie zamiennika, w dzisiejszym, nastawionym na konsumpcję świecie.
Ale stało się zupełnie inaczej. Firma Garmin produkuje dokładne kopie kompasów sprzed czterdziestu lat. Zamówiłem więc jedną sztukę.

Dzięki temu zabiegowi, nie musiałem korygować i kombinować z otworami montażowymi.


I bardzo dobrze, bo standardowy montaż wymaga i tak wiele gimnastyki. Trzeba mieć ze trzy ręce, aby wsunąć cztery mocujące blaszki, przytrzymać szklaną kulę i jednocześnie dokręcić wszystkie śruby montażowe.


Jeśli robimy to pierwszy raz, czeka nas kilka podejść. Ale jak już się z tym uporamy, możemy podziwiać swój nowy kurs kompasowy.


A jeżeli zainwestujemy w podświetlenie, to możemy to robić również po zmroku.



Stary...

NOWY


Kompas to rzecz na jachcie morskim podstawowa. Ale widząc, że czeka mnie wakacyjny rejs z dziećmi, nie chciałem wyjść na analogowego oldskula. Potrzebowałem czegoś, co uczyni mnie bohaterem statku.

I wtedy nadarzyła się okazja. Ktoś sprzedawał na aukcji internetowej powystawowy chartplotter. Pomyślałem sobie, że nieco przestarzały już model Raymarine A50 nie wzbudzi zazdrości kolegów z klubu, ale doskonale sprawdzi się w roli rodzinnej nawigacji. Tym lepiej, że wyposażony był od razu w mapy Navionicsa całej Europy. A że był zupełnie sprawny i kupiłem go praktycznie w cenie tej mapy - byłem bardzo zadowolony.


Pozostała sprawa montażu. W wierceniu dziur okrągłych miałem już doświadczenie niemałe. Ale tym razem trzeba było czegoś na miarę prostokątnego Otworu Narodowego.

Zdemontowałem uchwyt od ręcznego GPSa, który odtąd będzie służył jako zapas, w sytuacjach awaryjnych. I w jego miejsce postanowiłem zamontować kupiony chartplotter.

Myślałem wcześniej o czymś wysuwanym na przegubie, przez zejściówkę, co zapobiegało skutecznie dziurawieniu laminatu. Jednak myśl ta nie współgrała z moją filozofią komunikacji pieszej, na odcinku kokpit - mesa.
Tragedii nie ma  - dziura w końcu zawsze będzie czymś wypełniona. Jak nie jednym urządzeniem to innym. Poza tym, w erze żywic epoksydowych, dziury nie są wieczne.

Przestałem się więc umartwiać, tylko przystąpiłem do montażu. Jako szablon posłużyła mi uszczelka.


Zapowiadało się dużo wiórów i pyłu, więc się do tego odpowiednio przygotowałem.


Otwornica we współpracy z wyrzynarką, szybko zrobiły robotę.


Trochę podrównałem pilnikiem i otwór w pełni nadawał się do zamieszkania.


Śruby montażowe okazały się nieco za długie, więc prowizorycznie (działa do dziś) posłużyłem się nakrętko-podkładkami ;)


Najważniejsze było, że od przodu wszystko prezentowało się niezwykle wyjściowo.


I prawie doskonale współgrało z resztą stałych mieszkańców prawej burty.


A teraz wszystkim nie będzie w smak, bo puenty dzisiaj brak.



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.