POPRZEDNI ETAP REJSU? KLIKAJ
Faktycznie - to już trzeci raz, w tym sezonie, przyszło mi przeprawiać się przez Bałtyk. Tym razem wyszło nam 113NM drogi nad dnem i zrobiliśmy to w niecałe 23h. Vega miło nas zaskoczyła i pokazała, że pływa na prawdę dobrze.
29.07.2016 o godzinie 2335 wyszliśmy z Karlskrony. Było już po zmroku i trzeba było nieco się skupić, by cało przejść przez szkiery i wyjechać na pełne morze.
Większość oznaczeń torów wodnych nie jest oświetlona i aby je dokładnie zlokalizować, musieliśmy wzbudzać ich odblaskowe elementy latarką.
Dochodząc do przesmyku w grobli, pomiędzy Kungsholms Fort i Drottningskärs kastell, przypomniałem sobie, że oprócz piwka na lunch i zbiornika z wodą, nie zatankowałem nic więcej. Była godzina 0030 gdy skojarzyłem, że silniki w jachtach nie żywią się wiatrem.
Bałtyk...
PO RAZ TRZECI
Już miałem zawracać, gdy w bakiście znalazł się 20-litrowy kanister z dieslem. Warto wozić zapas. Wlaliśmy całą zawartość do baku i zacząłem przeglądać swoje notatki.
Zliczyłem godziny przejechane na motorku, od ostatniego tankowania. Powinno zostać jakieś 12-13 litrów. Plus 20l, które wlaliśmy... To dawało jakieś minimum 32 litry. A to z kolei zapewniało nam minimum 20h jazdy na silniku, przy założonym spalaniu 1.5l/h. Wiedziałem już wtedy, że spalanie było mniejsze, ale gdyby przyszło orać pod fale - wtedy nigdy nie wiadomo.
Dałem ciała. Ale nie było tragedii - pocieszałem się i kombinowałem dalej....
Gdyby trzeba było gnać całą drogę na motorku, to nie ma bata - nie damy rady.
Pogody jednak zapowiadały 15-20kn z kierunku W. Jeśli do połowy trasy dojedziemy na żaglach (na co się zapowiadało), to już będziemy w domu.
Oczywiście mogło się zdarzyć wszystko. Pogoda mogła się nagle załamać i mogliśmy potrzebować sztormować pod wiatr, dłużej niż 20h.
Ale myśląc tym sposobem, można wyobrazić sobie wiele innych nieszczęść. Mogła zdarzyć się przecież awaria silnika, na którą nic nie poradzimy nawet największym zapasem paliwa. Cała załoga mogła struć się mielonką z puszki i stać w kolejce do kibla, zamiast ogarniać jacht. Jednym słowem - nie ma co żeglować, będąc pesymistą. My nie byliśmy...
Płyniemy dalej!
Za groblą postawiliśmy grota, aby wspomóc silnik. Kwadrans później, diesel poszedł w odstawkę i jechaliśmy już na komplecie żagli. Z racji zapowiadanych wiatrów i nocnej pory, na sztagu zawisł jedynie fok marszowy - genua czekała na lepsze czasy. Słuszna to była decyzja, bo ostrym bajdewindem szliśmy już wtedy całę 6 węzłów.
O godzinie 0230, wyszliśmy ze szkierów i ustawiając się z kursem na Łebę, wiatr mieliśmy już z połówki. Dopiero co zaczęło mocniej przywiewać, więc fali jeszcze nie było. Takie warunki wykopały naszą łódkę na prędkości ponad 7kn - blisko teoretycznej prędkości granicznej kadłuba Albin Vegi.
Godzinę później przekroczyliśmy pierwszą rutę. Bujające się po niej, cztery wielkie i oświetlone jak choinka w grudniu statki, specjalnie nam w tym nie przeszkodziły. Mijaliśmy je z daleka i tylko lornetką, chętni mogli dostrzec ich szczegóły.
Dalej nic się już ciekawego nie działo. Wypiąłem swoje szelki z kokpitu i poszedłem spać.
O godzinie 1100 obudził mnie Paweł - proponował refowanie. Wystawiłem przez zejściówkę swoją rozczochraną... Faktycznie - chmury ciemne ciągnęły z zachodu i wiatr się wzmagał. Przy takim przechyle, żaden fartuch sztormowy pode mną nie wytrzyma - pomyślałem i zabrałem się za wiązanie na grocie pierwszego, a zaraz potem drugiego refa.
Zredukowaliśmy żagiel w samą porę. Kilka minut później, poczuliśmy silne uderzenie wiatru, którego siłę wzmacniał dodatkowo deszcz.
Wiało tak i padało, tylko przez godzinę. I tak jak szybko przyszło, równie szybko odpuściło. Na wszelki wypadek, refów nie zdejmowaliśmy. Co jakiś czas nadchodziły jeszcze mniejsze szkwały.
Po kolejnej godzinie, prędkość wiatru ustabilizowała się w okolicach 15kn, a niebo pozbyło się chmur, czyniąc nam piękną, żeglarską pogodę.
Łajba, oprócz prędkości, trzymała też fason. Mimo dużego zafalowania, wymagała tylko małych korekt na sterze. Rumpel potrzebował silnej ręki, ale daleko było do siłowni, jaką oferowały inne jachty, na których miałem okazję wcześniej pływać. To jedna z zalet Vegi, o której już wcześniej słyszałem - teraz doświadczyłem i uwierzyłem.
Co jakiś czas, większa fala z grzywką przechodziła pod nami, dając przez chwilę wrażenie przebywania na roller-coasterze. Czasem, załamując się uderzała o burtę i jej rozbryzg lądował w kokpicie. To drugie zmobilizowało nas szybko do ubrania się bardziej wodoodpornie.
Niektóre fale przysłaniały horyzont i sprawiały, że zastanawiałem się poważnie nad statecznością dynamiczną Vegi. Na szczęście, te największe nie były strome i żadna z nich nie chciała zrobić nam krzywdy.
Morale załogi sięgały topu masztu - wszyscy delektowaliśmy się taką żeglugą.
Chwilowe przechyły były bardzo widowiskowe. Szczęśliwi, którzy wybrali zawietrzne koje.
Później, wiatr już tylko słabł, a morze robiło się coraz bardziej spokojne.
I tylko od czasu do czasu coś, gdzieś chlupnęło przy burcie.
O 1830 dostrzegliśmy, na południu, pierwsze zarysy polskiego wybrzeża.
Dysponowaliśmy nowoczesną nawigacją, więc nie sztuką było określenie tego co widać. Ale kiedyś, płynąc ze Szwecji do Polski, posługiwano się tzw. nawigacją językoznawczą. Była to bardzo prosta, choć wymagająca nieco czasu na korekty, technika nawigacyjna...
Płynęło się mniej więcej na południe. Po dopłynięciu do lądu, należało sprawdzić po jakiemu rozmawiają ze sobą tubylcy.
Jeśli był to język niemiecki, należało popłynąć kilkadziesiąt mil morskich na wschód i ponownie dokonać sprawdzenia. Czynność tą należało powtarzać, aż do usłyszenia rodzimej mowy.
Jeśli rosyjski - obowiązywała procedura analogiczna, tyle że w kierunku zachodnim.
Rejs kontrolowany...
REJS KONTROLOWANY
Godzina 2030 - z ręczniaka dało się usłyszeć wezwanie straży granicznej.
- Jednostka na pozycji..., tu straż graniczna....
Przełączyłem GPS na ekran ze współrzędnymi pozycji i czekam nasłuchując, bo nie zapamiętałem poprzedniego komunikatu. Żaden statek nie odpowiadał. Za chwilę ponowne wezwanie... Śledzę cyfra po cyfrze - wszystko się zgadza. Reflektor radarowy, który zamontowałem na topie masztu, najwidoczniej działał. To nas wołali!
- Straż graniczna..., tu jacht Santa Pasta, Santa Pasta - zgłosiłem się, nie będąc do końca przekonany czy mnie usłyszą. Mieliśmy jakieś 4NM do brzegu, a ręczny Midland Pacific potrafił już robić mi problemy na Zatoce Gdańskiej, przy zgłaszaniu podejścia do portów. Nauczył mnie hamować moje korespondencyjne zapędy i zgłaszać się, dopiero z odległości poniżej 1 NM od główek.
- Proszę powtórzyć nazwę jachtu. Santa... Co? - ta odpowiedź spowodowała pojawienie się na mojej twarzy uśmiechu.
- Santa Pasta. Santa..., Papa, Alfa, Sierra, Tango, Alfa - wyspellowałem, przypominając sobie szybko NATOwskie abecadło.
- Dziękuję Santa Pasta, zapraszam na kanał 17.
- Zrozumiałem - kanał 17 - jeden, siedem.
Przełączyłem ręczniaka... I co dalej? Zgłaszać się pierwszy, czy czekać. Egzamin SRC, zdany ponad rok wcześniej w systemie ZZZ i już nie pamiętam, kto ma wznowić komunikację na nowym kanale. Nigdy zresztą nie ćwiczyłem takiego przypadku - żadnego innego również. Ech - trzeba było się na kurs zapisać, a nie sam egzamin... Ostatni się odzywałem, więc chyba powinienem czekać. Czekam... Cisza...
- Straż graniczna..., tu jacht Santa Pasta, na kanale 17 - odzywam się w końcu, bo ile można czekać.
- Santa Pasta - czy bandera polska? Proszę podać długość jachtu, czy jest to rejs krajowy, czy zagraniczny, ilość osób na pokładzie i ich narodowość.
Ciekawe co by było, jakbym wtedy zameldował 8 metrów łódki i 23 osoby narodowości syryjskiej? Nie próbowałem jednak kozaczyć. Wymuszona wizytacja straży, na morzu, chyba sporo kosztuje, a ja miałem jeszcze trochę wydatków na jachcie. Miałem też świeżo malowane burty, które mogły ucierpieć od ostrzału artyleryjskiego.
Zgłosiłem stan faktyczny. W odpowiedzi usłyszałem podziękowanie za współpracę i życzenia udanego zakończenia rejsu. Również podziękowałem - należy się - za czujność i ochronę naszej morskiej granicy. Wróciłem na kanał 16.
O 2130 po raz kolejny sięgnąłem po radio. Tym razem, na kanale 12 zgłosiłem wejście do Łeby.
Było ciemno, ale warunki na podejściu dobre i port już był nam znany.
O godzinie 2200 zacumowaliśmy w marinie. Rejs się zakończył, ale pozytywne emocje długo jeszcze w nas grały.
KOLEJNY ETAP REJSU? KLIKAJ
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.