Jak co roku, również tego lata, pojawił się problem. Gdzie jechać na wakacje?
Ta cholerna szkoła, mając rodziców głęboko w zadzie, daje dzieciom aż dwa miesiące wolnego. I dzieje się tak co roku! Aż trudno w to uwierzyć - tyle było już reform edukacji i nadal nic. Nawet najnowsza "dobra zmiana" nie dała sobie z tym rady.
No cóż - trzeba było mieć choć trochę ojcowskiego poczucia obowiązku. Zacząłem przeglądać wakacyjne oferty, płynące do nas, coraz bardziej szerokopasmowymi łączami, ze skąpanych w słońcu, południowych krajów. Ale wtem coś sobie przypomniałem.
Przecież...
MAMY ŁÓDKĘ!
Przez ostatnie tygodnie, chyba zbyt bardzo zaangażowałem się w remont. Zupełnie zapomniałem, że na jachcie można również pływać. Oczywiście po uprzednim włożeniu go do wody, jest to zdecydowanie łatwiejsze.
Nadchodził już środek sezonu żeglarskiego, a s/y Santa Pasta wciąż spoczywała na łożu. Schła nie tylko świeżo położona na kadłubie farba. Usychały też moje żeglarskie marzenia.
Basta! - zawołałem pewnego czerwcowego dnia - tak doniośle, że na przystani zjawił się dźwig. Dalej, wydarzenia potoczyły się już szybko.
Zaprawdę powiadam wam. Posiadanie jachtu morskiego zobowiązuje. Nie tylko do opłacania składek postojowych i ubezpieczenia, jakby się niektórym wydawało. Należy też od czasu do czasu wypłynąć, na swojej łódce, w morze. Inaczej, koledzy z klubu na zawsze będą, takiego portowego kanapowego ziemniaka, wytykać palcami.
Starałem się, jak mogłem najlepiej, wytłumaczyć to mojej rodzinie. Jako wyjście z tej rozpaczliwej sytuacji, zaproponowałem wspólny, wakacyjny rejs do Szwecji.
Bliscy moi, dalecy byli od euforii. Taka zamiana kryształowo-lazurowego, ciepłego Adriatyku, na sinicowo-zielonkawy i wiecznie zimny Bałtyk, była mało przekonująca. Dyskusje i negocjacje trwały długo. Już miałem zaszantażować wszystkich, moją codzienną wielogodzinną grą na gitarze, gdy w końcu osiągnęliśmy porozumienie.
A oto co postanowiono w tej sprawie.
Ja - jako ten biedny miś, miałem znaleźć sobie załogę i zaznając trudu i znoju żeglarskiego życia, przepłynąć ten cholerny Bałtyk. Na dodatek - z powodu niedoboru urlopowego, dokonać tego miałem wykorzystując jedynie weekendy.
Natomiast, małżonka moja, z dziećmi moimi (taką nadzieję w sercu żywię), nie będąc miłośnikami wilgotnych, chłodnych i rozkołysanych chwil na morzu, dołączyć do wyprawy miała, w mniej żeglarskim, a bardziej jachtingowym miejscu i czasie, korzystając przy tym z szybszych i bardziej komfortowych środków transportu.
Tak to sobie wymyśliliśmy. Niedługo potem, przyszedł czas na realizację naszych planów.
No to...
DO ROBOTY
Chętnych, na weekendową, Bałtycką poniewierkę, nie musiałem długo szukać. Zgłosili się nawet w nadmiarze, więc zadecydowała kolejność zgłoszeń.
AMPeR - tak w skrócie można było opisać naszą załogę, by nazwa zabrzmiała fachowo i elektryzowała publiczność. Andrzej, Michał, Paweł e-Rafał, idealnie wpasowali się w marketingowe wymagania rejsu.
Z Górek Zachodnich, wyruszyliśmy w piątkową noc 15.07.2016, o godz. 2330. Naszym pierwszym celem i miejscem odpoczynku miał być tej nocy Hel.
To był szybki etap. Nie wiało tej nocy słabo. Wiatr kierował się na nas z NW, więc bajdewindem, przejechaliśmy do Helu, idąc na foku i zrefowanym 2 razy grocie. Około godziny 0300, zgłaszaliśmy się już na radyjku, do helskiego bosmanatu.
Kilkanaście minut później, przycupnęliśmy przy pomoście wschodnim. W dbałości o miękką jeszcze farbę, wyłożyliśmy na burtę odbijacze.
Kilka miejsc dalej cumował, znany dobrze forumowym żeglarzom - Bury Kocur.
Jajko, zwane też cebulką, wyglądało tamtej nocy nieziemsko.
Rejs z przerwą...
NA OBIAD
Jako ludzie wykorzystywani w tygodniu, do granic możliwości, przez krwiopijcze korporacje, wolną sobotę wykorzystaliśmy na nieco dłuższe spanie. Takie postępowanie groziło kilkugodzinną dziurą, w dokumentacji fotograficznej rejsu.
Na szczęście, sikanie o poranku, zawsze wnosi do relacji jakieś nowe zdjęcia.
W końcu przyszedł czas na żeglarskie śniadanie w kokpicie. Jajecznica z pomidorami, na jachcie, to dla wprawnego żeglarza małe piwo przed śniadaniem.
Hel opuściliśmy o godzinie 1200, przepuszczając wchodzące akurat statki pasażerskie. Miejscowe smażalnie ryb i frytek, wchodziły już o tej porze, na pełne obroty.
Sezon letni oznaczał zawsze wzmożony ruch, w główkach helskiego portu.
Tuż przy cyplu, który objeżdżaliśmy w drodze do Władysławowa, mijaliśmy statek z wycieczką nurków. Obecność podwodniaków sygnalizowała odpowiednia flaga MKS, o kodzie A. Potem dowiedziałem się, że na statku tym była moja siostra. Nie widać jej na zdjęciu, ponieważ była wtedy pod statkiem.
Aby nie nadkładać drogi, przycinaliśmy trochę helskie płycizny.
Ze względu na zmienne w czasie, w tym miejscu głębokości, ograniczyliśmy swoje zaufanie do map i staraliśmy się zachować bezpieczny zapas wody pod kilem, wspomagając się echosondą.
Czas mijał nam najpierw na rozmowach i nicnierobieniu.
A potem na nicnierobieniu i rozmowach.
Płynąc wzdłuż półwyspu, mijaliśmy różne takie, wystające coś-ie.
Dało się również zaobserwować skupiska turystów, którzy to odgrywają nie małą rolę w nadmorskim ekosystemie. Chociaż ostatnio, przy wzroście liczby plażowych kabin toi-toi, sezonowy przyrost temperatury wody w Bałtyku, nie jest już tak odczuwalny, jak był kiedyś.
Czas płynął leniwie, wachty zmieniały się, a na logu drogi przybywało.
Wiało słabo i prosto w sztag. Oszukaliśmy trochę i oszczędzając sobie halsówki, ze trzy pełne godziny podjechaliśmy na silniku.
Przy pławie WŁA, pojawiliśmy się dopiero wieczorem.
Zgłodnieliśmy już wtedy i będąc jeszcze na morzu, myślami siedzieliśmy już przy suto zastawionym stole "U Chłopa". Część załogi zajęła nawet miejsca przy wyjściu.
W główki portu wjeżdżaliśmy tuż przed godziną 2100.
W porcie, Michałowi wydawało się, że słyszy hymn państwowy.
Ale chodzą plotki, że oddawał tylko cześć poległemu dorszowi.
Z braku miejsc w y-bomach, zaparkowaliśmy przy wysokim, jak dla naszego jachtu, Nabrzeżu Wyładunkowym. Powrót na jacht wymagał skoku z nabrzeża na pokład. Laminaty Vegi potwierdziły swoją solidność.
Wypad na...
NIEZNANE WODY
Zrobiliśmy szybką obiadokolację, w jedynym słusznym lokalu gastronomicznym Władysławowa i o 2230 znowu byliśmy w drodze.
Wcześniej, przy odpalaniu silnika zauważyliśmy, że świeci się jedna z lampek kontrolnych ładowania akumulatora. W tym samym czasie, grzał się i brzęczał jakiś blaszany element w rozdzielni, który zidentyfikowaliśmy jako regulator napięcia. Na dodatek, ładowany tym obwodem akumulator hotelowy, pokazywał na mierniku napięcie poniżej 11V. Coś było nie tak. Albo siadł alternator, albo zdechł akumulator. Być może to i to.
Niestety, nikt nie miał wystarczającej wiedzy i umiejętności, aby awarię w pełni zdiagnozować i usunąć. Uznaliśmy, że nie zagraża ona bezpieczeństwu żeglugi i ruszyliśmy w dalszą drogę. Na pokładzie posiadaliśmy jeszcze drugi, w pełni sprawny akumulator startowy silnika, ładowany osobnym obwodem, ze sprawnym dynastarterem. Zawsze było można przełączyć oświetlenie nawigacyjne pod ten drugi akumulator. Nie było jednak, póki co, takiej potrzeby.
Nocna żegluga miała swoje uroki. Tej nocy wiało od lądu na tyle, by w półwietrze rozpędzić naszą łódkę do prędkości 5 węzłów. Płynęliśmy na tyle blisko brzegu, że fale nie miała się na czym wybudować. Można było się wyspać, bez zakładania na koje fartuchów sztormowych.
Być może korzystaliśmy z dobrodziejstwa wieczornej bryzy, bo wiatr wiał nam w żagle z tego samego kierunku, nawet gdy za Przylądkiem Rozewie, zmieniliśmy kurs o 45 stopni na zachód.
Dopiero w połowie drogi między Władysławowem, a Łebą zaczęło dymać prosto z zachodu, co zmusiło nas do puszczenia się w hals.
Po kilku godzinach, wiatr w końcu się zdecydował i nad ranem wiało już stabilnie, z kierunku NW. Znacznie mniej nam już to przeszkadzało, w osiągnięciu portu, co uprościło znacznie ślad jaki rejestrował nasz GPS.
Siła wiatru spadła (na oko - do 10 węzłów), więc grot mógł całkowicie rozprostować swoje fałdy.
Udało mi się też, w końcu, udokumentować swoją obecność na łódce.
Rejs kończył się przy bardzo ładnej, żeglarskiej pogodzie. Po zrobieniu ponad 85NM śladu na wodzie, dopływaliśmy do celu pierwszego etapu.
Jeszcze kilka wieków temu, widok krzyża nawigacyjnego i uzbrojonej fregaty, wychodzącej z portu na spotkanie, mógłby przestraszyć niejednego kapitana. My jednak, po zgłoszeniu się przez radio (VHF 12) w Kapitanacie Portu Łeba i zapewnieniu o naszych pokojowych zamiarach, dostaliśmy pozwolenie na wejście do mariny.
Na kalendarzu była już wtedy data 17.07.2016. O godzinie prawie 1200, wpływaliśmy do portu.
Do Łeby wchodziłem po raz pierwszy. Z jednej strony, to zawsze lekko podkręca emocje.
Z drugiej, szybko człowiek sobie uświadamia, że każdy morski port jest prawie taki sam.
Zielona główka po prawej.
Czerwona po lewej.
I wszystko co trzeba zrobić, to między te główki trafić. Tego dnia mieliśmy warunki plażowe i nie było to trudne. Jednak przy dużej fali przybojowej, nie jest to ani łatwe, ani bezpieczne. Słyszałem, że port w Łebie często bywa zamykany z tego powodu.
Wejście do portu było dość długie i wąskie.
Wkrótce, po prawej stronie kanału, ukazały nam się maszty jachtowe, ułatwiając nam wzrokową lokalizację mariny. Aby znaleźć się wewnątrz portu jachtowego, należało jeszcze wykonać ciasny skręt o 180 stopni w prawo. Dobrze jest poczekać, jeśli w tym samym czasie, jakaś inna jednostka wychodzi właśnie z mariny.
Marina w Łebie jest bardzo dobrze osłonięta od wiatru. W zupełnym zaciszu można spokojnie sklarować łódkę.
Port jachtowy, położony jest z dala od centrum miasta, przez co posiada bardzo przyjemną atmosferę, dającą zmęczonemu żeglarzowi, szansę wypocząć przed kolejnym wyjściem w morze.
Niestety, ciszę i spokój, w godzinach turystycznego szczytu, skutecznie zagłusza, nad wyraz wesoły Ka-Owiec. Najwidoczniej, każdy port polskiego wybrzeża ma swojego "Pirata". Ten w Łebie, dał nam się zapamiętać plażowym przebojem sezonu - "Ruda tańczy jak szalona".
Sprawdziliśmy jeszcze na planie, czy na pewno trafiliśmy do dobrego portu.
Aby nie zajmować miejsca szerszym łódkom, przeparkowaliśmy się do ciaśniejszego y-bomu. Było na prawdę oszczędnie - odbijacze wchodziły na wcisk. My z resztą też. Zbyt duży kąt podejścia i... Przestałem się już martwić, by nie obetrzeć świeżo malowanych burt. Kultura nie popłaca.
Po sklarowaniu łódki oraz opłaceniu tygodniowego postoju, skierowaliśmy się na stację PKP.
KOLEJNY ETAP REJSU? JUŻ WKRÓTCE.
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.