30 kwietnia 2017

Powrót na mokre, czyli małe wodowanie przed śniadaniem.


Dla armatora, wodowanie łódki to chwila zazwyczaj radosna. Nie dla wszystkich jednak pozbawiona trosk i zmartwień. Tak już jest ten świat skonstruowany, że jedni cieszą się bardziej niż martwią, a inni trochę na odwrót.

Niemal każdy właściciel statku rzucanego na wodę, wstrzymuje jednak oddech, nerwowo sprawdzając przecieki na dławicy i innych przejściach burtowych.
Najbardziej pracowity jest to jednak czas dla właścicieli "drewniaków". I im  to należy się tutaj wspominek.

Taki jacht z klepki, najpierw wysycha na lądzie przez kilka miesięcy, a potem wsadzony w mokre, potrafi zaspakajać swe pragnienie, nawet przez kilkanaście godzin, zanim się uszczelni. Zapomniano o tym zjawisku przy okazji "OnkoRejsu" odbywającego się 2 lata temu, na świeżo wyremontowanym s/y Zjawa IV.

W naszym wesołym klubie, na pochwałę zasługuje armator odpicowanej na błysk s/y Jasna Ciasna, który co roku przeżywa wodowanie, jak sam twierdzi - "jakby robił to pierwszy raz". Jest jednak zawsze na tyle dobrze przygotowany i wyposażony, że emocje są tylko ozdobnym dodatkiem do ceremonii otwarcia sezonu.

W czasie zrzucania na wodę, armator takiego drewnianego "kredensu" monitoruje z reguły pracę pomp zęzowych i gorączkowo kalkuluje, czy nie wlewa więcej, niż wypompowuje się.

S/y Santa Pasta jest na szczęście "laminiasta", więc coroczne moczenie kadłuba nie powinno budzić większych emocji. Ale pozory mogą mylić...


Gdy się człowiek spieszy...

TO SIĘ BOSMAN CIESZY


Tradycją w klubie AKM jest wiosenna zrzutka dźwigowa. Przyjeżdża sobie taki duży na kołach, co to kilkanaście ton potrafi na haku wyrwać i wrzuca do wody co się da. Oprócz dojazdu, liczy sobie "za godzinę", więc się w kupę zebranym armatorom, całość przedsięwzięcia bardzo opłaca. Im większa kupa, tym lepiej. Nad optymalizacją czasu i kosztów zawsze dodatkowo czuwa (nieco podniecony tego dnia) bosman.


Kiedy tuż przed ósmą rano zjawiłem się na przystani, od razu dowiedziałem się, że już blokuję inne jachty. Mieli zaczynać od siódmej i przede mną było kilka łódek do zrzucenia. Myślałem więc, że zdążę jeszcze spokojnie śniadanie wciągnąć. A tu bosman, już w bramie zagonił mnie do roboty.

Wskoczyłem więc szybko do brzucha Santa Pasty i odfajkowałem check-listę, którą pospiesznie układałem sobie w mojej rozczochranej.

Dużo punktów nie było. Sprawdziłem czy wszystkie zawory są zakręcone i rozpocząłem poszukiwania korka spustowego zęzy, który jak zawsze w takich przypadkach nie daje się znaleźć.

Przy okazji natknąłem się na utwardzacz do farby, którą kilka dni wcześniej zamalowywałem otarcia i rysy na obu burtach. Wyglądało na to, że robiąc zaprawki zaoszczędziłem jednego z dwóch składników.


W końcu odnalazł się i korek. Został pospiesznie wkręcony.
W tym roku, kolega dorobił mi na tokarce nowy, bo stary przeciekał i przez wyrobione gniazdo, ledwo już go można było śrubokrętem odkręcić.
Skok śruby pociągowej maszyny tokarskiej nie zgrał się jednak idealnie z pożądanym skokiem gwintu, więc nowy też lekko popuszczał - po kropelce. Mimo to, postawiłem na nowe, no i oczywiście na Sikaflex. Bez ryzyka nie ma wentylatora - jak powiadają z angielska.


Etyka i 

EKOLOGI(K)A


Zaraz po odnalezieniu korka zęzowego, przygotowałem też sobie resztkę farby przeciwporostowej, na pokrycie spodniej części kila, do której nie miałem wcześniej dostępu.

Wspomnieć muszę, że takie malowanie pod dźwigiem, na minutę przed wodowaniem, średnio mnie się podoba. Nie jest pewnie nawet zgodne z przepisami BHP, ale praktykowane wśród żeglarzy na szeroką skalę.

Ale nie to jest najgorsze, że komuś się mózg przez nos wyciśnie, jak się pas obsunie lub urwie. Ludzików na naszej planecie, póki co w nadmiarze, więc sobie z jednym mniej nasza planeta jakoś poradzi.
Za to czystej wody już nie jest tak wiele - i to wcale nie dlatego, że ryby do niej srają.
Farba przeciwporostowa, nawet w normalnym użyciu (po wyschnięciu), neutralna i przyjazna dla środowiska naturalnego nie jest. Tak już jest zrobiona, że ma unicestwiać życie, pragnące rozgościć się na kadłubie jednostki pływającej. A jakie spustoszenie robi w wodzie taka jeszcze mokra warstwa antifoulingu, lepiej nie myśleć.

W poprzednim sezonie udało mi się podpierać kil drewnianymi belkami, które przesuwałem odpowiednio (unosząc łódkę lewarkiem samochodowym), aby cała powierzchnia zanurzona łódki była na czas pomalowana i wyschnięta.
Jesienią postanowiłem jednak skorygować nieco długość podpór podstawy i urżnąłem kilka desek, zapominając o naddatku na podstawki pod kil.

Na przyszły sezon zimowy muszę to jakoś ogarnąć, by móc spokojnie przed lustrem stanąć.


Niechciane....

ŻYWIOŁY


Tymczasem podjechało ramię dźwigu. Santa Pasta została opasana i pozbawiona grawitacji, zwisła metr nad ziemią. Poszedł w ruch pędzel, umoczony w farbie przeciwporostowej, z czego jak już wspomniałem, nie jestem do końca dumny. Przed pędzlem oczywiście pojawiła się miękka, druciana szczotka, a po niej drobny papier ścierny - wszystko to dla oczyszczenia i zszorstkowania powierzchni, celem lepszej przyczepności farby.
Uwinąłem się szybko - choć dla obserwatorów mogło to wydawać się pewnie nieco dłużej - i chwilę potem łódka miękko osiadła na wodzie. Asystentów tego dnia nie brakowało, więc mogłem spokojnie uwiecznić ten moment na zdjęciu.


Ponieważ mój y-bom nie był jeszcze gotowy, a silnik okazał się zapowietrzony ponad normę, przeciągnęliśmy na cumach łódkę widmo, w kierunku spokojnych wód miejscowego bajorka.


Miała tam spokojnie poczekać na wskrzeszenie motorka.


Puste bakisty spowodowały, że jeszcze nigdy rufa nie była tak dumnie uniesiona ponad powierzchnię wody.


Zajrzałem w zęzę, czy aby nie napełnia się. Sucho. Ale w kilowej zęzie Albin Vegi, dostrzega się wodę, dopiero gdy sięga ona już akumulatorów. Wtedy jest już na prawdę czym się martwić. Dla spokojności machnąłem więc kilka razy starą, ręczną pompką zęzową. Nie uspokoiłem się jednak. Poszło trochę wody, ale że pompka była już mało sprawna i nie zaciągała się jak należy, nie mogłem prawidłowo ocenić stanu zęzy.

"Na krótko" zamocowałem więc, wyjętą wcześniej z bakisty rufowej, nową pompę zęzową i... Wypompowałem kilka większych haustów, aż usłyszałem siorpanie, wieszczące bezsilność pompy wobec resztek wody. Zęzy bowiem nie da się osuszyć całkowicie. Zawsze pozostanie tam objętość zbliżona do pojemności przewodu ssawnego pompy. Ciężko więc w krótkim czasie ocenić czy wody przybywa, jeśli przeciek jest mały.


Skąd jednak wzięła się ta wypompowana woda? Hmm, czyżby nowy korek spustowy przeciekał? A może jakiś zawór puszcza?

Rzuciłem się do piwnicy i dokonałem ponownego przeglądu dostępnych tam zaworów. Nie stwierdziłem nawet oznak wilgoci. Skąd ten przeciek, więc?


Rejs...

CUMOWNICZY


Moje rozmyślania zostały przerwane i zostałem poproszony o zwolnienie zajmowanego miejsca przy kei.

Zabrałem się więc w te pędy za silnik. Odpowietrzanie układu paliwowego po wymianie uszczelki pompy paliwa i filtra, trwało coś ponad dwie godziny. Gdy już traciłem nadzieję, wreszcie stary, poczciwy diesel zaskoczył i mogłem wyruszyć w 5-minutowy rejs po akwenie Wisły Śmiałej.


Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie to mój najdłuższy i jedyny rejs, w pierwszej połowie sezonu.


Przycupnąłem cicho za Czarnym Bonawenturą. Nie domagałem się zbyt głośno montażu y-bomów, gdyż pozycja burtą do pomostu była bardziej przyjazna pracom remontowym, jakie miałem zamiar przeprowadzić.



Mokre i suche...

TAJEMNICE


Dzień jakoś tak szybko zleciał i czas było wracać do domu. Ale sprawa wody w zęzie nadal była otwarta. Sięgnąłem po automatyczną pompkę, którą kiedyś zakupiłem, a która dotąd nie mogła znaleźć stałego miejsca na łódce.


Nie było mnie w marinie kolejne dwa dni. Nie wiem więc, na ile starczyło by jej prądu z akumulatora, jakby faktycznie przeciek istniał i był spory. Ale przynajmniej zachowałem spokój sumienia, że zrobiłem więcej niż musiałem.
Podczas mojej nieobecności, Santa Pastę doglądali koledzy z klubu. Informowali mnie na bieżąco, że nadal wystaje z wody więcej niż tylko top masztu - co bardzo mnie uspakajało.


Po powrocie, na trzeci dzień, zastałem zęzę suchą. Przypomniałem sobie wtedy, że...

Kilka dni przed wodowaniem zajmowałem się (nieco nadgorliwie) myciem bakist i płukaniem owej zęzy.
Sprawdzałem też szczelność nowego korka spustowego. Oczywiście, na lądzie mogłem tego dokonać tylko od pupy strony - napuszczając wodę do zęzy i zakręcając korek. Ponieważ łódka była wtedy nieco pochylona do przodu, nie odeszły jej wszystkie wody. A to co pozostało, spowodowało mój późniejszy niepokój.

Operację wodowania zakończyłem, jak przystało na dobrego programistę - rozwiązałem kolejny problem, który sam wcześniej wykreowałem.



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.