6 maja 2017

Co w krzyżu się łupie i o tym, co żeglarz ma w słupie. - Remont s/y Santa Pasta, cz. 8



"Aby pała ciągle stała!" - tak wołają, nabuzowani żeglarskim testosteronem, zwolennicy wyciągania jachtu na brzeg, bez składania masztu.
Po drugiej stronie mentalnej barykady, cała reszta zawstydzonych, podpływa pod żurawik do masztów i w milczeniu robi swoje.

Wyciągając jacht w jednym kawałku, jedyne co musimy zrobić, to poluzować i odpiąć achtersztag - i to tylko na krótki czas operacji dźwigowych. W ten sposób, oszczędzamy przynajmniej połowę dniówki "po" i drugie pół dniówki "przed" sezonem, na zabawie z masztem.
Ale nie tylko na czasie jest się do przodu. Unika się również dodatkowych opłat za pracę klubowego żurawia.
Istnieją również teorie, że nic tak nie szkodzi stałemu takielunkowi, jak jego cykliczne zdejmowanie i zakładanie. Zdawałoby się więc, że z takiego podejścia do tematu tylko zyskujemy. Ale jest też druga strona medalu.

Kładąc maszt, dajemy sobie szansę na komfortowe zapoznanie się ze stanem urządzeń zamontowanych na topie i dokładną kontrolę takielunku. Zdając maszt do klubowego kontenera, chronimy go również przed wpływem zimowych czynników zewnętrznych i dajemy odpocząć łożyskom, zamontowanego na topie, wiatromierza.

Jak więc należy z masztem postępować? Zdejmować, czy nie zdejmować? Oto jest pytanie.

Na szczęście, podobne dylematy nie zagościły jeszcze w mojej krótkiej armatorskiej karierze. Przy maszcie, w maszcie, czy też na maszcie - zawsze mam coś do zrobienia, więc go zdejmuję. A w tym sezonie były to całkiem poważne prace...


Pod górkę...

PO PODPÓRKĘ


Kapryśna wiosenna aura spowodowała, że prace przy maszcie rozpocząłem dopiero, gdy jacht moczył się już w wodzie.


Bosman udostępnił mi na ten cel część nabrzeża przed bosmanatem. Zrobił to bynajmniej z uprzejmości. Poznał on już moje szkutnicze zdolności i pewnikiem zapewnić sobie chciał bliskość treści, jakie młodzież chłonie na jutjubie, pod kategorią "wpadki i śmieszne filmiki".

Zakres robót oszacowałem na dwa do czterech dni - asekuracyjnie - z uwzględnieniem przypadku, gdyby coś nie wyszło od razu, tak jak powinno.

Ale życie znowu dało mi lekcję. Po raz kolejny przypomniało mi, że większość czasu przy remoncie łódki nie zajmują zadania zaplanowane, ani te po których spodziewamy się, że mogą zająć dłużej niż planujemy. Najwięcej roboczogodzin spędzimy na pracach dodatkowych, o których nie mieliśmy pojęcia, że trzeba będzie przy okazji wykonać.


Tym razem zalążkiem pomysłu i początkiem ciągu przyczynowo-skutkowego było dostrzeżone przy zdejmowaniu masztu, uszkodzenie podpory salingu. Charakter obciążenia tego węzła mechanicznego, nie stwarzał wielkiego ryzyka, ale wolałem na zimne dmuchnąć i wymienić.


Niestety, nasze osiedlowe dyskonty nie oferują takiego asortymentu. Są  na szczęście jeszcze miejsca na świecie, gdzie można dostać podpory salingów do Albin Vegi. Słowo klucz to "spreaders".

Ze względu na najniższą cenę, pierwsze zamówienie skierowałem do Steve'a z Wielkiej Brytanii. Gość znany jest chyba każdemu armatorowi Albin Vegi.
Odpowiedział szybko. Po odgórnej zapłacie PayPal'em, już po kilku dniach, zostałem szczęśliwym posiadaczem nowych podpórek salingów. Używam liczby mnogiej, ponieważ postanowiłem wymienić od razu oba.

Coś tknęło mnie aby sprawdzić przysłane elementy. Przeczucie było słuszne - okazały się nad wymiar niewymiarowe. Pracująca płaszczyzna oparcia, była na tyle mała, że według mnie groziło szybkim uszkodzeniem i zniszczeniem podpory, a tym samym poważną awarią, prowadzącą w konsekwencji nawet do złamania masztu.


Steve zapewniał mnie, że sprzedał już takich wiele. Ponoć wszystkie zostały zamontowane i służą dzielnie ich właścicielom. Ja jednak nie mógłbym pływać na łódce, obarczony taką dozą niepewności. Czym prędzej odesłałem zamówione podpory i otrzymałem zwrot zapłaconej kwoty.

Natychmiast skierowałem się ku drugiej i ostatniej znanej mi lokalizacji, gdzie można było kupić to czego szukałem. Firma VegaMarin ze Szwecji oferuje wiele różnych różności - nie tylko do Albin Vegi. Ceny mają niestety skandynawskie. No ale nie miałem wyjścia. Zamówiłem. Przysłali. Sprawdziłem szerokość - było git. Rozpocząłem więc demontaż starych wsporników.

Łatwo nie było. Wyjęcie bolca z okuć masztowych jakoś jeszcze poszło. Co prawda zabrałem się do tego niewłaściwie i przez to umordowałem okrutnie. Dopiero kolega Julek, podpowiedział mi, że wystarczy porządne młotka pierdolnięcie, aby wybić stary nit. Nie należy stukać za lekko i niezdecydowanie, gdyż rozbija się wtedy samą końcówkę i powoduje zakleszczenie w otworze na dobre. A wtedy zostaje już tylko rozwiercanie.


Kolejny etap zaskoczył mnie zupełnie. Pomimo posiadania wypasionej skrzynki bosmańskiej, rozłączenie aluminiowego odlewu od aluminiowej rury okazało się największym wyzwaniem kampanii wiosennej 2017. Po 43 latach erozja aluminium spowodowała niemal zrośnięcie się tych elementów.

To co sprawdziło się przy demontażu zaworów, nie działało na takielunek. Nie pomogło podgrzewanie rury i próba wyrwania czy wykręcenia wspornika. Prężyłem się i spinałem, balansując na cienkiej granicy głośnego bąka z mgiełką, a ten aluminiowy konus ani drgnął.


W swojej bezsilności zapragnąłem zadać chociaż jakikolwiek cios. Nie był śmiertelny, ale dawał mi jako operatorowi szlifierki kątowej, odrobinę satysfakcji oraz złudzenie jakiegoś tam progresu.


Po kątówce, w ruch poszła wiertarka. Na tym etapie najbardziej dało zauważyć się moją rozpacz i bezsilność. Wspornika było coraz mniej, ale dalej siedział tam gdzie nie chciałem go widzieć.


Kiedy myśli moje biegły już ku złożeniu zlecenia na tokarkę, znalazł się w pobliżu ktoś bardziej rozgarnięty technicznie. Kolega Robert podpowiedział mi użycie brzeszczotu. Wyrzynarka faktycznie dała radę i w kilka sekund resztki wspornika wysypały się z rury.


Przy rozbrajaniu drugiego ramienia salingu, również popełniłem kilka błędów. Głównie dlatego, że emocje znowu wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem. Ale co tam - i tak jestem z siebie dumny.
Mogłem podejść do sprawy z chłodną kalkulacją, przemyśleć, zadziałać i wkrótce potem cieszyć się wygraną. Ale nie. Nie tędy droga. Cóż to by było za lewackie zwycięstwo, bez odrobiny cierpienia. Nie byłoby co potem wspominać.
Ja wolałem iść "na hurra" - z ułańską fantazją. Zwyciężać w znoju. Ponosić straty. Brnąć przez pasmo upokorzeń. W każdym kroku naprawiając, to co zepsułem w poprzednich. No i koniecznie użalać się głośno na swój los. To się chyba ma we krwi. Polskiej krwi.


Efekt końcowy był w miarę zadowalający.


W tej drugiej bitwie poległ jeden z brzeszczotów. Nie opłakiwałem go jednak długo. Większą radość sprawiał mi widok truchła mojego aluminiowego wroga.


Teraz należało tylko zamontować nowe wsporniki. Spodziewałem się małej bułki z masłem. Ale na starej łódce nic nie jest proste.

Samo zamocowanie wspornika w ramieniu salingu okazało się rzeczywiście łatwe. Pasowanie było lekko na wcisk i po ustawieniu odpowiedniego kąta wystarczyło jedno puknięcie gumowym młotkiem. Pozostało tylko wywiercić otwór we wspornikach.


Zaraz potem okazało się jednak, że wsporniki nie do końca pasują do moich okuć masztowych. Tym razem nie zgrały się otwory montażowe.
Albo metalurgia szwedzka zeszła na psy, albo Albin Vega miała więcej niż jedną wersję masztu.


Po długi namyśle i konsultacjach postanowiłem zeszlifować nieco powierzchnie "pracujące" wsporników. Operacja niby prosta, ale trzeba było zachować kąt płaszczyzn, który przekładał się potem na kąt nachylenia salingów względem masztu. Dzięki temu obciążenie salingów jest osiowe.


Nie była to decyzja zła. A na pewno lepsza od rozwiercania otworów i tym samym osłabienia konstrukcji - bo i taki pomysł chodził mi wcześniej po głowie.


Po tej operacji, w końcu mogłem założyć i zaklepać nity.


I tym sposobem, miałem kolejny etap prac za sobą.


Zamontowane wsporniki wydawały się działać poprawnie. Kąty nachylenia obu salingów były równe.


Czy faktycznie było zrobione dobrze, sprawdzi się dopiero na morzu.


Roboty....

NA DRUTACH



Niemal od dziecka - czyli od jakiegoś roku - marzyłem o morskim odbiorniku i antenie VHF. No i oczywiście o wiatromierzu. Ale nie o ręcznych zabawkach, które już miałem, ale o takich prawdziwych, co mają poważni żeglarze na topie masztów.

Na szczęście, zimowe przeceny w wyspiarskich sklepach kreowały okazje. Sumując jeszcze z tym kulturalny kurs funta, w bardzo przyzwoitych cenach, nabyłem to i owo. Nie zniechęcam nikogo do wspierania rodzimej przedsiębiorczości, ale różnice w cenach rzędu 35% dają pełen odpust od takich niepatriotycznych decyzji.

Przez zakup online w moim ulubionym wyspiarskim sklepie Marine Super Store, stałem się posiadaczem radia morskiego Standard Horizon GX2200E, wyposażonym w DSC, GPS i odbiornik AIS.

W Cactus'ie udało mi się tanio upolować wiatromierz NASA Target 2 Wind System. Jest to bardzo podstawowa wiatr-maszynka, ale wystarczająca dla moich potrzeb.
Zaakceptowałem ją mimo pokazywania jedynie kierunku i siły wiatru pozornego. Ma służyć głównie jako odniesienie do subiektywnych odczuć zmęczonego sternika. Wystarczy przecież obliczyć tylko jeden cosinus i już wiadomo kiedy obudzić kapitana na refowanie grota.

Oba urządzenia wymagały przeciągnięcia kabli przez maszt. Na topie miały bowiem znaleźć się zarówno czujnik wiatromierza, jak i antena VHF.
A jak już ciągać, to na całego. Na topie postanowiłem dodać jeszcze lampę kotwiczną.

Najgorzej było wpleść w maszt pierwszy kabel. Wepchnięcie go "po prostu" w maszt nie miało szans. Pilot zrobiony ze starej stalówki również klinował się gdzieś wewnątrz. Dopiero juzing z przywiązaną nakrętką i podniesienie masztu do pionu dało rezultaty. Za pomoc przy dźwiganiu masztu dziękuję kolegom klubowym Makaremu i Marcinowi.

Mając już przeciągnięty juzing, bardzo łatwo było zamienić go na grubszą linkę - łatwiejszą w uchwycie.

Przyszedł czas na kable. Do łączenia poszczególnych sekcji używałem głównie elektrycznej taśmy izolacyjnej. Początkowo sprawdzała się najlepiej. Potem jednak niezbędna okazała się szara taśma naprawcza.


Zrobiłem też sobie szydełko, aby manipulować liną pomiędzy wspawanymi w top masztu żebrami.


Aby mieć większy zakres manipulowania szydłem, wykręciłem z masztu bloki fałowe.


Dzięki technice żeglarskiej, mogłem być z obu stron masztu na raz.


I tak mijały kolejne godziny. Od czasu do czasu coś się blokowało i zrywała się taśma. Nabrzeże AKM było świadkiem niezliczonej ilości poprawek, prób i pomyłek.  Zdarzyło mi się nawet pociągnąć nie ten koniec co trzeba i wyciągnąć już przewleczony kabel.
Ale w końcu, wszystkie elektryczne druty dzieliły znaczną część swojej długości z masztem.


Do realizacji pozostała druga część planu. Zabezpieczenie kabli (szczególnie antenowego) przed uszkodzeniem i stukaniem o maszt.

Sprawa była na tyle poważna, że skonsultowałem ją z wieloma armatorami naszego klubu. Posypały się podpowiedzi w pełnym zakresie od "po wuj ci osłona - u mnie nic się nie przeciera i nic nie stuka", po "jak nie zabezpieczysz przed stukaniem, to jobla dostaniesz po sezonie pływania".

Samych rozwiązań ubezwłasnowolnienia kabla było też kilka. Od wepchnięcia nadmiarowej ilości peszla, po kabel przytwierdzony opaskami do stalówki naciągniętej ściągaczami na topie i/lub przy stopie masztu.

Żadna z tych opcji nie przypasowała mi, a intuicja podpowiadała użycie peszla i otuliny ochronnej.

W markecie budowlanym nabyłem zestaw początkującego instalatora i rozpocząłem próby. Czas pracy oszacowałem na jeden dzień.


(Trzy dni później...)

Jak zwykle, moje pomysły skierowały mnie na drogę rekurencji i kilkunastu iteracji.

Algorytm zdawał się prosty.

1. Przeciągnąć stalówkę przez peszel.
2. Zaczepić kabel do stalówki.
3. Wciągnąć kabel w peszel.
4. Naciągnąć otulinę na peszel.
5. Całość wepchnąć, jakimś cudem, do gardła masztu, aż po migdałki na topie.


Być może dlatego, że jestem człowiekiem w cuda wiary nie dającym - nie byłem w stanie zrealizować tego ostatniego punktu.


Bosman zerkał, z coraz większym niepokojem, na coraz większą przestrzeń jaką zajmowałem swoją operacją o pseudonimie "rura w rurę". Długość zestawu montażowego nie dawała się już nawet zmierzyć w kotach.


Prób było wiele, ale za każdym razem, jak już było blisko do celu, coś się przycinało, klinowało i w końcu zrywało. Na nic okazała się nawet ofiarna pomoc, oderwanych od kieliszka chleba, kolegów Andrzeja i Michała.

Inspekcja wnętrza masztu wyjaśniła wszystko. W stoczni Albin Marin nie oszczędzali na długości śrub i wkrętów. Konieczna była weryfikacja moich pierwotnych planów.

Po namyśle, zrezygnowałem z wewnętrznego peszla i kabel poszedł bezpośrednio w otulinę. Tak na prawdę, to nie miałem innego wyjścia. Z perspektywy żeglarza lepiej jest chronić drut przed stukaniem, niż uszkodzeniem. Otulina amortyzuje i wygłusza majtanie się kabli wewnątrz aluminiowej rury. A jak się kabel przypadkowo przetrze, to i radio wtedy zamilknie na dobre. Wszak na prawdę o ciszę chodzi i wsłuchanie się w szum morza.

A oto zwycięska konfiguracja, która przetrwała próbę wysiłkową i którą w końcu udało się umieścić w maszcie.


Niepozorny aluminiowy płaskownik, posłużył jako prowadnica i pomógł wiązce przewodów ominąć wałek korby do rolowania grota oraz wystające śruby montażowe wind fałowych.


Dolną część kabli w otulinie, przymocowałem do wnętrza masztu, wykorzystując kombinację obejm rurowych.


Teraz dopiero uwierzyłem, że to już koniec walki z nadziewaniem masztu.



W końcu....

NA SZCZYCIE


Montaż wiatraczków i drucików na topie, zacząłem od montażu czujnika wiatromierza.

Producent przewidział uchwyty z tworzywa sztucznego, które jakoś przypasowały do profilu mojego masztu. 


Szkoda, że nie były profilowane. Ale nie można dogodzić każdemu z osobna i wszystkim razem.


Kolejne zdjęcie obnaża brutalną prawdę. Przykręciłem ten wiatraczek, zanim jeszcze zająłem się wpuszczaniem kabli. Widok czegoś takiego podwyższa bowiem morale przed ciężką walką.


Przed podniesieniem masztu działanie wiatromierza należało sprawdzić.


I przy okazji skalibrować, dając mu do zrozumienia kiedy wiatr wieje z przodu. Robi się to przez unieruchomienie wimpla w odpowiedniej pozycji i wciśnięcie wszystkich trzech przycisków na wyświetlaczu.


Kabel z wnętrza masztu przeprowadziłem, wywierconymi na bocznej ścianie otworami. Nie było innej możliwości, gdyż z obu stron, na topie znajdują się bloki fałowe. Dziurawienie zaś górnej powierzchni masztu naraża chyba jacht, w większym stopniu, na przecieki.


Gumowe przepusty kablowe uszczelniłem dodatkowo taśmą samowulkanizującą.


I mam nadzieję, że pozostaną szczelne na kilka sezonów.


Producent dość pesymistycznie podszedł do awaryjności swojego urządzenia. Przewidział bowiem konieczność demontażu czujnika i rozłączenia kabla. Stąd na zdjęciu wzięło się zgrubienie. To nic innego jak zabezpieczona taśmą samowulkanizującą złącze kablowe. Wszystkie kable otrzymały pętelkę, która z jednej strony daje zapas w razie potrzeby, a z drugiej ogranicza ściekanie wody po kablu do wnętrza masztu.


Wkrótce, po drugiej stronie pojawił się wspornik anteny.


Nie byle jakiej anteny. W firmie Eljacht z Gdańska, zakupiłem model Glomex RA109SLS. Nie była to najwyższa półka, ale na mojej leciwej krypie powinna robić robotę. Celowo wybrałem zgrabny druciany bacik, zamiast kloca z włókna szklanego. Trochę będzie się majtać na boki, ale przynajmniej wiatr nie powinien jej zauważać.


Bardzo dużo uwagi przyłożyłem również do kabla antenowego. O kiepskiej renomie RG-58 słyszeli już chyba wszyscy. Nawet instrukcja od radia nie zachęca do montażu takiego druta dla długości większych od 6m.

Manual poleca natomiast przewód koncentryczny oznaczany (z tego co pamiętam) jako RG-213. Jest to kawał solidnego koncentryka. Na tyle solidnego, że jego średnica przeraża nawet dojrzałe żeglarki, a promień gięcia wynosi około 10cm.

Aby przecisnąć się z kabelkiem przez zakamarki mojej Vegi i zarazem nie uszkodzić go, wybrałem inne rozwiązanie. Polecana na forum żeglarskim firma Avanti Radiokomunikacja, miała w ofercie kabel Aircel 7 firmy SSB.
Doskonałe parametry, mała średnica 7.3mm i duża elastyczność (promień gięcia 2.5cm), to było coś czego potrzebowałem.


Razem z kablem zamówiłem dedykowane dla Aircel 7 złącza UC1, które oczywiście posiałem gdzieś i nie mogłem znaleźć, kiedy ich potrzebowałem. Potem okazało się, że schowałem je w pudełku razem z radiem.


Ale okazało się to długo potem - kiedy już zacząłem w panice biegać po marinie wypytując wszystkich napotkanych o końcówki do kabla antenowego.
Kolega Grzegorz znów miał pecha i nie zdążył się schować. Nie miał wyjścia - użyczył mi to co miał. A ja dzięki temu miałem kabel Aircel 7 i wtyczkę do RG-213.


Trochę było z tym gimnastyki, ale jakoś udało mi się dopasować gruszkę do jabłka. Był to mój pierwszy w życiu kabel antenowy. Innymi słowy - przestałem być przez drut niepokalanym.


Na drugi dzień znalazłem odpowiednie wtyczki w pudełku z radiem i... A co mi tam - zainstalowałem.
Trochę żal było mi ucinać tak ładnie zarobiony kabel, w obawie czy znowu powtórzę swój sukces. Ale udało się. A satysfakcja, że wszystko jest zrobione tak jak trzeba, była bezcenna. Dokumentacja fotograficzna pozostała jednak z dnia poprzedniego.


Pozostało jeszcze "przedzwonić" kabel i sprawdzić czy nie ma zwarcia między rdzeniem a ekranem.


Teraz można było uwieńczyć swój sukces, przykręcając samą antenę.


Widok anteny ucieszył moje oczy. Ale umartwił mą duszę.

Nic wyżej już nie będzie - pomyślałem. I stałem tak przygnębiony, w milczeniu, zdając sobie sprawę, że właśnie osiągnąłem sam szczyt.

Czy jeszcze czegoś w zdołam w życiu dokonać? Nawet jeśli tak - będzie to poniżej anteny.


W końcu zmieniłem dekorację, zostawiając miejsce pracy samotne, na kolejną noc. Maszt, który od tygodnia wyglądał mniej więcej tak.


Teraz prezentował się w nowej odsłonie.


Może i wielu z Was nie ściska za serce, ale dla mnie ten widok był jednym z najpiękniejszych krajobrazów tego sezonu.


Jaśnie oświecona....

KOTWICA



Mała pierda a cieszy. Lampka kotwiczna ze stajni Hella Marine dołączyła do wyposażenia Santa Pasty. Na polskim wybrzeżu raczej nie będzie używana, ale nigdy nie wiadomo gdzie to człowieka w świat żona wygoni. Lepiej mieć i nie używać, niż nie mieć a potrzebować.


Pierwsza rzecz jaką należy z taką lampką zrobić, to wymienić żarówkę na LED. Chyba, że lampa jest już w taką wyposażona fabrycznie. W obu przypadkach, akumulator będzie nam za to wdzięczny.


Ważne, aby LEDowa żarówka dawała światło białe ciepłe, a jeszcze lepiej jakby była dedykowana do zastosowań morskich.


Nie ma się co obawiać - nie będzie się przez to bardziej nagrzewać. Za to barwa będzie prawidłowo odbierana przez widzące nas inne statki.



Kolejną rzeczą, na która można zwrócić uwagę jest wielkość żarówki. Ja akurat nie zaprzątałem sobie tym głowy, ponieważ w takich sprawach miewam fuksa. Tym razem zmierzyłem swoje szczęście - miało 3mm między kloszem lampy a żarówką.


Przymierzając lampkę do masztu zdecydowałem, że dobrze by było ją trochę podnieść i uczynić przez to lepiej widoczną.

Są do dostania gotowe lampy z podstawą, ale ponieważ ja kupiłem bez, musiałem wykonać ją sam.


Aluminiowy płaskownik, który przysłużył się przy wciskaniu peszla w maszt, przydał się po raz kolejny.



Estetycznością nie zabijało, ale wysoko będzie, więc nikt się nie powinien czepiać.


W pełni uzbrojony top masztu wyglądał tak.




Plastik wcale nie....

FANTASTIK



Wchodząc w temat oświetlenia kotwicznego, zainteresowałem się przy okazji światłem silnikowym. Zawsze łatwiej cokolwiek zrobić póki maszt leży.


Na stronie sklepledowy.pl udało mi się zamówić bardzo fajne żarówki LEDowe.


Wymiana miała potrwać dwie minuty, a rozkład plastiku tysiąc lat. Stało się zupełnie na odwrót. Zatopiona w plastikowej oprawie nakrętka wyłamała się przy dokręcaniu śruby.


Próbowałem kleić, ale z marnym skutkiem. Kolega Julek, znowu udzielił mi trafnej podpowiedzi. Plastik - plastikiem zwyciężaj! Koniecznie ze starą lutownicą w reku.

Pierwsza próba polegała na pobraniu materiału od dawcy. Zakończyła się odrzuceniem przeszczepu.


Kolejny fortel polegał na zastosowaniu materiału własnego.


I wtedy dopiero osiągnąłem sukces spójności.



Dobrze jest wierzyć ale....

LEPIEJ MIERZYĆ



Żurawik do stawiania masztów czekał na mnie od kilku dni. Ale się nie doczekał. Grzebałem się z masztem tak długo, że zahaczyłem o 85-lecie AKM. Żurawik jako mało wyjściowa dekoracja, został na ten czas usunięty z nabrzeża.

Kiedy orkiestra przestała grać i ucichła ostatnia modlitwa, spokój znowu zagościł na przystani. Wtedy poczułem, że to jest ten dzień.

Gdy przyszło stawiać maszt, jak zwykle mogłem liczyć na pomoc klubowych kolegów. Choć czasem zdaje mi się, że gdy pojawiam się na przystani, każdy boi się wysunąć głowę ze swojej łódki. Ale mam na nich haka i biorę ich głodem. Ustawiam się w ciągu komunikacyjnym do portowego WC i tam urządzam łapanki.

Marek też miał haka - ale na żuraw.  Uniknęliśmy więc ręcznego przetaczania maszyny dźwigowej na stanowisko robocze.


Wszystko było przygotowane. Takielunek po przeglądzie założony, a nowe ściągacze od Kulika biły swoim blaskiem po oczach. Robota szła, jak po maśle.


Ale przez ten cały remont łódki, nauczyłem się jednej rzeczy. Jak wszystko idzie sprawnie, coś musi iść źle...

Po postawieniu masztu zauważyłem, że coś jest nie tak z długością want kolumnowych. Choć przy pierwszym ściągaczu myślałem, że kupiłem za krótkie. Niektóre beczki łapały bowiem ledwo kilka zwojów gwintu, podczas gdy inne dokręcały się na maksa, nie naprężając want.

Oceniając długość leżących na nabrzeżu want "na oko", nie przyszło mi do głowy, że sa one różnej długości.

Zaistniała konieczność zamiany. Pierwsze próby podjęte zostały na wodzie - a raczej na drabinie. Na wysokości z reguły zachowuję się bardzo niemęsko, więc Makary i bosman Janusz dzielnie próbowali mi pomóc. Ale pancerne zatyczki do sworzni łatwo nie odpuszczały.


Zdecydowaliśmy, że szybciej będzie zdjąć maszt i postawić na nowo. Przy okazji dokładnie pomierzyliśmy wanty i udokumentowaliśmy łatwą do przeoczenia różnicę kilku centymetrów, na wantach kolumnowych dziobowych i rufowych.


Było już głębokie popołudnie, gdy po raz drugi w tym sezonie, maszt wzniósł się do pionu.


Tego dnia przestałem być armatorem motorówki i znów teoretycznie miałem na czym postawić żagle. Ale w praktyce, droga do tego była jeszcze długa i kręta...



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.