15 sierpnia 2015

Rejs "Born to holm", s/y Blonde J (Leisure 27), 07-10.08.2015


S/y "Blonde J" (Leisure 27) to łajba, która okres swojej świetności ma już dawno za sobą. Nadal jednak, pomimo ubogiego jak na dzisiejsze czasy wyposażenia hotelowego, pływa całkiem dzielnie. Ze względu na swoją długość (zaledwie 8.2 metra) jest nieco żyguśna, ale pod falę chodzi całkiem miękko.

Jacht stacjonuje w Kołobrzegu, nieopodal Mariny Solnej, przy Nabrzeżu Szkolnym.


Odbiór w moim wydaniu, jak zwykle skutkował narzekaniem armatora na upływ czasu. Oprócz znalezionych pierdółek, jak brak zawleczki w uchwycie sztormrelingu i braku refszkentli, nic nie wskazywało aby jacht nie mógł bezpiecznie pływać.

20 lipca 2015

Rejs "Rodzinny Babel na Zatoce", s/v Rewa (Delphia 29), 18-19.07.2015


Pisząc tę relację po kilku miesiącach od rejsu, żałuję że nie przeczyta jej już człowiek, dzięki któremu rejs mógł się odbyć.

Tomasza Bonarowskiego poznałem niedawno, w czasie jak startował z firmą Seaventi. Byłem jego pierwszym klientem, prowadząc swój pierwszy w życiu skipperski rejs po Zatoce Gdańskiej. Dzięki inicjatywie Tomka, jego zaangażowaniu i sumienności, mogłem to zrobić, mając jedynie patent ŻJ.

Niestety nie mieliśmy okazji poznać się bliżej, niż poza relacją klient - armator. Byliśmy co prawda umówieni wstępnie "na piwko", ale już nie zdążymy się spotkać. Tomasz odszedł 30-go listopada 2015 r.

Opowieści o piekle i niebie słabo do mnie trafiają. Nie potrafię też modlić się za czyjeś dusze. Wierzę natomiast, że najlepsze czego człowiek może w życiu dokonać, to pozostawić po sobie dobre wspomnienia i poczucie wdzięczności u ludzi, których znał. Na zawsze zapamiętam Tomasza jako życzliwego, przepełnionego pozytywną energią człowieka, bardzo angażującego się w to co robi dla innych.

Dziękuję Ci Tomku!

Zdjęcie pochodzi z profilu FB https://www.facebook.com/tomasz.bonarowski

18 lipca 2015

Rejs "Vis-a-vis Trogiru", s/v Kolibri (Gib Sea 37), 04-11.07.2015


No i stało się. Znowu zapuściliśmy się rodzinnie w rejony barbarzyńskich plemion. Od ostatnich wakacji w Chorwacji minął rok. Dokładnie 12 miesięcy wcześniej wpadłem na szalony pomysł zwiedzania tamtejszego wybrzeża i okolicznych wysp, z pokładu samodzielnie prowadzonego jachtu morskiego.

Wykorzystując końcówkę jednego sezonu żeglarskiego i początek drugiego - startując od zera bezwzględnego - dorobiłem się wszystkich niezbędnych uprawnień żeglarskich. Całą zimową posuchę spędziłem z lekturą, stając się stałym klientem wielu wydawnictw oferujących żeglarską literaturę. W grudniowe mrozy zdałem też eksternistycznie egzamin na SRC.

Po zimie, jednocześnie z wodowaniem pierwszych jachtów na Zatoce Gdańskiej, rozpocząłem pływanie, starając się przez całą wiosnę znaleźć jak najwięcej do tego okazji.

W końcu nadszedł dzień, w którym słowo stało się czynem i zamieszało między nami. A dokładnie pomiędzy mną, a moją pierwszą żoną Elizą. Wieczorne dyskusje o wyższości mieszkania na jachcie, nad hotelowym olinkluziw, bardzo często kończyły się cichymi dniami. Ale wraz z upływem czasu szło mi coraz sprawniej. Z dnia na dzień zdobywałem coraz więcej poparcia dla swoich planów. Coraz częściej rozmowy, zamiast kłótnią, kończyły się konsumpcją naszego związku małżeńskiego.

Ostatecznie osiągnęliśmy konsensus - tydzień na lądzie i tydzień na jachcie. Niestety podróż autem z Polski wydarła z okresu lądowego kilka dni. Ale nikt mi dzisiaj nie udowodni, że to moja wina;)

27 czerwca 2015

"Vademecum żeglarstwa morskiego" Zbigniew Dąbrowski, Jerzy W. Dziewulski, Marek Berkowski

"Szuwarowe" żeglarstwo nigdy specjalnie mnie nie pociągało. Owszem, byłem kiedyś na Jezioraku, ale nie poczułem tego, co udało mi się odkryć w sobie, będąc pierwszy raz na bałtyckim rejsie.

Na tym samym rejsie, skipper Krzysztof polecił mi "Vademecum..." - książkę, którą jak mówił - zawsze miał przy sobie na półce w mesie. Kupiłem ją niezwłocznie po powrocie na suchy ląd.

Kartkując wstępnie lekturę, miałem jednak mieszane uczucia. W większości monochromatyczne, odręczne ilustracje nie wzbudziły mojego zaufania i książka wylądowała na półce na kilka tygodni. W międzyczasie trochę popływałem samodzielnie po Zatoce i okolicach.

Dopiero później, gdy nie miałem już co czytać - sięgnąłem po "Vademecum żeglarstwa morskiego" i zostałem oczarowany jego poziomem merytorycznym. Mając już odrobinę praktyki, potrafiłem docenić wartość książki. Od razu uznałem ją za lekturę obowiązkową dla siebie i wszystkich przyszłych morskich żeglarzy.

Teoretycznie książka obejmuje materiał znany mi już z innych źródeł, ale skupia się szczegółowo na morskim aspekcie żeglarstwa i robi to doskonale.



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.



12 czerwca 2015

Rejs "W Morze Ciało!" - s/y Perełka (Janmor 31) - 04-07.06.2015


Nie stało się to dziełem przypadku, że zupełnie niedawno udało mi się wypływać staż i zdać egzamin na JSM. Dzięki Akademii Jachtingu z Jastarni było to całkiem miłe doświadczenie.

Zaraz po tym wydarzeniu, doskonale zdałem sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką za sobą niesie posiadanie patentu.
Otóż, mieć patent - to nie wszystko - należy go teraz koniecznie wypróbować!

14 maja 2015

"Angielski dla żeglarzy" Małgorzata Czarnomska

Jak to dobrze, że ktoś pomyślał o takiej właśnie książce!

Kiedy niedawno rozpoczynałem swoją przygodę z żeglarstwem i uczyłem się żeglarskiej terminologii, miałem wrażenie że już wtedy uczę się jakiegoś obcego języka. Większość terminów zapożyczona jest bowiem z języków ludów, które wieki temu parały się już morskimi włóczęgami.

W karierze każdego prawie żeglarza morskiego nadchodzi jednak moment, kiedy rusza w nieznane. Nie mam tu na myśli obszarów nie opisanych na mapach, bo takich już niestety nie ma. Myślę tu natomiast o wodach terytorialnych obcych państw, na których komunikacja w języku polskim, pomimo wielkiej liczby polskich emigrantów na całym świecie, nie zdaje egzaminu. I wtedy książka taka jak "Angielski dla żeglarzy" okazuje się bezcenna. Tłumaczeń tak niszowych przecież słów i wyrażeń jakimi posługuje się żeglarstwo, na próżno szukać w ogólnych słownikach.

Posiadanie książki nie zastąpi oczywiście całkowitego braku znajomości języka angielskiego. Dla osób władających jednak podstawami, umożliwia przygotowanie się do komunikacji na wiele różnych okoliczności. Począwszy od najważniejszej ze względów bezpieczeństwa żeglugi - obsługi radia VHF i zrozumienia komunikatów pogodowych, poprzez rozmowę z bosmanem obcej mariny, a skończywszy na umiejętności nazwania elementów jachtu i komunikacji z obcojęzyczną załogą - wszystko to obejmuje swoim zakresem książka Małgorzaty Czarnomskiej.

Rzecz niezbędna w rejsach zagranicznych, którą nie tyle należy przeczytać od deski do deski, co należy mieć zawsze przy sobie na jachcie - w razie problemów.



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.



25 kwietnia 2015

Rejs "Pucyfik" - s/v Jurata (Delphia 33mc) - 18-21.04.2015



Od września 2014 minęło pół roku. Tyle mniej więcej czasu byłem szczęśliwym posiadaczem patentu Żeglarza Jachtowego. Od tej pory też, szukałem możliwości zdobycia stażu morskiego. Z jednej strony chodziło o wypływanie 200 godzin niezbędnych do przystąpienia do egzaminu na Jachtowego Sternika Morskiego, z drugiej chciałem nauczyć się prowadzić jacht samodzielnie. Nie miałem po prostu zamiaru utopić się razem z rodziną w planowanym rejsie po Adriatyku. Miałem już wtedy zarezerwowany i opłacony czarter jachtu, na który nie miałem jeszcze uprawnień.

Zimę spędziłem z literaturą fachową. Nigdy wcześniej nie pochłaniałem takiej ilości książek w jednostce czasu. No może podobne zboczenie uwidoczniło się, kiedy to kilkanaście lat temu nagle postanowiłem, że zostanę informatykiem/programistą. Tym razem jednak, miałem to przyjemne uczucie, że przyswajam mniej dezaktualizującą się wiedzę.

Zima jednak w końcu minęła i w portach morskich nieśmiało wodowano już pierwsze łódki. Czas uciekał, a mojego stażu na morzu nie przybywało. Posiadany przeze mnie mały skrawek PZŻ-owskiego plastiku, dawał mi możliwości pływania po Zatoce Gdańskiej. Jednak w odniesieniu do morskich jachtów balastowych, były to możliwości czysto teoretyczne. W kartach bezpieczeństwa jachtów dopuszczonych do rejsów na Zatoce, figurował zazwyczaj JSM, a nie rzadko minimalny wymagany skład załogi stanowił komplet JSM plus ŻJ.

Można oczywiście było nie kombinować za dużo i wynająć jakiegoś małego Balta 23 z NCŻ. Łódka to jednak mała i niezbyt bezpieczna na większą bałtycką falę. Na dodatek średnio chciało mi się gimnastykować w portach na samych żaglach, bez silnika i załatwiać dwójkę na fali w trybie "dupa za burtę". Pływanie polubiłem już wtedy na tyle, że mógłbym zacisnąć na kilka godzin zwieracze i zaryzykować przypieprzenie w keję na pełnych żaglach. Ale jak tu przekonać do tego innych i zebrać załogę? Społeczeństwo wszak dzisiaj wymagające i z trudem potrafiące egzystować poza strefą miejskiego komfortu.