Pisząc tę relację po kilku miesiącach od rejsu, żałuję że nie przeczyta jej już człowiek, dzięki któremu rejs mógł się odbyć.
Tomasza Bonarowskiego poznałem niedawno, w czasie jak startował z firmą Seaventi. Byłem jego pierwszym klientem, prowadząc swój pierwszy w życiu skipperski rejs po Zatoce Gdańskiej. Dzięki inicjatywie Tomka, jego zaangażowaniu i sumienności, mogłem to zrobić, mając jedynie patent ŻJ.
Niestety nie mieliśmy okazji poznać się bliżej, niż poza relacją klient - armator. Byliśmy co prawda umówieni wstępnie "na piwko", ale już nie zdążymy się spotkać. Tomasz odszedł 30-go listopada 2015 r.
Opowieści o piekle i niebie słabo do mnie trafiają. Nie potrafię też modlić się za czyjeś dusze. Wierzę natomiast, że najlepsze czego człowiek może w życiu dokonać, to pozostawić po sobie dobre wspomnienia i poczucie wdzięczności u ludzi, których znał. Na zawsze zapamiętam Tomasza jako życzliwego, przepełnionego pozytywną energią człowieka, bardzo angażującego się w to co robi dla innych.
Dziękuję Ci Tomku!
Zdjęcie pochodzi z profilu FB https://www.facebook.com/tomasz.bonarowski |
Do Pucka po...
REWĘ
Tak to już zwykle ze mną bywa. Kiedy pojawia się okazja na pływanie, ja nie leżę na dywanie. W lipcu odwiedziła nas moja, mieszkająca na co dzień w Belgii, siostra. Przyjechała do Gdańska z belgijską czekoladą i swoją belgijską rodzinką. Po krótkiej socjotechnicznej sesji ze mną, zapragnęła spędzić weekend na Zatoce. Nie mogłem jej tego odmówić i zacząłem szukać łódki.
Na pływanie zatokowe w wysokim hotelowym standardzie doskonale nadają się jachty firmy Seaventi. Tam skierowałem się z zapytaniem.
Delphia 33mc, którą czarterowałem wiosną, była tym razem zajęta. Do naszej dyspozycji pozostała druga, mniejsza łódka - s/y Rewa (Delphia 29). Różniła się nieco od jachtów, z którymi miałem dotychczas do czynienia. Miecz obrotowy, chemiczny kibelek, metalowy rumpel (w sumie coś pomiędzy rumplem a rogatnicą) i przyczepny silnik bardziej czyniły z niej jacht mazurski. Choć wielu żeglarzy na mniejszych jachtach wyposażonych podobnie, przepłynęło nie jedno morze - ja jednak, kierowany wrodzoną nieśmiałością co do własnych umiejętności i brakiem mazurskiego doświadczenia, miałem pewne wątpliwości.
O "mieczówkę" się nie obawiałem. Jak pokazał wcześniejszy rejs na Delphi 33mc, łódki te mają wystarczającą ilość balastu dennego, by móc czuć się bezpiecznie na Zatoce.
Sterowanie rumplem też nie było dużym problemem. Pływałem wcześniej na takich łódkach i dawałem radę. Nieco gorsza ergonomia dla sternika przy dłuższych przebiegach (pozycja w ciągłym skręceniu kręgosłupa) i większe wymagania co do używanej przy sterowaniu siły w nieco trudniejszych warunkach. Tak w skrócie mógłbym podsumować wady tego urządzenia. Do zalet, niewątpliwie należy uznać prostotę konstrukcji i idącą za tym bezawaryjność, oraz lepsze "czucie" łódki - tak bardzo cenione przez każdego żeglarza.
Tym, czego się obawiałem najbardziej był silnik zaburtowy. Łódka nie miała stacjonarnego diesla, który zdążyłem już uznać za standard na morskich jachtach.
Problem z tego typu podczepianymi motorkami polega na tym, że śruba napędowa lubi wyskakiwać z wody przy większej fali, o którą na morzu nie trudno.
Jeszcze gorsza jest konieczność pochylania się do manetki. Nie narzekam w tym miejscu na niewygodę, ale na totalny brak widoczności czegokolwiek, co dzieje się przed jachtem w momencie, gdy przesterowujemy manetkę silnika lub zmieniamy bieg.
Zdjęcie pochodzi ze strony armatora http://www.seaventi.com/ |
Pogoda w dzień rejsu nie zapowiadała się przyjemnie. Deszcz złapał nas już w drodze, na wysokości Sopotu. Przez Gdynię przejechaliśmy płynnie w rytm zmieniających się świateł, ale w Rumi zaczęły się problemy. Kierowcy już tak mają, że kiedy niebo zaczyna płakać, przesadnie zwalniają, tworząc masakryczne korki.
Po raz pierwszy w życiu pozwoliłem sobie, aby nawigacja googlemaps zaproponowała mi alternatywną drogę. I chyba dobrze zrobiłem. Google przeciągnęło mnie co prawda po mniej znanych kaszubskich wioskach, ale dojechałem ponad godzinę wcześniej przed moją siostrą, która trzymała się głównych dróg.
Odbiór łódki przebiegł bardzo sprawnie. Podpisanie umowy, zaopatrzenie się z magazynku firmy w kamizelki odpowiednie do ilości i wielkości dzieci, krótki instruktaż obsługi jachtu i już mogliśmy się zaokrętować.
Kobiety w naszej rodzinie średnio garną się na wodę. Chłopaki za to nie przepuszczą okazji do wspólnego pływania. Kuba, zachęcony chorwackimi doświadczeniami, zgłosił się na rejs z własnej, nie przymuszonej woli.
Belgię reprezentowali Dorota, Michaël oraz ich wychowywana w zgodzie z większą ilością wody młodzieżówka turystyczna - Thibault i Elvire.
Thibault, podobnie jak Kuba, niecierpliwie oczekiwał momentu wypłynięcia.
Elvire, od otaczających jacht fal, bardziej jednak interesował tablet. Zniknęła w zejściówce zaraz po wyjściu z portu i tylko od czasu do czasu pojawiała się na pokładzie.
Już przy szkoleniu bezpieczeństwa, odkryłem że wydawanie komend na jachcie, na którym połowa załogantów nie włada językiem, którym posługuje się na co dzień skipper i na odwrót, nie będzie proste. Z pomocą przychodziła Dorota - w roli tłumacza. Jednak taki sposób komunikacji wymaga wydawania komend z dużym wyprzedzeniem. Nie jest przez to zbyt efektywny i powoduje wiele nieporozumień.
Na szczęście pogoda się poprawiła i wypływaliśmy z Pucka odprowadzani do główek portu przez słoneczne promienie.
Rewą do...
KUŹNICY
Postanowiliśmy odwiedzić Kuźnicę. Mały port rybacki, w którym jeszcze nigdy nie byłem. Za namową Tomasza zdecydowaliśmy się podejść od zachodu, nie opływając dookoła Rybitwej Mielizny przez Głębinkę.
Ruszyliśmy w drogę. Jacht bardzo fajnie się prowadził i szybko nabierał prędkości. Niestety, trochę czasu minęło zanim zdążyłem poznać łódkę. Przybierający na sile wiatr i moja nieperfekcyjność w trymowaniu żagli, odbiły się echem na siłach powstających na sterze. Zniechęciło to do sterowania Kubę, rozleniwionego do tej pory kołem sterowym z napędem hydraulicznym. Nieco lepiej w roli sternika sprawdzał się większy i starszy Thibault.
Michaël i Dorota najlepiej czują się pod wodą. Nurkują regularnie w swoim klubie, w specjalnie przystosowanym do treningów nurkowych basenie. Kiedy pojawia się okazja, nurzają się nie tylko ciepłych i zimnych morzach, ale i we wszelakich jaskiniowych dziurach, znalezionych w głębi dżungli. Nie nurkowałem nigdy w szambie, ale to musi być coś podobnego. Nic nie widzisz i płyniesz po omacku wzdłuż jakiejś linki, która jest jedynym gwarantem znalezienia drogi powrotnej do wyjścia.
Tym razem dane im było przebywać jedynie na powierzchni wody. Mimo to, nie wyglądali na zawiedzionych.
Dorota posiada patent Żeglarza Jachtowego zdobyty na śródlądziu, w czasach kiedy jeszcze męczyła studia na AWFie. Teraz, podczas rejsu powoli odkopywała z pamięci składowe wiedzy i umiejętności prowadzenia jachtu pod żaglami. Kiedy zainteresowała się nawigacją, z którą nie miała wcześniej do czynienia na jeziorach - zaczęły się kłopoty;)
Może gdybyśmy posługiwali się tradycyjną nawigacją na mapie papierowej, odznaczając co pewien czas aktualną pozycję GPS i wyznaczając kurs, nie stało by się to, co się stało.
Ale ja ufałem elektronicznej mapie Navionicsa. Nie bez powodu z resztą. Pływałem z Navionicsem nie pierwszy raz, porównywałem ją wielokrotnie z mapami papierowymi różnych akwenów i za każdym razem potwierdzała swoją klasę.
Teraz również aplikacja mobilna na androidzie służyła nam doskonale. Z chirurgiczną dokładnością minęliśmy lewą burtą Piaski Dziewicze i szliśmy wzdłuż Mewiej Mielizny, ku przesmykowi pomiędzy płyciznami, prowadzącemu do kanału podejściowego portu Kuźnica. Co więc poszło nie tak?
Programiści zwykli klasyfikować tego typu kłopoty jako PEBKAC. Ten angielski skrót można tłumaczyć jako "problem występuje pomiędzy krzesłem a klawiaturą".
Kiedy prezentowałem Dorocie funkcje aplikacji mobilnej Navionicsa, przełączyłem mapę w tryb sonaru, zalecanego przy podejściach do portu i generalnie na płytszych wodach, na których chcemy posługiwać się dokładniejszym odzwierciedleniem kształtu dna morskiego.
Mapa taka powstaje w dużej części przy współpracy społeczności, dzięki zamontowanych na łodziach ochotników echosondom, połączonym z urządzeniami gromadzącymi zebrane dane.
Pech chciał, że w miejscu w którym akurat znaleźliśmy się w chwili przełączania na tryb sonarowy, dane były niekompletne. Albo głębokość wody była zbyt mała żeby po niej pływać i zbierać pomiary, albo po prostu została w wyniku zaniedbania pominięta w aplikacji.
Tam gdzie według mapy ustawionej w "sonar mode" powinno być około 2 metrów...
W trybie standardowym było już nieco mniej, choć nadal dość optymistycznie dla mieczówki o zanurzeniu całkowitym 0.4/1.5 metra.
Jednak rzeczywisty, niski stan wody miał z mapami niewiele wspólnego. Głębokość malała i malała, a my w pewnym stopniu świadomie, choć nieco zaskoczeni wielkością zmian, brnęliśmy dalej. Podnieśliśmy miecz i płetwę sterową. Sterowanie od tej pory odbywało się już tylko przez obracanie silnikiem. Jacht ze złożonym mieczem i podniesionym sterem, napędzany silnikiem zaburtowym przypominał bardziej samochodzik z wesołego miasteczka, niż płynący statek.
Kiedy od kręcenia bączków straciliśmy orientację kierunku i zawróciło się nam porządnie w głowach, a głębokość spadła do poziomu, przy którym zacząłem bać się, czy aby nie zaryjemy śrubą w dno, trzeba było powiedzieć dość. Pojawiły się też (w dużej ilości) glony mogące się wplątać tu i tam. Wyłączyłem silnik.
Wobec zaistniałej sytuacji i znośnej temperatury wody, zarządziłem opuszczenie jachtu - w pełni kontrolowane i tylko czasowe.
To co było wstydliwe dla skippera, okazało się dla dzieci najlepszą atrakcją rejsu.
Wspólnymi siłami przeciągnęliśmy jacht na głębszą wodę i ruszyliśmy dalej. Obyło się bez strat w ludziach. Co do sprzętu... Zamulił się piaskiem, albo oplątał glonami propeller logu i do końca rejsu mieliśmy na liczniku zerową prędkość. Zgłosiłem to Tomaszowi i zapewniłem, że pokryję koszty ewentualnej naprawy. Chyba jednak nie było to nic poważnego, bo nikt się nie skontaktował później w tej sprawie.
W każdym razie udało się w końcu wejść do Kuźnicy. Mały i ciasny port został niedawno (chyba w 2012 roku) nieco przebudowany na potrzeby rybaków. Miejsc gościnnych dla jachtów niestety nie przewidziano zbyt wiele. Możliwe jest jedynie parkowanie alongside przy wschodnim falochronie.
Ponieważ nie było tam miejsca, skorzystaliśmy z nieobecności jednego z kutrów rybackich i przycupnęliśmy w jego miejscu.
Przy podchodzeniu do nabrzeża doświadczyłem opisanych wcześniej niedogodności silnika przyczepnego. Próbowałem podejścia według tego, czego mnie wcześniej nauczono na kursach, ale reakcja steru na śrubę umieszczoną obok, a nie przed płetwą sterową była żałosna. Jacht był sterowny dopiero po osiągnięciu pewnej prędkości.
Przy pierwszym podejściu pod wiatr udało mi się wysadzić desant na ląd i rzucić cumę. Cuma miała zafunkcjonować jako szpring dziobowy, ale wiatr odepchnął jacht od nabrzeża zanim, robiący to pierwszy raz Michaël, obłożył cumę na odpowiednim polerze. Nie zdążyłem zapracować szpringiem i jacht "zawisł" pod wiatr na cumie dziobowej. Próby ustawienia się bokiem do keji były nic nie warte. Ster kompletnie nie słuchał, a kopnięcia silnika nie dawały pożądanego efektu kierując jedynie jacht prosto w nabrzeże.
Kiedy już miałem pozbyć się cumy i spróbować drugiego podejścia, przypomniałem sobie o możliwości kręcenia samym silnikiem. Takie sterowanie, rodem z motorówek zadziałało od razu. I chociaż pierwszy raz w życiu posługiwałem się takim zestawem narzędzi w porcie - udało się! Skręciłem silnik, dałem gazu i jacht od razu posłuchał napinając szpring. Potem już tylko utrzymałem lekko do przodu i łódka przylgnęła delikatnie do nabrzeża, opierając się na wywieszonych na burcie odbijaczach. Założyliśmy cumy i udaliśmy się na rybę z frytkami. Wybraliśmy bliską portowi knajpkę, z której mogliśmy cały czas obserwować naszą łódkę. Umożliwiało nam to szybką reakcję w przypadku gdyby rybacy, którym zajmowaliśmy miejsce, wrócili przed końcem naszego obiadu.
Na deser...
JASTARNIA
Najedzeni i zadowoleni z udanego odejścia od keji na sekundy przed przyjazdem rybaków, udaliśmy się do sąsiadującej z Kuźnicą Jastarni. Pogoda zrobiła się idealna na nasze potrzeby żeglowania. Wiało 10 kn i Dorota coraz bardziej oswajała się z morskimi warunkami.
Wiatr szybko przybierał na sile. Dopływając do Jastarni mieliśmy już na budziku wiatrowym 22 węzły. Ze zdziwieniem zauważyłem, że nasza łódka nie wymagała jeszcze refowania. Być może dlatego, że płynęliśmy pełnym baksztagiem. Po zwrocie w kierunku portu, trochę bardziej odczuliśmy wpływ wiatru. Ale ponieważ było to już blisko toru podejściowego i pławy "JAS", zrzuciliśmy całkowicie żagle i odpaliliśmy motorek. Zafalowanie powodowało, że śruba od czasu do czasu wyskakiwała nad powierzchnię. Po zgłoszeniu na radyjku, weszliśmy do mariny, gdzie na keji czekał już na nas bosman. Ze względu na doczepiany silnik parkowaliśmy dziobem do przodu.
W Jastarni udaliśmy się na spacer na drugą stronę cypla i na ciepłą kolację do "Łóżka". Wieczór spędziliśmy na budowaniu linii kolejowych w całej Europie.
Powrót do...
PUCKA
Następnego dnia rano, korzystając z uroków słonecznej pogody, ruszyliśmy w drogę powrotną do Pucka. Ponieważ wiał zimny wiatr i przez to pogoda nie była kąpielowa - trasa wiodła tym razem przez Głębinkę.
Kurs bajdewindowy przy wietrze 15 kn i raczej płaskiej wodzie, dawał wspaniałe wrażenia i ku uciesze dzieci - miejscami całkiem niezły przechył;)
Ten krótki weekendowy rejsik nauczył mnie kilku cennych rzeczy. Odkryłem, że ciekawą przygodę można przeżyć nawet na oklepanym do znudzenia akwenie. Wystarczy zmienić łódkę, na taką którą nie do końca ogarniamy i już pojawia się wyzwanie.
Dorota i Michaël średnio uwierzyli mi, że jestem zdolny do bezpiecznego prowadzenia jachtu morskiego i zachodzili w głowę jak przeżyliśmy tydzień na Adriatyku w Chorwacji. Od tego rejsu, na każdą propozycję wspólnego pływania wykręcają się umiejętnie pracą, opieką nad psem i innymi wymówkami.
POLECAM!
Mam nadzieję, że mimo braku Tomasza, firma Seaventi nadal będzie istnieć i się rozwijać. Drugi raz korzystałem z ich usług i ponownie jestem bardzo zadowolony. Obsługa klienta na najwyższym poziomie, jachty nowe, czyste i zadbane. Firmę polecam szczególnie do rodzinnego pływania po Zatoce Gdańskiej. Przebiegi między portami są krótkie, a na jachtach znajdują się odbiorniki TV;) Dzieci w różnym wieku mogą liczyć na kamizelki w swoim rozmiarze, a po przepłynięciu Głębinki...
Podczas 15 godzin zatokowej żeglugi, w spacerowym tempie pokonaliśmy 55 mil morskich.
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.