18 lipca 2015

Rejs "Vis-a-vis Trogiru", s/v Kolibri (Gib Sea 37), 04-11.07.2015


No i stało się. Znowu zapuściliśmy się rodzinnie w rejony barbarzyńskich plemion. Od ostatnich wakacji w Chorwacji minął rok. Dokładnie 12 miesięcy wcześniej wpadłem na szalony pomysł zwiedzania tamtejszego wybrzeża i okolicznych wysp, z pokładu samodzielnie prowadzonego jachtu morskiego.

Wykorzystując końcówkę jednego sezonu żeglarskiego i początek drugiego - startując od zera bezwzględnego - dorobiłem się wszystkich niezbędnych uprawnień żeglarskich. Całą zimową posuchę spędziłem z lekturą, stając się stałym klientem wielu wydawnictw oferujących żeglarską literaturę. W grudniowe mrozy zdałem też eksternistycznie egzamin na SRC.

Po zimie, jednocześnie z wodowaniem pierwszych jachtów na Zatoce Gdańskiej, rozpocząłem pływanie, starając się przez całą wiosnę znaleźć jak najwięcej do tego okazji.

W końcu nadszedł dzień, w którym słowo stało się czynem i zamieszało między nami. A dokładnie pomiędzy mną, a moją pierwszą żoną Elizą. Wieczorne dyskusje o wyższości mieszkania na jachcie, nad hotelowym olinkluziw, bardzo często kończyły się cichymi dniami. Ale wraz z upływem czasu szło mi coraz sprawniej. Z dnia na dzień zdobywałem coraz więcej poparcia dla swoich planów. Coraz częściej rozmowy, zamiast kłótnią, kończyły się konsumpcją naszego związku małżeńskiego.

Ostatecznie osiągnęliśmy konsensus - tydzień na lądzie i tydzień na jachcie. Niestety podróż autem z Polski wydarła z okresu lądowego kilka dni. Ale nikt mi dzisiaj nie udowodni, że to moja wina;)

Rozgrzewka...

NA PLAŻY


Na wyspie Čiovo, udało nam się wynająć przyzwoity apartament z widokiem na Adriatyk i leżące w oddali wyspy Šolta i Brač. Mieliśmy stąd też niedaleko do Trogiru, gdzie miał czekać na nas nasz jacht.


Rejon Dalmacji Środkowej nie wybraliśmy przypadkowo. Będąc rok temu w okolicach Zadaru mieliśmy przyjemność doświadczyć prawdziwych anomalii pogodowych. Podczas gdy cała Polska opiekała się w ponad 30-stopniowym upale, my w Chorwacji mieliśmy chwile z 17°C. Na dodatek doświadczyliśmy dnia, który co do poziomu wody z nieba odpowiadał rocznym opadom w tym regionie. Gdy dołożyliśmy do tego jeszcze wspomnienie trzech trąb powietrznych na horyzoncie i burzy z piorunami walącymi w morze kilkadziesiąt metrów od nas, zdecydowaliśmy w kolejne wakacje pojechać po mapie trochę niżej.

Tym razem, narzekając na pogodę na pewno nabawilibyśmy się grzechu śmiertelnego. Słońce pełną swoją mocą jechało po niebie od świtu do zmierzchu i trzeba było albo siedzieć w wodzie, albo w cień uciekać.


Czas spędzaliśmy iście konsumpcyjnie - na plażowym nicnierobieniu, z przerwami na "łowiectwo" i jedzenie. Skuteczność tego pierwszego nie zapewniała nam jednak tego drugiego. Stołowaliśmy się więc w nastrojowych knajpach na starówce w Trogirze. Tamtejszym restauracjom można pozazdrościć nie tylko bogatego menu, pochodzącego ze słonego morza, ale i pełnego obłożenia stolików, pomimo na prawdę słonych cen.



Aby nie zrujnować naszego budżetu, posiłkowaliśmy się lokalnym targiem rybnym. Również w okolicznych mini-marketach można było znaleźć świeżą rybkę, za jedynie ułamek knajpowej ceny.


Codziennie odwiedzaliśmy inną zatokę i każda kolejna wydawała nam się lepsza od poprzedniej.


W taki oto sposób wyczekiwałem dnia zaokrętowania. Póki co, z lądu spoglądałem z utęsknieniem i pozytywną zazdrością na wszystkie pływadła unoszące się na lazurowej wodzie. Od czasu do czasu, w oddali udawało się nawet dostrzec jakieś większe żagle.


Tymczasem, mnogość adriatyckiej fauny nie dawała się dzieciom nudzić.



A i starsze dzieci znajdywały sobie coś przyjemnego do roboty, odkrywając przy okazji, że atrament sympatyczny zdecydowanie nie pochodzi od sympatycznych mątw.



Załoga...

NA POKŁAD!


Było nas czterech śmiałków - Alicja, Jakub, Eliza i Rafał. Dla znajomych - AJER. Załoga jak palce jednej ręki doświadczonego stolarza.

Na jeden dzień przed rejsem - zgodnie z wcześniejszymi planami - dołączyło do nas jeszcze dwóch załogantów. Marta - dla jednych siostra wedle prawa, dla drugich tylko siostra, a jeszcze inni wołali na nią ciocia. W komplecie z Martą wzbogaciliśmy się również o zacne towarzystwo jej życiowego partnera - Krzysztofa. Oboje są zapalonymi podróżnikami, przy czym Krzysztof ma popełnione na swoim koncie kilka oficerskich rejsów prawdziwymi żaglowcami. Ostatnia jego przygoda z żaglami miała, co prawda miejsce trochę dawniej niż wczoraj, ale i tak bardzo byłem rad, że w razie Niemca miałem na kogo liczyć.


Jacht na rejs wybrałem korzystając z pomocy Charter Navigator. Cenami w wyszukiwarkach i oficjalnych cennikach nie należy się przejmować. Polecam kontakt bezpośredni z firmami zajmującymi się czarterami jachtów. Można się przyjemnie zdziwić. Za pośrednictwem uczynnego (i odpornego na mailowy spam od klientów) pana Tomasza, na drugi tydzień lipca, od firmy Eurospectra wyczarterowaliśmy s/y "Kolibri" (Gib Sea 37).

Jacht, pomimo swojego wieku (rocznik 2003) był bardzo zadbany. Na pierwszy rzut oka dostrzec można było utrzymany we wzorowym stanie takielunek. Sprawiał dosłownie wrażenie nowego. Żagle były również jakby dopiero wyszły spod ręki żaglomistrza. Sucha jak pieprz i czysta zęza, brak luzów na sterze, pracujący równo od pierwszego kopnięcia diesel. Czego chcieć więcej?

Ja chciałem jeszcze szelek bezpieczeństwa dla dzieci, co spotkało się z pobłażliwym uśmiechem i zapewnieniem, że nie będą mi potrzebne. Szelki jednak dostałem i... faktycznie się nie przydały.

W czasie rejsu planowałem robić trochę postojów na kotwicy mimo, że nie miałem pojęcia o kotwicznych manewrach. Jakoś mnie to w życiu ominęło, bo na kursach i rejsach bałtyckich mało jest to chyba praktykowane.

Chociaż stanie na kotwicowisku obarczone jest zawsze pewnym ryzykiem, to daje bezcenną możliwość obcowania z mniej zurbanizowanymi elementami krajobrazu. Unikanie w ten sposób portów zanieczyszczonych tłumami turystów, stanowi dla tego rodzaju manewrów dużą wartością dodaną.

W wyborze jachtu celowałem więc przede wszystkim w łódkę o jak największej autonomiczności. Duży zbiornik wody (450 litrów) w tym przypadku był podstawą. Ale nie ze względu na wodę pitną, bo tę i tak, na czarterowych jachtach kupuje się i wozi w plastikowych butelkach. Picie wody ze zbiorników jachtowych może pijącemu popsuć lub wręcz zakończyć rejs przed terminem.

Inna sprawa jeśli chodzi o postępowanie wbrew temu co mawiały nasze babcie - "częste mycie skraca życie". Obliczyłem, że przy oszczędnym używaniu prysznica, sześć osób może korzystać z niego dwa razy dziennie przez trzy dni. Można by dodać do kalkulacji jeszcze jeden lub dwa dni, ale wtedy trzeba by zrezygnować z mycia naczyń i prysznica rufowego - niezwykle przydatnego w upalne dni, po kąpieli w słonym morzu. Dla nas trzy dni bez zawijania do portów było i tak ponad nasze potrzeby.

Cena czarteru stanowiła drugi w kolejności parametr wyboru łódki. Ponieważ nowoczesne kadłuby wcale nie pływają lepiej, nie starałem się przepłacać za nowszy jacht. Obawiałem się jedynie ogólnego zużycia statku, ale jak już wspomniałem - zostałem mile zaskoczony.

Jednostka budziła duże zaufanie odnośnie bezpieczeństwa żeglugi. Wnętrze jachtu natomiast przypadło do gustu Elizie i dzieciom. Wszystko więc, już od samego początku zapowiadało udany rejs.

Zdjęcie pochodzi ze strony armatora http://www.eurospectra.hr/

Odbiór jachtu udało nam się umówić kilka godzin wcześniej niż proponowała to umowa czarteru. Uzgodniliśmy z armatorem godzinę 1100, ale z powodu korków na drodze dojazdowej do miasta, byliśmy w porcie dopiero około 1200. Czekał na nas zadaszony fragment parkingu strzeżonego, za który skasowali nas potem przy wyjeździe 40 jurków. Za to auto nie grzało się przez tydzień na otwartym słońcu.

Po załatwieniu papierków w biurze Eurospectry, pracownik firmy oprowadził nas po jachcie odkrywając po kolei jego tajemnice. Postawiliśmy żagle, odpaliliśmy silnik, a potem była reszta - kibel, zawory, przełączniki, bezpieczniki, pompy, itp, itd... Wszystko wyglądało na sprawne.

Jeszcze tego samego dnia, po odbiorze i zaokrętowaniu się na jachcie, wypłynęliśmy z Trogiru.


Z wyspy...

NA WYSPĘ


Ze względu na brak znajomości akwenu i skalisty charakter wybrzeża, nie zamierzaliśmy pływać po zmroku. Pierwszy, krótki (ok. 10 NM) przelot postanowiliśmy wykonać do małej mariny Rogač, na północnym brzegu wyspy Šolta. Wiało prawie wcale, więc w drodze wspomagaliśmy się silnikiem. Jeszcze przed zachodem słońca cumowaliśmy po raz pierwszy na śródziemnomorskim muringu.

Cały manewr wyszedł zadziwiająco sprawnie. Czekający na kei uprzejmy bosman podał nam "leniwą linę", którą podjął Krzysztof i sprawnie przechodząc w kierunku dziobu wybrał i obłożył przywiązany do niej muring, na knadze dziobowej. Mnie, z racji zajmowanej pozycji za kołem sterowym, pozostało rzucić obie cumy rufowe na keję, by po chwili odebrać je i zaknagować.

Cumowanie na biegowo zdaje się być w Chorwacji standardem. Ja też jestem jego gorącym zwolennikiem i staram się stosować zawsze, jak tylko jest możliwość i oczywiście sens. Nigdy nie gustowałem w zwalnianiu cumy przez desant lądowy i pospiesznym wskakiwaniu na jacht, często w ostatniej możliwej do tego chwili. A spotyka się to niezwykle często na szkoleniach manewrowych.

Nowością dla mnie był trap, który umożliwiał zachowanie większego dystansu między keją a jachtem, a jednocześnie zapewniał sprawną komunikację z lądem. Rzadko spotyka się tego typu osprzęt na bałtyckich jachtach. Być może dlatego, że na północnych akwenach Europy częściej praktykowane jest parkowanie dziobem do kei.


Marina była raczej kameralna. Mieściła tylko kilka większych jachtów, miała skromne zaplecze socjalne, ale i umiarkowane jak na Chorwację ceny. Jak się potem okazało, był to najtańszy port jaki odwiedziliśmy na tym rejsie.

Wzięliśmy szybki prysznic i na kolację zapuściliśmy się w głąb lądu, kierując się drogowskazami "konoba". W restauracji, której nazwy niestety nie zapamiętałem (chociaż utkwiło mi w pamięci strome do niej podejście) zjedliśmy smacznie, spędzając miły wieczór przy stoliku na tarasie widokowym. W moim przypadku, porcja olbrzymich krewetek, do których bez fachowych kombinerek nie było po co podchodzić, popita podwójnym regionalnym browarkiem, zapewniła mi najpierw błogi relaks, a potem głęboki i spokojny sen.

Kolejnego dnia rano, zaraz po śniadanku na jachcie, rozpoczęliśmy najdłuższy etap naszego rejsu, liczący około 40 NM. Naszym ambitnym celem była wyspa Vis i położony na jej północno-wschodnim przegu port o tej samej nazwie. Znowu wiało prawie wcale, więc zapuściliśmy katarynkę co kiepsko grała i ropę ssała i z prędkością około pięciu węzłów popłynęliśmy wzdłuż brzegu, ku cieśninie między wyspami Šolta i Brač.

Po przejściu cieśniny złapaliśmy łagodny wietrzyk z kierunku SW. Mogliśmy w końcu postawić oba żagle i pełnym bajdewindem kierować się na zachodni kraniec wyspy Hvar. Rozpoczęła się morska przygoda!

Czyli powiało nudą;) Na szczęście mieliśmy zestaw gier, którym urozmaicaliśmy sobie mijające godziny.


Każdy chętny mógł wypróbować sobie koło sterowe. Płci pięknej, sterowanie nie interesiło wcale. Najbardziej w temat wciągnął się Kuba, który spędzał za sterem większość naszego rejsu. Widać, genetyczne obciążenie żeglarstwem poszło w naszej rodzinie w linii męskiej.


Tuż za "rogiem" wyspy Hvar znajduje się chyba najładniejszy w okolicy zbiór małych wysp - Paklinski Otoci. Tam też, w niedalekim sąsiedztwie małej, bezludnej wysepki Gojca znalazłem idealne miejsce na pierwsze w moim życiu kotwiczenie. Rozległe piaszczyste wypłycenie na 6 metrów głębokości nadawało się na nasz postój idealnie. Elektryczna winda kotwiczna, sterowana pilotem, bardzo ułatwiła zadanie. Kotwica poszła w dół, na silniku mała wstecz, wydaliśmy około 35 metrów metrów łańcucha (6 x głębokość) i zacięliśmy kotwicę dając trochę mocniej wstecz. Załapała od razu.
Przyszedł czas na przegląd kila, wypróbowanie drabinki rufowej i pontonowy zwiad najbliższej wyspy. Dno było mało ciekawe, ale woda przyjemnie orzeźwiająca.


Udało się też złowić jakąś akwariową rybkę. Mięska na niej było niewiele, więc wróciła do morza. Potem złapaliśmy i wypuściliśmy jeszcze kilka podobnych. Jedna nawet prosto z haczyka znalazła się przypadkowo w talerzu z obiadem Ali, wywołując donośny paniczny pisk na pokładzie.


Podniesienie kotwicy i wybranie łańcucha, sprowadzało się do wykonania wcześniejszych czynności w odwrotnym kierunku i również poszło bez zgrzytów. Obraliśmy kurs na południe, przez cieśninę między największą wyspą Sveti Klement, a dużo mniejszą wysepką Borovac. Przeciśnięcie się tamtędy wymagało bardzo dokładnej nawigacji, gdyż spłycenie sięga tam miejscami nawet trzech metrów. Navionics znowu potwierdził swoją klasę.


Lissa i...

BUNKIER


Po wyjściu z labiryntu wysepek obraliśmy kurs około 245 - na Vis, z włoska zwany również Lissa. Dopłynęliśmy do portu pod wieczór, co niestety skutkowało brakiem miejsc postojowych przy brzegu. Przypięliśmy się do jednej z niewielu jeszcze wolnych bojek i tak spędziliśmy noc. Po ciemności odwiedziliśmy jeszcze pontonem brzeg pełen kramów i restauracji.

Następnego dnia rano udało nam się zająć miejscówkę przy keji i dokładniej zwiedzić miasto. Krzysztof z Martą, ciekawi obfitujących na wyspie fortyfikacji, wynajęli skuter i pognali w głąb wyspy. My z dziećmi zadowoliliśmy się starówką i kąpieliskiem.
Opłaciliśmy postój za połowę dnia, czyli tylko do godziny 1500. Chorwaccy spece od biznesu dotarli i tutaj. Opłata za postój stanowiła jedynie około 20% ceny, w którą wchodziło korzystanie z toalety i prysznica. Oszczędność oczywiście jest, ale nie taka jakiej my - wychowani na PRLowskiej matematyce się spodziewamy.

A samo miasto... Ujdzie w tłoku. Poza turystycznym kiczem na głównych ulicach, można w wąskich uliczkach znaleźć zaciszne zakątki.



Z Visu udaliśmy się prosto do jednej z pobliskich atrakcji jakie pozostawiła nam militarna historia byłej Jugosławii i jej wielkiego wodza, o budzącym grozę nazwisku - Tito.


Betonowe bunkry, służące niegdyś za schronienie dla łodzi podwodnych, dzisiaj przyciągają turystów. Zupełnie nie wiem dlaczego te puste i ponure żelbetowe jamy, o wątpliwej estetycznie formie, są aż taką atrakcją.


Po pontonowym zwiedzeniu garaży u-botów, poleciliśmy naszemu sternikowi przerzucenie nas na drugą stronę wyspy, do portu Komiža.


Szlak przebiegał wzdłuż malowniczego brzegu wyspy Vis. Krzysztof wypatrywał fortyfikacji, a my podziwialiśmy ogólnie krajobraz. Szkoda tylko, że znowu musieliśmy gnać do przodu na silniku.


Ale i takie piękne widoki nie zastąpią dzieciakom kablówki. Zapobiegając nudzie, na poczekaniu wymyśliliśmy dla nich coś w rodzaju jachtowego karceru.



Ponieważ żaden mieszkający w głębinach megalodon nie reflektował na przekąskę, powróciliśmy do bardziej przepisowej żeglugi.


Kotwicowisko...

W RYTMIE DISCO


Powoli też, zbliżaliśmy się do jednej z najbardziej malowniczo położonych marin Dalmacji. Tutaj, po raz kolejny spotkaliśmy złożoną z ponad 60 jachtów, międzynarodową, młodzieżową imprezę żeglarską - The Yacht Week. Oprócz tego, że swoją imprezową rozpustą przebijali nawet zjazdy młodzieży na Jasnej Górze, to zajmowali większość miejsc w marinach. Gdy miejsc w porcie nie starczało, tratwy złożone z 30 i więcej jachtów nie były w ich wykonaniu rzadkością.


Znalezienie miejsca w małej marinie, pod wieczór graniczy z cudem. Tym razem, nawet bojki były zajęte co do jednej. Na kotwicowisku obok portu również nie było przewiewnie. Wszystkie miejsca o odpowiedniej głębokości i nad dnem wolnym od trawy, były już okupowane. Znalezienie przytulnej miejscówki dla naszego jachtu zajęło nam prawie godzinę. I wypadło nam całkiem daleko od portu. Na szczęście nie daleko od plaży, bo silnik od pontonu rzucił tego dnia definitywnie palenie. Zgłosiliśmy awarię armatorowi i podnieceni nadzieją obiecanego na drugi dzień serwisu, rozpoczęliśmy naszą pierwszą nockę na kotwicy.


Używając pontonu i wioseł, wybrałem się z dziećmi i Elizą na ląd. Dotarliśmy do skalistej plaży, ukryliśmy nasz dmuchany statek pomiędzy skałami i ruszyliśmy w drogę do miasta. Z plaży, droga na przybrzeżny klif prowadziła przez jakąś opustoszałą plażową imprezownię i kawałek polnej drogi wśród - wnioskując z roztaczającej się dookoła woni - raczej wiejskich zabudowań.

W mieście było już za późno na turystyczne podboje. Zjedliśmy małe conieco i ruszyliśmy w drogę powrotną. Zrobiło się zupełnie ciemno, ale na szczęście miałem ze sobą latarkę.

Drogę powrotną z klifu na plażę zastąpiło nam dwóch osiłków o bardzo wydatnych karkach. Czyżby szykował się jakiś regionalny marsz niepodległości? - przemknęło mi przez myśl...

"Private party. Beach is closed." - oznajmił nam stanowczym głosem jeden z ABSów. Dosyć ciężko było im uwierzyć w naszą wersję wydarzeń i konieczność powrotu na jacht pontonem, którego ukrytego wśród skał nie mogli dostrzec na brzegu.

Udało nam się jednak jakoś przekonać tych miłych Panów i zostaliśmy wpuszczeni na teren plażowej tańcbudy, która wtedy już rozbrzmiewała muzyką, mającą chyba za zadanie wystraszyć rytmem swoich basów wszystkie morskie stworzenia z okolicy.
Zapakowaliśmy się na ponton i kierując się na światło kotwiczne najpierw obcego, a potem naszego jachtu, bezpiecznie dotarliśmy na jego pokład.


Wypić sobie cokolwiek na spokojnie, na pokładzie nie było jak. Muza dobiegająca z imprezowni była gorsza od morskiej choroby. Na dodatek co chwila mijały nas terkoczące silniki pontonów udające się tam i z powrotem na plażowe party. Jeden z nich w ciemnościach poszedł na czołówkę z naszym łańcuchem kotwicznym. Wbrew przypuszczeniom, sternikiem nie okazał się jakiś pijaczyna, a grupa kilkuletnich (na oko) dzieci (bez kamizelek ratunkowych!), samodzielnie buszujących po kotwicowisku. Pogratulować rodzicom sposobu na oderwanie dzieci od ekranów komputerów.

Ciężka była to noc. Muzyka w rytm, której nawet rzygać byłoby ciężko, ucichła chyba dopiero nad ranem. W środku nocy zostałem też obudzony przez Kubę, krzyczącego z przejęciem "Tato wstawaj! Ukradli nam kotwicę!". Na szczęście był to tylko niespokojny sen. Przez okienko kabiny rufowej nadal widziałem światła dyskoteki, a pozycja na GPSie nie zmieniła się znacząco. Wobec tych danych postanowiłem nie wychylać nosa z kabiny.

Jakoś doczołgaliśmy się do rana. Na godzinę 0900 przeparkowaliśmy się do portu w oczekiwaniu na umówiony serwis silnika zaburtowego. Faktycznie o godzinie 1100 przyjechał gość, który zabrał silnik na warsztat i obiecał wkrótce wrócić z naprawionym. My postanowiliśmy na niego nie czekać i zabraliśmy się za zwiedzanie okolicy.


Znajdujące się w porcie muzeum morskie mimo, że małe, okazało się całkiem ciekawe. Pojęcie "nie dotykać eksponatów", ku naszemu zdziwieniu, nie było tam znane.


Narzędzia do detalicznego połowu morskich stworzeń nie zmieniły się od stuleci. Dzisiaj stosujemy jedynie więcej, trudno rozkładających się tworzyw, w tym nierdzewnych haczyków i żyłek nylonowych tkwiących latami w pyskach ryb, którym udało się jakoś zerwać z wędki.



O jedno tylko do dzisiaj zachodzę w głowę. Po co były rybakom takie duże siatki na motyle?


Dach muzeum był też mini tarasem widokowym, z którego można było spojrzeć na okolicę z innej perspektywy.




Po drugiej stronie zatoki było bardziej dziko. Natura już miliony lat temu, wymyśliła dość ciekawe ramki do zdjęć.


Zauważyliśmy też, że nie tylko mężczyźni w Polsce spóźniają się z wynoszeniem choinek z domu po świętach.


W porcie udało nam się złowić kilka małych rybek, którym darowaliśmy życie. Ale jedna większa, złapana przez Elizę na kawałek parówki na haczyku, nie miała tyle szczęścia. Szybko oszacowałem, że jeszcze kilkaset takich i zwróci nam się koszt sprzętu oraz wykupionej licencji na łowienie.


Ponieważ naprawa silnika trwała do późnych godzin popołudniowych, postanowiliśmy zostać na noc w porcie. Silnik dostaliśmy nowy, co nas bardzo ucieszyło.


Groty w kilku kolorach...

TĘCZY


Nastał kolejny dzień, a przed nami pojawiły się nowe wyzwania. Naszym następnym celem była Błękitna Grota, znajdująca się na sąsiedniej wyspie Biševo. Woda w tej jaskini, podświetlana od dołu światłem słonecznym była ponoć tak błękitna, że Chorwaci postanowili na tym również zarobić. Aby zwiedzić grotę należało pozostawić swój jacht w pobliskiej zatoce i stamtąd, po wniesieniu opłaty, dedykowaną dla takich jaskiń - łodzią z przewodnikiem, można było wjechać na chwilę i rozkoszować się wielkim błękitem.

Brak miejsca w zatoce i widmo spędzenia wakacji w kolejce spowodował, że błękit nieco nam wyblakł. Postanowiliśmy przypłynąć tam jeszcze kiedyś. Być może poza sezonem, by zdobyć wnętrze własnym pontonem.


Jaskinię obejrzeliśmy za to od zewnątrz. Ku naszemu zdumieniu woda poza nią też była błękitna.


Skierowaliśmy się na E wzdłuż południowego wybrzeża wyspy Vis. Trochę nawet powiało, więc postawiliśmy żagle. Niestety znowu dymało nam prosto w pysk. Po kilku mało efektywnych halsach (jacht nie chodził zbyt dobrze na słaby wiatr) ostrym bajdewindem, zrolowaliśmy co się dało i zapuściliśmy motorek.

Chcieliśmy na noc dopłynąć do Hvaru. Kolejnego portu, którego nazwa brzmi identycznie jak wyspa, na której się znajduje. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że nie znajdziemy tam miejsca dla naszej łódki. Mając jeszcze do przepłynięcia ponad 20 NM, zrezygnowaliśmy z odwiedzenia uroczo wyglądającej na zdjęciach - Stinivy. Na szybko zerknęliśmy natomiast do "Zielonej Groty" na wyspie Ravnik, leżącej przy południowej stronie wyspy Vis.


River Ride bez joysticka i...

MARINA ZASTĘPCZA


Przy wejściu do portu Hvar czułem się trochę jak na skrzyżowaniu w New Delhi. Promy, jachty żaglowe i różnego rodzaju motorówki pływały z różnymi prędkościami i w różnych kierunkach. W unikaniu kolizji bardziej przydatne okazały umiejętności zdobyte w grach komputerowych, niż znajomość prawa drogi.

W porcie natychmiast podjechał do nas rib marineros by oznajmić, że nie mając łodzi spalającej 200 l/h, nie mamy co tam szukać. Skierowali nas natomiast do znajdującej się niedaleko (2.5 NM) mariny Palmižana. I "hvala" im za to.


Po drodze mijaliśmy prawdziwego turystycznego kolosa, który z powodu swoich rozmiarów nie był w stanie wejść do portu. Wyposażony był za to w coś w rodzaju wodnych tramwajów, transportujących turystów na portowe nabrzeże i z powrotem.


W Palmižanie znowu trafiliśmy na podążających naszym śladem jachtowych imprezowiczów. Na wejściu do mariny, w poczekalni czekały już dwa jachty. Spróbowałem zapytać o wolne miejsce przez radio i o dziwo po raz pierwszy ktoś odpowiedział. Niestety była to odpowiedź negatywna. Marina była pełna.

Zrobiliśmy jeszcze jedno kółko rozpaczy przed wejściem do mariny i już mieliśmy szukać miejsca by rzucać kotwicę na dziko, gdy z pomostu ktoś zaczął do nas machać zapraszającym gestem. Nie wiemy dokładnie czy gestykulował do nas, czy do jachtów stojących obok. Nie zastanawiając się ruszyłem cała naprzód pomiędzy pomosty. Okazało się, że nasz jacht był na tyle mały, że udało się go wcisnąć w ostatnie już miejsce, które jakoś magicznie wygospodarowano, zagęszczając już zaparkowane łódki.

Parkowanie na wcisk jest specyficzne. Sam wjazd rufą przy osłoniętej od wiatru marinie nie jest jeszcze dużym problemem. Trzeba być ustawionym idealnie w lini, aby dosłownie wepchnąć się na "całej wstecz" pomiędzy optycznie zbyt małą przerwą pomiędzy jachtami. Podebranie bosakiem muringu i przeciśnięcie go pomiędzy ściśniętymi między burtami odbijaczami, to nie lada wyzwanie. Na szczęście Krzysztof miał to już wzorowo ogarnięte.


Marina jest doskonale osłonięta przez ukształtowanie terenu jak i porastający dookoła las, co dodawało jej uroku. Klimat prawie jak na Kaszubach.

W marinie znajduje się bankomat, sklepy, restauracja i duża ilość czystych toalet z prysznicami, w których wieczorami dało się słyszeć ciche pojękiwania dobranych w pary "tygodniowych jachtingowców". No cóż - młodość jak widać nie znosi brudnych pleców.


Aby zwiedzić Hvar, nazajutrz skorzystaliśmy z usług miejscowej taksówki wodnej. Tabliczka informacyjna informowała o cenie 100 kuna za rejs. Po wejściu na pokład zapłaciliśmy 100 kuna od osoby. Jebani mistrzowie marketingu - czyli robienia ludzi w chuja. Na szczęście cena obejmowała przejazd tam i z powrotem. Udało mi się też troszkę utargować płacąc w euro.



Ku zadowoleniu Marty i Krzysztofa, ta łódka poruszała się ze znacznie większą od jachtu prędkością.


W Hvarze nasi podróżnicy znowu gdzieś zniknęli, a my postanowiliśmy wdrapać się na widoczną z portu górę z zamkiem, zwanym przez miejscowych - Fortica.


Samego zamku nie chciało nam się już zwiedzać, ale widok ze wzgórza wart był wypitych i wypoconych w 30-stopniowym upale litrów wody.







Opuszczając port zobaczyliśmy wchodzący właśnie największy slup jaki kiedykolwiek widziałem.


Zubożyliśmy zapasy miasta Hvar o kilkadziesiąt gałek lodów i 4 pizze. Wróciliśmy na noc do Palmižany.


Z Milną za pan...

BRAč


Celem kolejnego dnia, w drodze głosowania i przy podpowiedzi zdrowego rozsądku została Milna, na wyspie Brač.

Żegluga odbywała się częściowo na żaglach. Ciągaliśmy za sobą woblera ze sztuczną makrelą, ale nic nie miało na nią apetytu. Za to po raz pierwszy z pokładu jachtu widzieliśmy stado delfinów. Niestety, tylko z daleka.

W zatoce, nad którą leży miasto znajdują się trzy mariny. Próbowaliśmy szczęścia w położonej najbardziej na zewnątrz marinie Vlaska, ale pękała w szwach.
Zatrzymaliśmy się w kolejnej napotkanej - NC Milna. Powodem decyzji nie był świadomy wybór, a po prostu zauważone ostatnie wolne miejsce. Nie wiedzieliśmy wtedy, że w leżącej kilkaset metrów dalej ACI Marina Milna, miejsc jest do woli. Mieliśmy przez to nieco dalej do miasta i mniej pachnący kibel, ale daliśmy radę. Po ogarnięciu się ruszyliśmy w małomiejską dżunglę.


Znalazło się kilka architektonicznych ciekawostek do obfocenia.


W tym mieście też mieli problemy z choinkami.


Znaleźliśmy też tutejsze okno na świat.


Zupełnie niesmacznym znaleziskiem była brudna woda w porcie. Takiego syfu w Chorwacji jeszcze nie widziałem. Za to dzięki dzieciom doświadczyłem osobiście.

- Tato wyciągniesz nam monetę, co leży tam na dnie? Płytko jest. Dasz radę.
Po chwili, gdy na wydechu zanurzyłem całą rękę po pachę w szlamie i wyciągnąłem pieprzone 1 euro - Ala okazała mi wdzięczność i dławiąc się z Kubą ze śmiechu zawołała:
- O fuuu! Ja bym tam nigdy łapy nie wsadziła!

Dzieci szybko dorastają i trudno za nimi nadążyć:)


Na portowych ulicach znalazła się też ciekawostka technologiczna. Wydedukowaliśmy, że była to prasa do wyciskania oliwek.


Dzień zakończyliśmy owocami morza w pobliskiej knajpce, znajdującej się na przeciw mariny, w której parkowaliśmy nasz jacht.




Na żaglach...

DO TROGIRU


Noc była spokojna, choć rozwiało się wzdłuż zatoki. Rano nie ryzykowaliśmy trudnego podejścia (na mocno zafalowanym kanale) do stacji paliw. Użyliśmy kanistra i wypełniliśmy zbiornik paliwa na jachcie do pełna, zostawiając mały zapas w kanistrze. Dzięki tej operacji uniknęliśmy piątkowych kolejek pod stacją benzynową w Trogirze i mogliśmy rozciągnąć nieco nasz ostatni dzień. Telefonicznie umówiliśmy z armatorem powrót dopiero na godzinę 1900.

W końcu trochę powiało. Stabilny wiatr powyżej 10 kn był podczas tego rejsu rzadkością. Jednak doczekałem się w końcu całego etapu pod żaglami!

Po drodze do Trogiru postanowiłem zakotwiczyć jeszcze na popołudniową siestę, przy wyspie Drvenik Veli. Korzystając z trybu satelitarnego, na mapie google znalazłem obiecująco wyglądający błękit pomiędzy wyspą, a jej małymi sąsiadami - wysepkami Krknjaš Veli i Krknjaš Mali. Błękitna, płytka laguna okazała się pełna życia i przez to była doskonałym miejscem na przerwę na faję (z maską).


Miejsca do kotwiczenia było mało i ustawiliśmy się tak, żeby znoszony wiatrem jacht utrzymywal się na łańcuchu w bezpiecznym miejscu. Rzuciliśmy kotwicę blisko nawietrznego brzegu i podzieliliśmy załogę, aby obsadzić wachtę kotwiczną.

Pierwsza kolej przypadła Marcie i Krzysztofowi. Ja z Elizą i dziećmi pontonem udaliśmy się na brzeg. Okazało się, że bardzo szczęśliwie wybraliśmy miejsce. Jedno z bogatszych w faunę i florę zakątków jakie zwiedzaliśmy. Podwodna eksploracja zajęła nam grubo ponad godzinę.

Całe szczęście, że nie zostawiliśmy jachtu samego. W pewnej chwili wiatr wiejący stabilnie przez kilkanaście godzin z zachodu, nagle zaczął kręcić i szkwalić. Jacht zaczął dryfować na kotwicy ku skalistym brzegom i tylko refleks oraz przytomna i szybka reakcja Krzysztofa i Marty pozwoliła zachować nam całą kaucję wpłaconą za jacht.

Wiatr tężał z każdą chwilą więc wróciliśmy na pokład. Wiało 16 węzłów, kiedy ruszyliśmy do Trogiru. Dziewczyny przygotowały ciepły posiłek, który ku uciesze dzieciaków konsumowany był z przygodami w przechyle i na powstałej już fali.


Po wychyleniu się zza zachodniego brzegu wyspy doskonale odczuliśmy efekt dyszy. Wiatr przybrał na sile do 25 węzłów. Dla mnie był to świetny prezent od Matki Natury na zakończenie rejsu. Dla takich chwil warto żyć!


Do mariny w Trogirze wróciliśmy pół godziny przed czasem. Silny wiatr i prąd w kanale, w połączeniu z dużym ruchem statków, nie ułatwiał manewrów w porcie. Ale udało się za pierwszym podejściem zacumować rufą do pomostu i zablokować dziób jachtu na linie muringu. Można było odetchnąć i przybić sobie piątki.

Odbiór przebiegł szybko i sprawnie. Nurek tradycyjnie hurtowo sprawdził kile we wszystkich powracających tego dnia jachtach, a pracownik Eurospectry z grubsza obejrzał nasz jacht, odpalił silnik, przepompował szklankę mleka przez kibel i więcej nic już od nas nie chciał. Po załatwieniu papierków mogliśmy jeszcze do rana przenocować na jachcie.

Na ostatnią oficjalną kolację turnusu zaprosili nas Marta z Krzysztofem. Odwiedziliśmy restaurację, która po ostatniej wizycie w Trogirze, została w naszej pamięci wspomnień smaku i powonienia. Tym razem staraliśmy się zamówić jak najwięcej, jak najdroższych potraw;) Rano, po śniadaniu ruszyliśmy w drogę powrotną do Gdańska. Wcześniej odwiozłem jeszcze Martę i Krzysztofa na lotnisko w Splicie, które faktycznie leży bliżej Trogiru niż Spllitu.


Czas na...

SUMĘ


Łącznie przez tydzień jachtingu zrobiliśmy 132 NM w ciągu 42 godzin pływania. Szkoda, że większość na silniku.

Jak dla mnie wiało też trochę za mało. Jednak jak na morską inicjację mojej rodziny, warunki były wymarzone. Nikt nie oddawał hołdu Neptunowi, wisząc na relingu.

Mógłbym dużo teraz pisać o pogodzie, walorach wybrzeża, infrastrukturze portowej i innych bzdetach. Mógłbym również w drugą stronę - ponarzekać nieco na wysokie ceny i ordynarnie udawaną gościnność gospodarzy, nastawionych na jednorazowy kontakt z turystą i jego "wyjebanie".
Ale podsumuję krótko - było super! Wybrzeże Chorwacji jest żeglarskim rajem i na pewno tu jeszcze wrócimy.

Co najważniejsze - płaskie morze i upał nie zniechęciły Elizy - zwierzęcia typowo lądowego - do kolejnych wakacyjnych rejsów. I to był największy sukces tego rejsu!

Pamiętajcie - "Marzenia się nie spełniają - marzenia się spełnia!"


Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.