5 maja 2018

G-force tank - Remont Santa Pasta cz. 14


Najeść, to się każdy może. Trochę lepiej, lub czasem trochę gorzej. Ale przecież nie oto chodzi, jak co potem komu wychodzi. Po prostu - czasami człowiek musi, inaczej się udusi. Wszak wszystko, co w siebie wmusi, kiedyś w końcu wyjść musi.

Po szwedzkim stole

SIKU I STOLEC


No właśnie. Wybór między prawym a lewym halsem to nie jedyne zmartwienie współczesnego żeglarza.

Kiedy już staniemy na cumach w odległym porcie i kiedy zjemy już to, co przywieźliśmy sobie w słoikach i wypijemy wszystko, co na rozbujanym morzu tłukło się w lodówce... Wtedy nieuchronnie czeka nas sesja WC.

Problem jest niewielki, gdy dzień pogodny i gdy do portowego kibelka zaledwie rzut moherem. Ale co zrobić w deszczową, zimną noc, gdy na dodatek cumujemy gdzieś przy końcu 400-metrowego pirsu? Wtedy pojawiają się nocne lęki.
Na pierwsze sygnały napięcia mięśniowego, myślami przeszukujemy zdarzenia kulinarne niedalekiej przeszłości. Oddychamy lżej gdy były to gołąbki babuni. Gorzej - gdy opchaliśmy się pikantną chińszczyzną. Uzasadniona wydaje się wtedy obawa, czy zdążymy w porę, czy narobimy w pory.

Na jachcie Santa Pasta, od fabrycznej nowości, zainstalowana jest morska toaleta jachtowa. A od roku nawet, całkiem nowa podciśnieniowa wersja. Sprawdza się doskonale na morzu. Ma też teoretycznie wybawiać załogę od konieczności nocnej włóczęgi w pidżamach, po obcym porcie. W czym więc problem?

W tym, że pozbywanie się wysokokalorycznego balastu, bezpośrednio do ogólnie dostępnych wód portowych, jest nie tylko nieprzepisowe ale i nieetycznie.

Szczególnie niezręcznie jest robić to w skandynawskich portach. Poruszanie się wpław po marinie nie należy tam do rzadkości. Większość tamtejszych miłośników jachtingu, hopsa sobie do wody wprost z jachtu. I robi to zapewne celem odświeżenia się, a nie w poszukiwaniu "snikersów".

Po za tym, Szwecja od kilku lat zakazała (również małym jednostkom turystycznym) odprowadzania fekaliów bezpośrednio do wody. I przepis ten dotyczy całych wód terytorialnych tego kraju.

Nie mnie to oceniać, czy taki kilkuosobowy jacht morza zanieczyści więcej, niż stado obżartych rybami fok. I dlaczego, w Szwecji, kolejek w portach do ściekowych odkurzaczy nie zauważyłem.

Mimo tego i tak postanowiłem pójść w koszty, by żyć w zgodzie - mniej z naturą, a bardzie z prawem. I zmajstrowałem sobie na łajbie zbiornik na fekalia.


Kupa mieszka...

W SZAFIE


Na początku przekonany byłem, że sobie taki gotowy "holding tank" - za przeproszeniem - zakupię. Ale swoboda armatora Albin Vegi nie przystaje do współczesnych, światowych standardów jachtowych. Cokolwiek sobie taki wymarzy i tak mu miejsca na jachcie nie starczy.

Większość dostępnych na rynku, dedykowanych zbiorników zupełnie nie wpasowywała się we wnętrze ciasnego kingstona. Po wielu przymiarkach postanowiłem umieścić zbiornik w mało używanej wnęce, znajdującej się przy toalecie.


Ale tam też nic nie pasowało.

Bardzo podobał mi się zbiornik Vetus i gdybym tylko mógł go upchnąć, tam gdzie chcę, na pewno bym zainwestował.

W końcu udało mi się namierzyć najlepszego, moim zdaniem, kandydata.


Niestety, tank firmy CAN-SB, mimo że wymiarami idealnie odpowiadał wnęce, przeznaczony był do wody pitnej. Wahałem się długo. Obawiałem się czy nie będzie przepuszczał niechcianych zapachów do kabiny, albo (w najgorszym przypadku) nie rozpuści się.

Po sprawdzeniu właściwości materiału, z jakiego był wykonany (HDPE), uspokoiłem się. No i zaoszczędziłem trochę pieniędzy. W ostateczności - pomyślałem - jeśli nie sprawdzi się na fekalia, będę mógł wykorzystać go później do wody pitnej ;)

Najważniejsze, że dla mnie był to zbiornik idealny. Nie tylko pasował, ale i miał odpowiednią pojemność (32 litry), co według przybliżonych szacunków odpowiada kilkunastu spłukaniom wody.
Posiadał też przezroczystą pokrywę rewizyjną, która zastępuje doskonale wskaźnik poziomu napełnienia.
Dodatkowo, zwróciłem uwagę na powierzchnie, na których miałem zamocować przyłącza. Były równe i idealnie nadawały się do wykonania otworów.

Rozpocząłem więc demolkę kabiny dziobowej. Szczęśliwie, wszystko dało się odkręcić płaskim śrubokrętem.


Robota...

NA OKRĄGŁO


Kolejne zdjęcia bezwstydnie obnażają moje skłonności do nałogowego wycinania kółek.



Niektóre przepusty wymagały bardziej wymyślnego kształtu.



Największej precyzji domagał się otwór pod pokrywę rewizyjną. Po wycięciu "celownika", przymiarce i korekcji, wykonałem największą dziurę w swoim życiu.


Po sklejce, przyszedł czas na plastik.


Wyszło fantastik.


Zastosowałem króćce nylonowe. Wystarczająco trwałe i znacznie tańsze od innych.


Kontrola...

WYPRÓŻNIEŃ


Nieco więcej zainwestowałem w zawór trójdrożny. Wymyśliłem sobie bowiem, że chciałbym mieć w życiu wybór. Trójnik umożliwia przesterowanie obiegu poza zbiornik i korzystanie bezpośrednio z zaworu dennego.


Zamocowanie tego zaworu wymagało małego triku z podkładką.


Zalanie żywicą, nie tylko przedłuży trwałość ale i pomogło zblokować śruby montażowe.



Montaż musiałem wykonać precyzyjnie. Sięgnąłem nawet do dokumentacji, aby nie uszkodzić widocznych, jak i tych zatopionych w laminacie, przewodów elektrycznych.


Trójnik posiadał regulacje kątów kanałów wylotowych, dzięki czemu lepiej pasował do mojego planu.


W końcu doczekałem się pierwszej przymiarki zbiornika.


No dobra. Nie wytrzymałem i zajrzałem też do środka.


Ze względu na ryzyko awarii i utraty bezcennej zawartości, wszędzie zastosowałem szerokie i wzmocnione opaski zaciskowe GBS.


Ze śmietnika...

NA SAMO DNO


Oprócz możliwości grawitacyjnego opróżniania zbiornika, zaplanowałem możliwość podłączenia odsysarki do fekaliów. W tym celu potrzebowałem sięgnąć samego dna.

Często zarzuca mi się, że zbyt dużo inwestuję w stare Albin Vegi. Tym bardziej ucieszyło nie, że jedną z rurek jakie wykorzystałem, znalazłem na klubowym wysypisku. Teraz byłem gość i mogłem żartować, jak inni, że najlepszym sklepem żeglarza jest śmietnik.


Króciec wchodził idealnie, na wcisk, na kanalizacyjną rurę. O takim pasowaniu marzy nie jeden mężczyzna. Dla pewności połączenia i pokrętnie rozumianej estetyki, uszczelniłem szczelinę sikaflexem.


Zadaniem do rozwiązania był dobór długości rury wyciągowej. Niewiadomą była wysokość nad dnem zbiornika. Teoria podpowiadała, że nie może być za wysoko, aby nie zostawiać za dużo, ale tez nie za nisko, aby się nie przytykać. Problem ten omówiłem z kolegami klubowymi przy obiedzie. Dyskusja dała wymierne efekty.


O wiele więcej gimnastyki nadgarstka wymagało solidne przykręcenie króćca od wewnątrz.


Zmęczyłem się tym na tyle, że pomyślałem o chwili relaksu. A nic tak nie odpręża jak wywiercenie dziury w laminacie.


I tym razem obyło się bez uszkodzenia kabli elektrycznych.


Kilka minut później, nowe gniazdo do pompy do fekaliów, oślepiało przechodniów.


W miarę wzrostu liczby przyłączy, kolejne przymiarki zbiornika wymagały coraz więcej planowania i gimnastyki.


W końcu zdecydowałem się na trwałe połączenie hydrauliczne i na przewody założyłem opaski.

Wszystkie przyłącza zostały tak umieszczone, abym miał do nich później swobodny dostęp. Odpływ grawitacyjny również.


Podłączyłem również przewód "zasilający" i omijający zbiornik.



Węglowa...

ŚWIEŻOŚĆ


Wtedy przypomniałem sobie o odpowietrzeniu - bardzo ważnym elemencie układu, przy opróżnianiu zbiornika odsysarką.

Kolejna dziura zbliżyła łódkę do wzorca doskonałości - durszlaka.




Prowadzenie przewodu odpowietrzającego wymagało ingerencji w stolarkę jachtową.


Skomplikowana ścieżka podyktowana była zastosowaniem węglowego filtra przeciwzapachowego.


Uznałem to za konieczność, aby nie zaburzać doznań emocjonalnych osób przebywających na deku.


W końcu wszystko zostało podłączone.


Możliwość otwarcia pokrywy rewizyjnej została potwierdzona.


Za...

BUDOWĄ


Czekało mnie najgorsze - zabudowa. Tyle się człowiek narobił, a teraz musi to ukryć przed światem.

Najpierw przymiarka, by potwierdzić zgodność rzeczywistości z pierwotnym pomysłem. Uff - wszystko grało i buczało, choć naprężenia powstałe od przewodów wymagały lekkiego dociśnięcia zbiornika do grodzi.


Potem trochę radosnej twórczości stolarskiej. Po pierwsze, aby zabezpieczyć zbiornik przed przemieszczeniem, po wtóre w kwestii estetyki.


Posłużyłem się bezwstydnie jedną z klubowych podstaw podłodziowych, za co nieznanemu mi właścicielowi serdecznie dziękuję.


Do budowy prototypu wykorzystałem zwykłą sklejkę wodoodporną, którą przyciemniłem bejcą. To taka prowizorka, którą mam kiedyś zamiar zamienić na sklejkę szkutniczą, a która zostanie pewnie na wieki.


Mimo dość dużego, jak na moją łódkę zbiornika, udało mi się wygospodarować jeszcze małą półko-wnękę.


Tokarska...

UCZTA


W wymyślonej przeze mnie instalacji brakowało jeszcze jednego elementu. Teoria podpowiadała, że w pewnych warunkach może nastąpić cofka pompowanego bajpasem szajsu do zbiornika, poprzez odpływ denny.
Aby temu zapobiec i zadbać o wewnętrzną niepokalaność potrzebowałem zaworu, i to nie byle jakiego.

Już miałem rozbić swoją świnkę skarbonkę, gdy niewidzialna macka LPS powiodła mnie do jednego z budowlanych marketów.

A tam przestałem wątpić w potęgę boskiej makaronowości. Oczom moim ukazała się bowiem wyprzedaż. Przeceniony o dwa rzędy wielkości (sic!) zawór znalazł się w moim posiadaniu. Jednocześnie stał się elementem trwałego wyposażenia Santa Pasty o najwyższym współczynniku użyteczności w stosunku do ceny zakupu.


Niestety zupełnie nie pasował swoją średnicą nominalną do mojej instalacji. Ale to nie problem dla programisty, borykającego się na co dzień z wymaganiami użytkowników. Poprawki to jego bezglutenowy chleb powszedni.

Analiza wykazała, że zmniejszenie średnicy zewnętrznej zaworu uczyni ten element użytecznym. Dużo nie myśląc, bo żyjemy w czasach gdy myśleć nie wypada, zmajstrowałem sobie coś na wzór tokarki.



Moja wkrętarka słabo się do tego nadawała, ale bosman poratował mnie klubową ręczną maszyną wiertarską. Nie mogłem się zdecydować czy do obróbki zgrubnej, w roli noża tokarskiego, lepiej nada się dłuto czy nożyk do tapet. Szybko odkryłem, że najlepsze efekty osiągałem przy użyciu tarnika. Niestety, tarcie nie tylko zagrzewało mnie do pracy ale i topiło plastik. Musiałem nieco zwolnić.


Efekty były obiecujące.


Na koniec wykonałem jeszcze rowki, tworząc chyba w ten sposób tzw. połączenie kształtowo-cierne.


Najważniejsze było to, że po zdjęciu z obrabiarki zawór nadal przypominał i działał jak zawór.


I ku mojej radości, bardzo ładnie wpasował się w otoczenie.


Instalacja była kompletna i gotowa do prób szczelności.



Szkutnicze...

PUZZLE


Po raz kolejny przyszło mi ukrywać przed światem dzieło swoich rąk. Ale tak już jest, jak che się zapewnić wrażenia estetyczne przy załatwianiu ważnych spraw.

Tym razem zadziałałem szablonowo. Pomierzyłem i porysowałem sobie trochę.


Powycinałem i powierciłem (hurra - znowu mogłem wywiercić otwór!)


Pobejcowałem.


Poskręcałem.


I wyszło coś takiego.



W przyszłym sezonie będę myślał nad wepchnięciem tam jeszcze jakiegoś rodzaju mini umywalki. Ale póki co pojawiła się nowa półeczka na srajtaśmę.


Aha. No i najważniejsze. Ze starego handrelingu zrobiłem sobie toaletową trzymankę. Bardzo użyteczny element wyposażenia wnętrz jachtów morskich, pozwalający zachować stabilną pozycję na fali.


Pisząc ten artykuł, jestem już po długim rejsie i potwierdzam przydatność takiego zbiornika jak i poręczy. Odwagi zabrakło mi jedynie aby przetestować portową pompę odsysającą. Ale cała reszta instalacji, ze zbiornikiem włącznie, działała bezawaryjnie, a zrzuty odbywały się bez zarzutu.


Z fekalnym pozdrowieniem kończę na dziś i do przeczytania w przyszłym odcinku.



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.