4 czerwca 2017

Jak teak zmienić w rurki i skąd się wziąć w kokpicie sznurki - Remont s/y Santa Pasta, cz. 10


Założone na mojej Albin Vedze (jeszcze pewnie w roku 1973) olinowanie stałe miało się nadzwyczaj dobrze. Za to elastyczne stalówki, pełniące rolę fałów, zaczynały mieć powoli dosyć i popuszczały.

Już w poprzednim sezonie zauważyłem na nich pojedyncze pęknięcia. Nie panikowałem, ponieważ przy naprężeniach występujących w fałach, takie uszkodzenia nie powinny stanowić zagrożenia dla bezpieczeństwa.
Ale zdarzyło mi się, już nie raz, zahaczyć o wystający drut i się skaleczyć - tym samym narazić siebie i załogę na przerażający widok krwi na pokładzie.

Łączenie stalówek z miękkimi linami było chyba kiedyś popularne. Celem tego zabiegu było zapewne zmniejszenie rozciągliwości fału (część stalowa), bez utraty komfortu ręcznej obsługi (część miękka).

Ale nowe materiały, z których dzisiaj przędzie się liny, zmieniły żeglarski świat na zawsze. Postanowiłem i ja ruszyć śladem technologicznego postępu i zastąpić zimną stal, czymś bardziej przytulaśnym...


Po sznurku...

DO KOLORU



Pewnego wiosennego dnia, pewien widok uświadomił mi, że sezon żeglarski już się w naszym klubie na dobre rozpoczął.


Ale nie ma chyba gorszego widoku, dla armatora rozgrzebanej łódki, jak jachty kolegów wychodzące w morze. A wyobraźcie sobie, że ja w tym sezonie cierpiałem taki krajobraz przez kilka tygodni. Remont ciągnął się bowiem jak rozciągnięta guma od majtek. Powiedziałbym nawet - od rozciągniętych majtek - bardzo, bardzo rozciągniętych.

A zaczęło się (jak zwykle) zupełnie niewinnie. Chciałem tylko wymienić zużyte już olinowanie ruchome. Ale wtedy uznałem, że nadarza się doskonała okazja sprowadzić wszystko (co się da) do kokpitu.
Skoro i tak miałem kupować kilkadziesiąt metrów sznurków, to pomyślałem że można zamówić trochę więcej i tak jak dzisiejsza żeglarska większość - operować żaglami nie ruszając swojej szerokiej z kokpitu.

Zacząłem od sprawy pozornie (w dzisiejszym konsumenckim świecie) prostej - od zakupów.
Jak zwykle, nieśmiało szukałem oszczędności, bo przedniej jakości liny wcale mało nie kosztują. A kto szuka... Ten oprócz tego, że marnuje w cholerę czasu, czasem coś znajduje. Ale od znalezienia do posiadania, droga jeszcze daleka.

Zakupy u polskiego producenta lin Splot, nie są tak proste, jakby się mogło wydawać. Odwiedzając sklep internetowy tej firmy, doświadczamy tego, co wujek Staszek chciał od zawsze przekazać, w swoich fantastycznie zmyślonych opowiadaniach.
Chodzi o to, że inteligencja maszynowa, póki co pozostaje jeszcze w tyle za ludzkim umysłem (pod warunkiem, że używamy go do myślenia, a nie przyswajania prawd wiary). W takim układzie sił, technologia - nawet ta najwspanialsza i najnowocześniejsza - w kluczowych momentach decyzyjnych, zawsze wymaga ludzkiej interwencji.

"Kolor liny przedstawiony na fotografii jest kolorem poglądowym, w celu wyboru koloru prosimy o kontakt telefoniczny, lub informację w podsumowaniu zamówienia."

Zachęcony konkurencyjnymi cenami, nie zraziłem się barwnymi komplikacjami. Skontaktowałem się z firmą telefonicznie i uzyskałem informacje, że w zakresie długości i średnicy lin, które chciałem zamówić, mogę wybrać dowolny kolor.

Wykorzystując więc zdobycze technologii cyfrowej, złożyłem zamówienie w sklepie internetowym, zgodnie ze swoimi preferencjami kolorystycznymi.

Wtedy okazało się, że dowolność w wyborze koloru przypomina trochę pierwszą linię produkcyjną Forda. Można zamówić linę w kolorze białym, pod warunkiem że będzie to biały z dodatkiem innego koloru. No cóż...

Nie zniechęcałem się. Już po drugiej rozmowie telefonicznej, posiadłem wiedzę, nie tylko o tym czego chcę, ale i o tym co mogę. A stąd był już tylko mały kroczek do płatności i oczekiwania na przesyłkę.

Po dwóch dniach miałem u siebie całą paczkę fałów. Wybrałem liny poliestrowe (PES), ze względu na najlepszy moim zdaniem współczynnik jakości do ceny.

Na fały foka i grota kupiłem liny 8mm, o kolorach odpowiednio niebieskim i białym. Topenantą miała zostać zielona linka o średnicy 6mm. Tą samą grubość liny zaplanowałem na refliny. Oczywiście w taki sposób, aby kolory żółty (ref 1) i czerwony (ref 2) oznaczały odpowiednio kolorowe kody alarmów refowych.


Miałem więc fały. Miałem też kokpit. Pozostało mi tylko jedno połączyć z drugim.


Zamawiać, czy zamówić...

OTO JEST PYTANIE



Nieco odmienną taktykę biznesową prezentuje inny polski producent - PEM z Lublina. Firmie tej zaufałem już w zeszłym roku. Zainstalowałem bowiem ich wózki szotowe foka. Oprócz tego, że idealnie wręcz pasowały do starych szyn Albin Vegi, działały bez zarzutu przez cały poprzedni sezon. Postanowiłem więc dalej wspierać nasz rodzimy przemysł i dać szansę pozostałym wyrobom, w innych obszarach mojego pokładu.

Artykuły PEM obecne są w wielu sklepach żeglarskich, jak Polska długa i szeroka. Nie mogłem jednak znaleźć takiego sprzedawcy, który miałby w ofercie wszystko, czego potrzebowałem. Nie chcąc płacić za trzy przesyłki, skierowałem się więc bezpośrednio do źródła.

W wirtualnej cyberprzestrzeni, firma PEM prezentowała się całkiem poprawnie.  Od razu zwróciłem się do ich sklepu internetowego, którego interfejs użytkownika umożliwiał komfortowy wybór interesujących mnie elementów wyposażenia jachtowego.
Zdziwił mnie, co prawda, brak podanych cen w widokach poszczególnych produktów, ale poprzez kontakt mailowy z firmą, błyskawicznie uzyskałem wszystkie brakujące informacje.
Złożyłem więc zamówienie przez stronę internetową i od razu otrzymałem potwierdzenie. Pozostało spokojnie oczekiwać przesyłki.

Minął jednak dzień... Drugi... Minął trzeci... Po tygodniu skontaktowałem się telefonicznie z kwaterą główną firmy. I w jednej chwili straciłem wtedy całą konsumencką ufność, zdobywaną mozolnie latami, w sklepach internetowych całego świata.
Głos w słuchawce uprzejmie informował, że firmowy sklep internetowy nie działa. Znaczy się działa... Ale nie do końca. Nie wysyła bowiem informacji o zamówieniu do producenta.

Chciałoby się zawołać, jak ten amerykański aktor co robi "ou" - "łotdafak!". Ale nie można przecież osądzać wszystkiego tak pochopnie i tak negatywnie. Spoglądając na to bardziej przekornie - gdyby wszystkie sklepy były takie jak ten, jakże spadłyby koszty utrzymania jachtu.

Dopiero ponowne zamówienie (złożone tym razem e-mailem) dotarło do adresata i po wykonaniu bankowego przelewu, zostało jeszcze tego samego dnia przetworzone na starannie zapakowaną przesyłkę. A to już można było polubić - dziś zamawiasz, jutro montujesz. Brawo oni!


Na początek, zaopatrzyłem się w dwa anodowane organizery pokładowe 1044A (4 rolki 40mm) i kilka bloczków 401 i 301, z krętlikiem.


No i narobiłem sobie problemów. Trzeba było teraz poszukać jakiegoś miejsca na jachcie, aby to wszystko zamocować.


Wypełniona...

PUSTKA



Montaż tego całego ustrojstwa pokładowego wymaga, w większości wypadków, ingerencji chirurgicznej w prawie dziewiczym pokładzie.


W przypadku Albin Vegi, przy wierceniu wyczuć można warstwową strukturę pokładu. Wiertło, po przejściu przez pierwszą warstwę laminatu nadbudówki, wpada na jakiś 1cm w coś o wiele mniej gęstszego, zanim zatrzyma się na warstwie wewnętrznej.


Nie martwiąc się szczegółami, kontynuowałem pracę. Jak zwykle w takich operacjach, przydał się Sikaflex. Użyłem odmiany 291i, która nie skleja elementów na ramen, umożliwiając później ich ewentualny demontaż.


Łby kupionych w Dźwigni śrub, ze stali kwasoodpornej A4, idealnie pasowały do sfazowanych fabrycznie otworów ramki organizera.


Od spodu użyłem krótkich nakrętek kołpakowych. Dbałość o estetykę kosztowała mnie jednak konieczność dokładnego przycinania śrub, na odpowiednią długość.


Odczekałem chwilę, aby Sikaflex nieco stężał i skręciłem wszystko trochę mocniej. Laminaty nieco zatrzeszczały i od spodu, mimo szerokich podkładek, lekko się poddały.


Ściskana pustka, pomiędzy warstwami laminatów nieco mnie niepokoiła, ale nie mogłem powstrzymać się od przymiarki z linami.


Sprawę międzylaminatowej próżni przedyskutowałem na żeglarskim forum, gdzie otrzymałem wiele trafnych uwag i zostałem nakierowany na odpowiedni sposób rozwiązania problemu.

Bardziej zorientowani ode mnie koledzy po fachu, od razu zwrócili uwagę, że pokładowa przekładka najprawdopodobniej wypełniona jest jakąś pianka PCV. I mieli rację. Próbny odwiert odkrył całą prawdę, potwierdzając ich teorie.


W środku znajdowała się jakaś francowata, spieniona przed wiekami, sprężysto-krucha substancja stała (chyba airex).


Trzeba było jakoś wydłubać to coś z okolic otworów montażowych. Paluchem się nie dało, ale wkrętarka, klucz imbusowy i odkurzacz załatwiły sprawę prawie laparoskopowo.


W kolejnym etapie planowałem zalać pustą przestrzeń żywicą epoksydową.

Wybór padł na zestaw Epidian 53 z utwardzaczem Z1. Jako dodatku użyłem wypełniaczy z zestawu West System 101 Mini Pack.


Uzbrojony w strzykawkę, rozpocząłem zabawę w doktora, ale po kilku strzałach lałem już żywicę bezpośrednio z pojemnika.


Przedtem jednak, oczywiście zabezpieczyłem od spodu otwory. Zrobiłem to z nadzwyczajną starannością. Dziś żałuję, że nie była ona zwyczajna. Nadzwyczajność przechodzi bowiem często, przez nadmiarowość, w zbędność, a nawet czasem w niepoprawność. Tak właśnie stało się tym razem.


W dobrej wierze, jako warstwę blokującą zastosowałem worek foliowy, który przyczepiłem do sufitu mesy szczelnie taśmą malarską.

Jak bardzo nietrafione było to rozwiązanie, przekonałem się niebawem. Straciłem jakieś 300ml żywicy i... nowy kapelusz.

Ale nie ma co żałować - mogło być gorzej. Gdyby nie przypadkowo rzucony na koję ten kombojsko-skipperski czepek, mógłbym pożegnać się na zawsze z materacem, lub - o zgrozo! - z obrazkiem z papieżem.


Wlewając żywicę, zauważyłem że ze względu na pochyłość płaszczyzny pokładu, pustą wnękę do pełna mogę zalać tylko przez najwyższy otwór. Zakleiłem więc szczelnie pozostałe dziury.



Wszechotowory...

RÓWNOLEGŁE



Już miałem wprowadzać uroczyście fały do kokpitu, gdy na ich drodze stanęła pewna wypukłość nadbudówki.

Tak już jest, że krągłości i wypukłości komplikują nasze życie. Tym razem, był to jeden z tych problemów, którego się obejść nie dało.

Aby utorować przejście niecierpliwym już wtedy fałom, trzeba było uzbroić się w wiertło - tak długie, że aż... hmm... nieistniejące?
Na szczęście istniały przedłużki do zwykłych wierteł. Pokonując w sklepie wstyd, kupiłem dwie.

Dzięki takiej konstrukcji mogłem prowadzić wiertło idealnie równolegle do pokładu. I byłem z tego bardzo dumny.


Ale cały zestaw był na tyle długi, że z trudem mogłem obserwować co dzieje się na końcówce wiertła. I byłem z tego powodu bardzo smutny.


Na szczęście miałem w aparacie zoom. I znowu było mi wesoło.


Miejsca odwiertów wyznaczałem sobie naciągając poszczególne liny.
Poszło szybko, ale ilość wyprodukowanego w tym czasie białego proszku, ze względu na znajdującą się nieopodal stację Straży Granicznej, była dość krepująca.


Szybko więc uprzątnąłem laminatowy pył i znowu mogłem poczuć się komfortowo.


Prace na drugiej burcie poszły znacznie szybciej. I nawet nieco ładniej się wynik końcowy prezentował. Nie dziwcie się wcale - wszak byłem już bardziej wprawiony.


Sięgnąłem do bakisty po zestaw Bosman Jeden.


Trzeba było jakoś dziury zabezpieczyć przed wilgocią i przy okazji zmniejszyć szpetność swojego dzieła.



Zatrzymane...

FAŁY



Kolejnym elementem, w moim łańcuszku szczęścia, były stopery fałowe. Urządzenia dość proste w teorii swojego działania, ale wymagające od stwórcy, oprócz doświadczenia, również nieprzeciętnej staranności wykonania i niebylejakich materiałów.

Polecane na forach żeglarskich "spinlocki" okazały się faktycznie najlepsze. Na próżno snułem się po marinach, zaczepiając właścicieli łódek, z prośbą o testy i opinie na temat innych sposobów zatrzymywania linek. Marnowałem tylko czas.

I choć taki standard wyposażenia nie przystawał do klasy mojej łódki, zdecydowałem tym razem nie oszczędzać.

Od żeglarskiego sklepu Wind otrzymałem najlepszą ofertę cenową i szybko z niej skorzystałem. W ten sposób stałem się posiadaczem dwóch poczwórnych stoperów Spinlock XAS 0612.

Jednak, żaby ruszyć Ziemię lub zablokować fał, konieczny jest jakiś punkt podparcia. A przygotowanie takiego, na Albin Vedze, wymaga nieco pracy, czasu i cierpliwości.

Algorytm miałem już jednak przećwiczony.

Przymiarka i wiercenie...


Zorientowanie się, że otwory są za małe - rozwiercanie...


Na tym etapie omal nie pozbawiłem się zasilania lampy sufitowej. Na szczęście zniszczyłem tylko peszel osłonowy i dziabnąłem lekko izolację przewodu. Światłość elektryczna w mesie nie była zagrożona.


W dalszej kolejności było wydłubywanie pianki.



A potem już tylko odkurzacz.


Zrobione...

NA SIŁĘ



Równolegle do montażu stoperów, rozpocząłem przygotowania pod zamocowanie kabestanów fałowych. Przy tych wymiarach żagli, jakimi dysponuje Albin Vega, można by się od biedy bez nich obejść. Ale posiadając takie kołowrotki, życie na jachcie mija przyjemniej.

W tym miejscu również trochę szperałem po lokalnych sklepach, katalogach i oczywiście w sieci. Po analizie swoich finansowych możliwości, wyrobów jakości, dostawy szybkości, modeli dostępności, i jeszcze kilku -ości, zdecydowałem się zaufać Gdańskiej firmie Wilmex.

Ten renomowany producent różnego rodzaju żelastwa, na statki duże i małe, miał w ofercie coś co mnie zauroczyło. Zgrabne, błyszczące się z daleka kabestany, w rozmiarze 8, wykonane z polerowanego brązu, które doskonale pasowały na moją nadbudówkę.

Zakupiłem sztuk dwie, bo tylko tyle burt miałem na łódce. W prezencie otrzymałem dodatkowo żeglarski multitool.



Tak mnie się to spodobało, że dokupiłem jeszcze korbę.



Nie mogąc doczekać się odgłosu kabestanowej grzechotki, czym prędzej zabrałem się do pracy.

Na początek coś wylądowało na pokładzie.



Potem powstały tajemnicze kręgi.


Tym razem nie chciałem nadmiernie rozwiercać otworów. Konstrukcja kabestanu nie przykryłaby ich w całości, a klubowi koledzy pewnie tylko czekali, by potem wytykać mi taką brzydotę latami.



Piankę spacyfikowałem starym sposobem. Ale do wyciągnięcia jej truchła odkurzaczem, potrzebowałem jakiegoś objawienia. Pokruszone kawałki, w większości, były większe od średnicy otworów.


Ale nie po to łódka świętość w nazwie po falach nosi, aby bóstwa na problemy takie obojętne pozostały. Pomysł został zesłany do mej głowy błyskawicznie.

Powstał wtedy duży, centralnie wiercony otwór i odkurzacz rozwiązały problem wywózki gruzu z budowy.


Tym razem, zabezpieczyłem wszystko, bez foliowych przekładek. Kilka warstw taśmy malarskiej, z powodzeniem powstrzymało agresję żywicy epoksydowej. Choć emocje po pierwszej wpadce i roztrzęsione przez to ręce, nie pozwoliły złapać ostrości ujęcia.


Dziury zostały zalane.


Po wyschnięciu żywicy, zabezpieczyłem okolice taśmą, w taki sposób, aby potem szlifierką nie narobić dookoła obory


I zapaćkałem wszystko szpachlą epoksydową.


W czasie gdy wszystko ładnie schło, skompletowałem sobie zestaw niemłodego polernika.


Mówią, że maszyna nigdy nie zastąpi człowieka. Nie wierzcie w to.


Efekt końcowy był całkiem znośny.


Po tym wszystkim, wystarczyło już tylko ponownie użyć wiertła i śrub montażowych, by skręcić wszystko do kupy. Oczywiście nie zapomniałem o uszczelnieniu otworów przelotowych sikaflexem.


Znowu spotkało mnie dokładne przycinanie śrubek na odpowiednią długość. Ale jak się chce mieć w miarę ładnie, to iskry muszą czasem lecieć.


Przy montażu kabestanu zwrócić należy uwagę na rowek odprowadzający wodę.


Dobrze jest zapewnić mu właściwą orientację, na pochyłej powierzchni. Chyba, że mamy zamiar użyć kabestanów do gromadzenia deszczówki, podczas przelotu przez Atlantyk.


Wszystko trzeba było dobrze dokręcić, bo po założeniu bębna nie było już okazji na poprawki.


Od spodu jak zwykle sprawdziły się krótkie "kołpaki" z podkładkami.


Doczekałem w końcu chwili montażu bębna i zabezpieczyłem go dedykowaną sprężynką


No i na koniec, świeczka na torcie - korba doskonale wypełnia kadr.


Kabestany starałem się umieścić w takim miejscu, aby zminimalizować kąt pod jakim liny wychodzą ze stopera. Albin Vega nie zostawia tu dużego pola manewru.


Chyba lepiej widać to z tego ujęcia.


Zamawiając oba kabestany jako prawoskrętne, należy  pamiętać, że ich umiejscowienie na jachcie nie będzie (przynajmniej nie powinno być) symetryczne, względem osi jachtu.


Różne opinie słyszałem o moim sposobie montażu, ale osobiście nie uważam abym za bardzo zepsuł estetykę wnętrza.



Dobra podstawa...

TO PODSTAWA



Nie byłoby fałów w kokpicie, gdyby nie można było jakoś przekierować ich z pionowego masztu, na poziomy pokład.

Bardzo pomocna okazała się tu, zaprojektowana przeze mnie, nowa podstawa masztu. Odświeżyłem swoje, zapomniane już umiejętności CADowskie.


Nie będąc nadzwyczajnie uzdolnionym inżynierem, wzorowałem się oczywiście na oryginalnej podstawce. Zwiększyłem tylko grubość blachy do 3mm i dodałem boczne skrzydełka.


Podstawę wykonała dla mnie firma Osprzęt Jachtowy Kazimierz Kulik. Po małym szlifie pilnikiem tu i ówdzie, doskonale wpasowała się tam gdzie było jej miejsce.


Maszt też czuł się na niej swobodnie, choć był (tak jak należy) ograniczony ruchowo.


Dzięki dodaniu bocznych skrzydeł z otworami, mogłem bez większych problemów zamontować bloczki prowadzące fały.


Pozostałe na maszcie knagi i windy fałowe, oczywiście przeszkadzały w dowolnym poprowadzeniu fałów. Trzeba było trochę pokombinować, aby liny nie plątały się z okuciami.


Idąc za ciosem wymieniłem zużyte już bloczki obciągacza bomu, na nowe. Kolega Robert posiada na swoim jachcie PEM'owski bloczek, pamiętający jeszcze lata 80-te. Mam nadzieję, że te moje też będą tak trwałe.


Przydała się też szekla, leżąca odłogiem cały poprzedni sezon, w skrzynce bosmańskiej.


Nie nauczyłem się jeszcze robienia splotów, więc prowizorycznie wykorzystałem starą linę. Ciekawe czy ją kiedyś wymienię - prowizorki zwykle okazują się najtrwalsze.



Zły dotyk, czyli...

OCIERACTWO



Niestety, liny opuszczające bloczki przy podstawie masztu, zanim dostały się na organizery, ocierały o nadbudówkę. Trochę złagodziły sprawę długie szekle - ale nie do końca.

Na krawędzi nadbudówki zamontowałem wiec listwy odbojowe. Ich długość i położenie dobrałem tak, aby liny nie pracowały na wkrętach montażowych, co mogłoby spowodować ich szybsze zużycie


Obawiałem się trochę oporów tarcia, ale fały jakby niczego nie zauważyły


Wszystkie liny śmigały gładko w obie strony.



Coś na...

WIATRY



Założone w zeszłym sezonie refy wymagały korekty. Obie refliny znajdowały się bowiem po tej samej stronie grota. A to kłóciło się z obowiązującą, w tym sezonie, filozofią umieszczenia bloczków zwrotnych, do systemu "refowania jedną liną".

Sprawa okazała się jednak łatwa do załatwienia. Nigdy wcześniej nie czułem tak ogromnej satysfakcji z implementacji algorytmu "dziel i zwyciężaj". Listwę na bomie odkręciłem i przeciąłem na pół.


Ponieważ ilość zakończeń listwy się w ten sposób powiększyła, dokupiłem dodatkowe zaślepki.


Aby oziębić sobie swoje przyszłe zapędy do zmian konstrukcyjnych, tym razem przynitowałem obie połówki po obu stronach masztu. Tylko zaślepki przykręciłem śrubami.


Aby zapobiec korozji galwanicznej każdą śrubkę i nit brudziłem w preparacie Duralac


Każda nowa szyna otrzymała swój kolor liny.


Montaż bloczków zwrotnych na maszcie, wymagał nieco gięcia na zimno.

Kupione ucha wymagały dostrojenia do krzywizny masztu. W przeciwieństwie do chirurga, szkutnik powinien czasem zostawić jakieś narzędzie w ciele pacjenta.


Mocny ścisk imadłem odmienił oblicze okucia. Tego okucia.


Wiercenie w aluminium nie należy do najtrudniejszych prac takielarskich.


Każde miejsce styku stali nierdzewnej z aluminium traktowałem obficie Duralac'iem.


Po pewnym czasie, środek ten zamienia się w stałą masę, która mam nadzieję solidnie i trwale izoluje miejsce styku. Dobrze jest więc oczyścić nadmiar żółtej maści zaraz po montażu.


Gdzieś zginęło mi zdjęcie bloczka. Ale uwierzcie na słowo, że go zamocowałem.

Korzystając z odpowiedniego kierunku wiatru w marinie, przetestowałem refowanie z kokpitu.


Wszystko działało, ale pojawił się pewien problem. Reflina przy rogu halsowym ściskała się znacznie szybciej i mocniej niż przy luwersie na rogu szotowym grota. Ściskało to pełzacze, a co gorsza gniotło niemiłosiernie żagiel.


Czasu na poprawki niestety nie było. W przyszłości spróbuję zamontować na luwersach bloczki i przez nie puścić refliny. Stacjonująca w naszym klubie s/y Goplana też tak ma i jej właściciel sobie takie rozwiązanie bardzo chwali.

Do kompletu brakowało już tylko przelotek na bomie. A że bom, podobnie jak maszt, w zarysie przekroju jajo przypomina, przygiąłem trochę przelotki, by lepiej przylegały do miejsca przeznaczenia.


Z przelotkami świat wygląda inaczej.



Powiesić...

TE LINY



Prawie zapomniałem o drobnym, ale jakże funkcjonalnym udogodnieniu. Wieszaki na fały bardzo ułatwiają utrzymanie porządku w kokpicie. Niektórzy stosują kieszenie, ale ja znalazłem dla nich zastosowanie wewnątrz.
Kupiłem takie sobie plasticzane wieszaki i wygrzebałem z bakisty gumlinę, którą odziedziczyłem jeszcze po poprzednim właścicielu.


Montaż takich pierdółek na szczęście jest niezwykle łatwy i szybki.


Pierwsza przymiarka uwidoczniła nieco za długie gumki. Ale nie przejmowałem się - kiedyś się skróci.


Gorzej, że długo nie mogłem oduczyć się, zbędnego już, buchtowania lin.


A tak przy okazji, odnośnie węzłów. Kiedyś myślałem, że do bycia żeglarzem wystarczy umiejętność wiązania knagi i ratowniczego. Z każdym jednak dniem spędzonym na pokładzie Santa Pasty, przekonuję się, że warto uczyć się kolejnych supełków. Pierwszy raz w życiu zawiązałem sobie węzeł fałowy i tym sposobem przymocowałem topenantę do bomu.



No a co z tym teakiem i...

RURKAMI



Zdecydowałem się, że gdzie się da należy czynić dobro. A bezpieczeństwo jest zawsze dobre, postanowiłem o nie zadbać

Na pierwszy rzut przyszła wymiana stelaża szprycbudy, nazywanej też brzydko "owiewką".

Cienka aluminiowa rurka zastąpiona została przez znacznie grubszą nierdzewkę ∅22. Dodatkowo zamontowałem wsporniki, dzięki którym czuję się dużo pewniej, będąc uczepiony szprycbudy, na rozkołysanym jachcie.


Ich montaż wymagał nie tylko głębokiego nurka w bakistę, ale i długiego ramienia.


Przy okazji odkryłem, że po drugiej stronie kabestanu, też można znaleźć gniazdo.



OK, teraz będzie o teaku.

Chodzi o handrelingi. Fabrycznie stocznia wykonywała je z drewna teakowego. I robiła to nadzwyczaj dobrze, o czym świadczy ich ponad czterdziestoletnia pełnoletność. Duża jest w tym zasługa wyboru samego gatunku drewna i jego późniejszej konserwacji.

Niestety wszystko kiedyś ma swój koniec. Przyszedł czas i na jachtowe poręcze.

Wychodząc kiedyś z kokpitu na pokład, złapałem się standardowo prawego handrelingu. A że bujnęło i fizyka nadal działała (no wiecie - akcja, reakcja), przytrzymałem się nieco mocniej drewniaka, aby nie wypaść za burtę.
Nie wypadłem, ale dwa spośród czterech wkrętów mocujących teakowy pochwyt do nadbudówki, postanowiły się ze mną przywitać. Dziwnie poczułem się z kawałkiem luźnego teaku w ręce. Tym dziwniej, że nie byłem jeszcze w kokpicie, a nadchodziła kolejna fala. Dobrze, że wychodząc przypiąłem się sumiennie do lajfliny. Czasem się ta, brudząca pokład, taśma jednak przydaje.

Na szczęście wróciłem z tej wyprawy cały i zdrowy. W najbliższym porcie wzmocniłem mocowanie upychając w otwór montażowy kilka zapałek. Dało to wkrętom psychiczne wsparcie. Ale ja już nigdy więcej nie zaufałem teakowym handrelingom. Dopływałem tak, w tej niepewności, do końca sezonu i gdy nadszedł nowy, zdecydowałem, że czas na zmiany.

Drewniane dodatki ładnie się na pokładzie prezentują i z reguły zdobią jacht. Nadają mu pewien klimat i są przyjemne w kontakcie, nie tylko wzrokowym, ale i z ludzką skórą dłoni.

Mimo to, postanowiłem się nie rozklejać i zastąpić ciepło drewna stalowym chłodem. Pragmatyzm wziął górę. Choć niektórzy twierdzą, że pochwyty stalowe są śliskie i przez to niebezpieczne. Ja tak nie uważam. A pewność zamocowania, trwałość i wytrzymałość kwasówki była dla mnie priorytetem w tym wyborze.

Skoro już miałem psuć estetykę jachtu, starałem się to zrobić w jak najmniejszym stopniu. Spędziłem długie godziny na poszukiwaniu odpowiednio eleganckich okuć, które nie szpeciłyby za bardzo mojej Vegi.

Ze względów oszczędnościowych, paradoksalnie sięgnąłem znowu do oferty sklepów zza Morza Północnego i skompletowałem sobie zestaw wypolerowanych na glanc elementów ze stali nierdzewnej.



Brytyjscy (choć może i włoscy, bo tam się najczęściej takie rzeczy na prasach klepie) rzemieślnicy, aż tak się przyłożyli do tego polerowania, że zapomnieli nagwintować otwory na śruby montażowe. Tylko dwa elementy, spośród ośmiu zamówionych posiadało katalogowy gwint M6.


Taniej od odsyłania przesyłki, a przed wszystkim szybciej, było nagwintować je samemu.

Szukając miejscówki dla swojego jachtu, dajcie spokój z głupimi pytaniami o prąd czy wodę przy kei. Nie zapomnijcie natomiast zagadać o dostępne imadło. Bez niego nic w żeglarstwie nie osiągniecie!


Rurkę ∅25 kupiłem już w Polsce. Montaż był prosty, choć praktycznie wymagał udziału dwóch osób.


W całej tej prostocie należy jednak pamiętać, że prace na wodzie są zawsze nieco droższe i wymagają stalowych nerwów. Jeden błąd, potknięcie i upuszczenie stalowego elementu kończy się jego utratą.

Tym razem obyło się bez strat. Ale kilka dni wcześniej utopiłem nowy bloczek pokładowy i równie nową beczkę ściągacza.
Jak na złość nic z tego nie było ferromagnetyczne. Na próżno dwie godziny grzebałem grabiami po dnie, wyciągając stare korzenie i inne śmieci. Nurkowanie w mętnej wodzie na głębokość 2m, na bezdechu też nie miało większego sensu. Odpuściłem sobie. Jak zatęsknię, to zrobię sobie kiedyś nurkowe ABC i w ramach treningu poszukam "skarbów".

A teraz kilka szczegółowych informacji dla ciekawskich i potencjalnych naśladowców.

Końcowe elementy zamówiłem w firmie Ride The Waves. Przelotki znalazłem w Sea Screw. Rurki ∅25 kupiłem w firmie metal-e.pl. Wszystko oczywiście wykonane ze stali kwasoodpornej 316.

Cały projekt łącznie ze śrubami, nakrętkami i podkładkami, zamknął się budżetem w okolicach 900PLN. Szacunkowa wycena elementów teakowych była bardzo zbliżona, więc nie czułem się winny.

Wspomnę jeszcze, że postanowiłem poprawić nieco Per Brohäll'a - projektanta Albin Vegi.

Obcując na dziobie z fokami - jakkolwiek to nie brzmi - zawsze brakowało mi czegoś, za co mógłbym chwycić, by przytrzymać się i tym samym nie zostać wykatapultowanym, z podskakującego na fali pokładu dziobowego.


Teraz już mam to coś. Choć wymagało to znowu użycia imadła. A raczej wymagała tego krzywizna nadbudówki


Dodatkowy handreling nie oszpecił chyba zbytnio całości, choć może jacht stracił nieco aerodynamiki. Jest jednak coś, co mi się bardzo nie podoba. To ten paluch w kadrze



Fok kontra...

FAŁ



Chciałbym już skończyć ten przydługi tekst, ale jeszcze nie mogę. Jak już jestem przy sznurkach, to chciałbym dokończyć.

Aby ułatwić sobie życie zmajstrowałem kontrafał foka. To taka linka, która jak zapomnisz o niej, to się zaraz plącze i często blokuje raksy foka na sztagu.

Same raksy, wymieniłem w tym roku na zatrzaskowe. Zrobiłem to na wszystkich sztakslach, łącznie z fokiem sztormowym. Sprawdzają się znakomicie, głównie dzięki temu, że można je z łatwością obsługiwać jedną ręką. Jedna z lepszych zmian tego sezonu - polecam!
Jedyne na co należy zwrócić uwagę, to staranne wpięcie wszystkich raks w sztag. Pominięcie jakiejś raksy, po postawieniu żagla, może skutkować wpięciem się takiego łopoczącego na wietrze "karabińczyka" w coś (np. fał), co może uniemożliwić nam potem zrzucenie foka.


Co do samego kontrafału, to nie ma większej filozofii. Potrzeba kilkanaście metrów linki zakończonej, na przykład snapszeklą, którą wpinamy w róg fałowy foka.

Linkę prowadzimy równolegle do sztagu (w sumie sama się prowadzi), na bloczek przy sztagowniku.


Początkowo kontrafał wpinałem razem ze sztagiem w raksy, ale wymuszało to wybieranie kontrafału przy zrzucaniu foka. Teraz puszczam kontrafał luźno i jest spokój. O dziwo, nigdzie się nie plącze - może dlatego, że starannie wybieram luz.


Z bloczka, linka idzie dalej przez przelotki, montowane na stójkach sztormrelingów.


Aż w końcu dociera do knagi, którą specjalnie do tego celu zamontowałem w pobliżu kokpitu.


System jest nadzwyczaj skuteczny. W trudniejszych warunkach, chcąc zrzucić foka, daję pod wiatr (lub nawet przerzucam foka w dryf), luzuję fał i przyduszam żagiel kontrafałem do pokładu. Jeśli szot jest wybrany, to żagiel nawet po zwróceniu się rufą do wiatru, grzecznie pozostaje na pokładzie. Wtedy, gdy kadłub idzie już łagodnie z falą, mogę iść na dziób i załapać żagiel do relingu. Unikam w ten sposób mokrych akrobacji na dziobie. A czasem, gdy mam lenia, wchodzę nawet nieogarnięty do portu i dopiero tam klaruję foka.


Coś...

JESZCZE?


Nie. To już wszystko. I ani słowa więcej!



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.