16 lipca 2017

Wytrzymać napięcie, czyli z kablami pod prąd. - Remont s/y Santa Pasta, cz. 11



Każdy jacht miewa większe, lub jeszcze większe problemy z instalacją elektryczną. Taki wniosek wyciągnąłem z nałogowego czytania forów żeglarskich.

Na mojej Vedze instalacja zdawała się jednak działać poprawnie. Nie licząc kilku zaśniedziałych styków, wszystko grało i buczało, w rytmie przemieszczającego się swobodnie strumienia elektronów.

Tak być nie może - pomyślałem. Coś trzeba było z tym zrobić. Nie mogłem sobie pozwolić na taką alienację w środowisku żeglarskim. Też chciałem mieć coś niedziałającego, o czym mógłbym porozmawiać na forum.

Zabrałem się więc za elektro-remont...

Podpowiedz mi...

KOLEGO


Instalacja elektryczna, o której remoncie będę się tutaj zaraz rozpisywał, powstała dawno temu. Poprzedni właściciel łódki niewiele ośmielił zmienić się w oryginale. Z tego co się zorientowałem, to dołożony został alternator z regulatorem napięcia oraz drugi akumulator. W ten sposób powstały dwa niezależne obwody.

Pierwszy akumulator służył do rozruchu silnika i był ładowany przez dynastarter. Druga bateria zasilała wszystkie pozostałe odbiorniki na łódce i ładowana była z alternatora.

Rozdzielnia przedstawiała się skromnie, w swej prostocie.


I może właśnie dlatego działała tyle lat, pomimo zupełnego braku ochrony kabli przed wilgocią. Być może dawne szwedzkie inżyniery wiedziały co robią i umiejscowienie rozdzielni nad silnikiem miało sens. Wszak ciepło od motorka suszyło automatycznie całą okolicę.


Mimo, że wszystko działało, zdecydowałem się wymienić to i owo i pozmieniać tu i tam. Wszystko dlatego, że jestem wredny typ i nosiłem się z zamiarem dodatkowego obciążenia instalacji odbiornikami.

Zamierzałem w tym sezonie podłączyć radio VHF, wiatromierz, lampę kotwiczną i lodówkę. A idąc po kablach w drugą stronę - marzyła mi się jakaś dobra ładowarka sieciowa, no i panel solarny.

Tyle chciałem.

Dużo mniej umiałem. Na elektryce nie znałem się za wiele i tylko wydawało mi się, że jakoś ogarniam sprawę. Konsultacje z fachowcami uzmysłowiły mi dopiero głębię mojej niewiedzy.

Z drugiej strony zastanawiałem się, na ile niewiedza może być przeszkodą w podjęciu działań i odniesieniu sukcesu. Wszak żyjemy obecnie w kraju, w którym nauka staje się coraz mniej uważana, a wiarą i propagandą sukcesu można nie tylko góry przenosić, ale i z puszczy, pustynię zrobić.

Długo więc zastanawiałem się w jaki sposób podejść do tego elektrycznego tematu. Czy wbrew dzisiejszym trendom posłużyć się staromodną wiedzą poprzednich pokoleń? Czy tak, jak to robią więksi - oddać swoje przedsięwzięcie w opiekę jakiejś boskiej osobie i spędzić resztę remontu na modlitwie o cud przemiany starych kabli w nowe i o rozmnożenie przełączników na tablicy rozdzielczej. Kilka takich precedensów nasza historia znała, więc szansa była.

Długo nad tym rozmyślałem. W końcu stwierdziłem, że nie będę zaprzątał moimi przyziemnymi sprawami sił nadprzyrodzonych. Wszak większość dostępnych w Polsce bogów była już obarczona obowiązkami, po niewidzialne uszy.
Nie chciałem, aby przeze mnie spadły notowania jakiejś firmy, Polska straciła niepodległość, czy co gorsza, jakiś biskup czy inny polityk się rozchorował. Postanowiłem działać - za przeproszeniem - racjonalnie.

Pierwszego dopadłem klubowego kolegę Tomasza. Jeszcze zimą złożyłem mu wizytę na Czarodziejce. W samą porę - jego Granada 27 przechodziła akurat remont instalacji elektrycznej. Jako wykształcony i zdolny elektryk, Tomasz nie miał z tym większego problemu i na dodatek pracowicie opisał wszystkie przeprowadzone prace na swoim blogu. Ze mną też chętnie podzielił się tym co wiedział. Aby jak najwięcej takich typów nasz żeglarski świat nosił.

Kolejnym filarem, o który wsparłem swoje remontowe plany, była wspomniana już przez mnie na blogu książka "Elektrycznośc na jachcie. Podręcznik RYA". Dobrą lekturą do poduszki okazały się również PRS-owskie Przepisy Klasyfikacji i Budowy Jachtów Morskich, cz. V Urządzenia Elektryczne. Ostatecznie, nie zawahałem się również użyć kindla i zassać "Replacing your Boat's Electrical System".

Miotałem się tak kartkując literaturą drukowaną i scrollując internetową, całą resztkę zimy. Aż w końcu, moja wirtualna (do tej pory) koleżanka Ola zwietrzyła mą niedolę i skierowała mnie ku Grzegorzowi. Moi nowi znajomi okazali się sąsiadami z jednej mariny.
Następnego dnia spotkaliśmy się w realu, pod plandeką Santa Pasty. Po wymianie uprzejmości, pogadaliśmy dłuższą chwilę na interesujący (szczególnie mnie) temat. Potem udaliśmy się na wizję lokalną na s/y Tigern, na którym elektryczność została zaklnięta w kable, własnoręcznie przez Grzegorza. Podpatrzyłem sobie co i jak i...
Po tym spotkaniu, liczba osób, którym jestem w życiu za coś wdzięczny, wzrosła o dwie kolejne.


Wśród narzędzi...

NA KRAWĘDZI



Rozpocząłem od tego, co lubię najbardziej. Kupiłem sobie nowe narzędzie. Tomasz polecał nieco większą (chyba nawet hydrauliczną), ale stwierdziłem, że nie będę zaciskał przewodów powyżej 35mm2


Zaciskarka końcówek przewodów elektrycznych elektryzowała moje myśli od samego początku i nie mogłem się doczekać pierwszego próbnego uścisku.



Od czego by tu zacząć, aby skończyć - to było najważniejsze pytanie tego sezonu. Tym ważniejsze, że już byłem zapisany na Sailbook Cup, do którego zostało wtedy już tylko 2 tygodnie.

Czy 14 dni wystarczy na generalny remont instalacji elektrycznej ośmiometrowego jachtu? Pewnie tak, ale nie koniecznie, jeśli wepchniemy w ten okres 10 dni rodzinnych wakacji, ponad 1600km od mariny AKM.

Tak - urządziłem się na ramen. Ale problem nie leżał w tym, że ja nie zdążę. Najgorsze, że na pewno zdąży stawić się na regaty trójka moich kolegów, których zaprosiłem dwa miesiące wcześniej, i którzy opłacili już swój udział.

Oczywiście istniała opcja płynięcia bez rozgrzebywania elektryki, ale zmarnowałoby się trochę kupionego sprzętu, czekającego na podłączenie. A najgorsze, że okazałbym się totalnym szkutniczym pussy.

Znacie już mnie i wiecie, że nie byłbym sobą, gdybym w takiej sytuacji nie zrobił czegoś głupiego. Zarezerwowałem więc dodatkowe trzy dni urlopu, po powrocie z wakacji, bezpośrednio przed regatami i spakowany ruszyłem z rodziną do krainy pizzy i makaronu. Trzeba było korzystać, póki jeszcze paszporty w kieszeni, a nie na komisariacie.



Małymi kroczkami...

DO ROZKROKU



Po powrocie ze słonecznej Toskanii, prawie bezpośrednio z lotniska, udałem się do mariny.

Siadłem przed rozdzielnią i po raz już kolejny zadałem sobie pytanie - od czego by tu zacząć, aby skończyć na czas.

Postanowiłem, że będę dokonywał transplantacji obwodów elektrycznych małymi etapami. W zamyśle, każdą małą iterację miał kończyć mały sukces. Instalacja jako całość miała też funkcjonować po zakończeniu każdego etapu. W ten sposób miałem nadzieję, że nie zostanę z ręką w nocniku na start regat.

Na początek, wybrałem elementy, które nie będą wymieniane i dokonałem ich relokacji, celem lepszego zagospodarowania przestrzennego.
Los ten spotkał regulator napięcia obwodu dynastartera i przekaźnik zapłonu.


Plan, póki co, działał i zdawał się być genialny.
Ale mimo, że nie było to postanowienie noworoczne, nie udało mi się go zrealizować. Początkowo faktycznie wymieniałem małe, niezależne fragmenty układu, ale szybko popłynąłem z rwącym prądem rewolucji.


Beznadzieja...

W KOLORZE NADZIEI


Na kolejny etap wytypowałem wymianę przewodów wysokoprądowych. Uszkodzenie takiego kabelka mogło mieć poważne konsekwencje, łącznie ze zgrillowaniem jachtu na środku morza. A po 43 latach, wszystko było możliwe.

Inspekcja starej instalacji uwidoczniła upływ czasu, jakiemu poddane zostały niezabezpieczone końcówki przewodów.


Mocno wytrzeszczały się moje gały, w zdziwieniu, że kable doczekały tak sędziwego wieku, będąc nadal sprawne. Choć nie sprawdzałem spadków napięcia, bezzwłocznie postanowiłem je powymieniać. Po prostu, zasłużyły na to swoim wyglądem. W ruch poszły, wożone dotąd tylko w bakiście, nożyce do cięcia metalu.



Rozruch...

W BIAŁY DZIEŃ


Pewnego dnia, objechałem na szybko zagłębie hurtowni elektrycznych przy ul. Marynarki Polskiej w Gdańsku, jako że było po drodze do mariny.
A wcześniej (jeszcze przed wakacjami), wracając z pracy do domu, odwiedziłem lokalny oddział SpecKable.pl.
Zaopatrzyłem się po uszy w nowe przewody, zaciskane końcówki i rurki termokurczliwe z klejem. Najbardziej trzeba było się naszukać odpowiedniej jakości miedzianych końcówek "zamkniętych".


Oczywiście pomyślałem o kablach w dwóch kolorach. Czerwony dla plusa i czarny dla masy. Nie pomyślałem natomiast, obliczając potrzebną długość, dla każdego z nich. Ze względu na "wspólne powroty", przewodu czarnego wystarczyło dużo mniej, niż to co kupiłem.


Zaciskarka bardzo sprawnie odwalała najcięższą robotę, choć czasem brakowało mi trzeciej ręki.


Do rozruchu silnika zastosowałem kable o przekroju 25mm2. Była to znacznie przewymiarowana wielkość. Według kalkulatora PRS, zarówno ze względu na grzanie, jak i spadek napięcia wystarczyłby przewód o połowę mniejszym przekroju.



Zagniatając pierwszą końcówkę na przewodzie, możemy jeszcze zapomnieć o nałożeniu rurki termokurczliwej. Przed zagnieceniem drugiej, musimy już o tym pamiętać - później już jej nie założymy.


Najwygodniejsza do kurczenia termokurczliwych rurek okazała się opalarka. Pożyczona od kolegi Pawła, na tydzień, do dzisiaj leży w mojej bakiście.


Grzebiąc przy obwodzie rozruchu silnika, postanowiłem dokupić dodatkowy akumulator. Znowu korzystając z PRS-owskiego kalkulatora, obliczyłem potrzebną pojemność i dodałem nieco zapasu.

Bardzo duży wybór różnego typu bateryjek mieli Dostawcy Prądu. A ponieważ ich sklep znajdował się kilka przecznic i jeden most od mojego domu, postanowiłem złożyć im wizytę. Po krótkiej, ale treściwej pogawędce, zakupiłem u nich akumulator Duracell o pojemności 45Ah.


Dla nowego mieszkańca przygotowałem domek z drewnianą podłogą.


Dotychczasowi lokatorzy też na tym zyskali.


Nowy nabytek doskonale pasował do nowiutkich klem i świeżo zaciśniętych kabli.


Kontrolę nad całym obwodem zapewniłem sobie montując włącznik.




Jeden...

DO DWÓCH


Akumulatorów ci u mnie dostatek, ale i tego przyjąłem na wznak - do szczęścia. Jak już przyznałem się do zakupu dodatkowej bateryjki, wypada się wytłumaczyć, co zrobiłem z dwoma, które miałem do tej pory. 


Jeden posłużył mi do zasilania radia VHF, przyrządów nawigacyjnych i nie mniej nawigacyjnego oświetlenia.

Drugi został odpowiedzialny za utrzymanie jasności we wnętrzu kabiny, ładowanie komórek i trzymanie kursu przez autopilota.

Nie wiem jeszcze jak w przyszłości (kiedy pojawi się lodówka i panel słoneczny) rozdzielę im zadania, ale póki co taki podział zdaje egzamin.

Wszystkie pojemniki z kwasem (2 x 80Ah, 1 x 45Ah) zmieściły się, z małym zapasem, w podłodze (zęzie) Albin Vegi.



Trzy plusy i...

MINUS



Przy krótkich rejsach, silnikowe wyjścia i podejścia do portów, dość dobrze podtrzymują energię akumulatorów na użytecznym poziomie. Czasem jednak, chciałoby się czegoś więcej. 

W tym celu złożyłem wirtualną wizytę w victronshop.pl. Mają tam sporo tego elektro-żeglarskiego stuffu, w zupełnie przyzwoitych cenach. Można przebierać w konkretnych modelach i wybrać sobie coś, z czego będziemy zadowoleni.

Ja zdecydowałem się na ładowarkę firmy Victron Energy. Nie tylko z tego względu, że na inną nie mogłem, gdyż jest to sklep firmowy tej marki. Również nie dlatego, że kolorem prawie pasowała do kadłuba Santa Pasty. Ale dlatego, że właśnie w przypadku tej firmy, stosunek ceny do jakości wydawał się najkorzystniejszy.

Wybrany przeze mnie model ładowarki Blue Power IP22/20 posiadał trzy wyjścia na akumulatory, a tym byłem właśnie mocno zainteresowany. 


Ale to nie wszystko. Z tego niebieskiego pudełka, według zapewnień producenta, dawało się wycisnąć łącznie 20A prądu. A to, jak oszacowałem, wystarczające natężenie, aby spokojnie naładować przez noc moje trzy akumulatory - nawet gdy będą rozładowane nieco bardziej niż zwykle.


Ładowarka okazała się cicha (dla audiofilów jest również tryb nocny), a przejście przez wszystkie sześć stopni ładowania, zajmuje akurat tyle, co dłuższa drzemka w porcie, po dłuższym etapie rejsu.



Dodatkowo, ładowarka może służyć bezpośrednio, jako źródło zasilania 12V.


Niebezpieczny...

BEZPIECZNIK



Na przewodach idących od akumulatorów, w dedykowanych obudowach, umieściłem bezpieczniki samochodowe Mega.


Jedynie na przewodzie rozruchowym nie dałem bezpiecznika. Zamontowałem jednak dodatkowe gniazdo, gdybym w przyszłości się na to zdecydował. 


Są różne szkoły na ten temat. Jedni twierdzą, że każdy obwód należy zabezpieczać przed zwarciem. Inni, mimo dymiących przewodów, chcą mieć nieco większe szanse rozruchu silnika. Póki co należę do tych drugich.

Samo umiejscowienie bezpieczników, również budzi kontrowersje. Mądre pisma normatywne zalecają umieszczenie ich jak najbliżej akumulatorów, jednak poza skrzynką akumulatorową. 

Ale jak to zrobić na Albin Vedze? 

Chyba tylko mocując bezpiecznik bezpośrednio na klemach akumulatora. Być może przeniosę tam kiedyś swoje bezpieczniki. Póki co, uznałem że izolowane kable nie spotykają po drodze nic, co mogłoby je uszkodzić i umieściłem bezpieczniki w rozdzielni.


Biegnące pod podłogą maszynowni przewody, dodatkowo wpakowałem w rurkę PCV, którą unieruchomiłem Sikaflexem.


Położenie akumulatorów ustaliłem drewnianymi klinami, zabezpieczając je w ten sposób przed samowolnym opuszczeniem zęzy, nawet przy nadspodziewanym przechyle.



Detektyw...

STACYJKA


Jak już wspomniałem ukradkiem, mój plan działania małymi etapami sprawdzał się, ale tylko częściowo. Kiedy przyszła kolej na obwody sterowania, sprawy przybrały inny obrót.

W pewnej chwili, w plątaninie kabli ujrzałem dziwną regularność - coś jakby wyciągnięte ku mnie, poplątane macki potwora. Od razu zinterpretowałem to jako boską opatrzność, która mimo mojego metafizycznego sceptycyzmu, nadal czuwała nade mną. Nikt nie zaprzeczy, że był to znak, którego nie sposób zignorować.


Nie myśląc zbyt długo, wytargałem wszystkie stare kable z rozdzielni i umieściłem je w kartonowym pudełku, które przechowuję po dziś dzień, jako relikwię.

Nieco uwagi wymagało ponowne podłączenie wszystkich przełączników,  stacyjki oraz wskaźnika temperatury. 


Nie mając pojęcia jak to ustrojstwo działa, posłużyłem się miernikiem uniwersalnym w funkcji omomierza. W ten sposób doszedłem do pewnych wniosków, które pozwoliły mi dokonać tego, o czym zawsze marzyłem.


Od zawsze chciałem mieć diody zamiast żaróweczek w lampkach kontrolnych silnika.


Ale jeszcze bardziej chciałem pozbyć się stacyjki na kluczyk. Marzył mi się włącznik zapłonu i przycisk "start". Po prostu widziałem to kiedyś, w jakimś amerykańskim filmie i zapragnąłem z całych sił.

Wodoodporne przełączniki, dobrej jakości, nabyłem w SVB. Udało mi się przy okazji dostać przełączniki wyciągane, prawie identyczne do obecnie posiadanych.


Czerwone diodowe lampki kontrolne 12V udało mi się znaleźć w Conradzie. Firma zyskała moje uznanie, nie tylko za bogaty asortyment, ale i za szybką wysyłkę w ekologicznych opakowaniach. Wypełniacz teoretycznie można było zjeść, co nie jest bez znaczenia przy dłuższych przebiegach przez Atlantyk.


Po tej zakupowej rozgrzewce, poszedłem za ciosem i kupiłem jeszcze kilka rzeczy. Nadałem sobie takie tempo, że ledwo nadążałem z dokumentacją fotograficzną. W moim kuferku "pstryczek elektryczek" pojawiły się złączki samochodowe, nowe włączniki akumulatorów, skrzynki bezpiecznikowe, jak i same bezpieczniki. Większość kupiłem w e-connectors.pl i mpartner.com.pl.



Ciągnąca się...

POLERKA



Jak już wspomniałem, udało mi się nabyć włączniki, niemal identyczne do stosowanych oryginalnie na Albin Vegach.


Dzięki temu mogłem dodać kilka i utrzymać niepowtarzalny styl zewnętrznej tablicy rozdzielczej.

Stare pstryczki wymagały jedynie nieco czyszczenia w nafcie.


Demontaż tablicy rozdzielczej budził większe emocje wśród widowni. Nie wiem czego zalecali do uszczelniania konstruktorzy Vegi, ale lepiło się to i ciągnęło niemiłosiernie.


Stacyjka po raz pierwszy wymagała użycia dwóch kluczy. Ale po raz ostatni te dwa słowa (stacyjka i kluczyk) znalazły się na mojej łódce obok siebie.


Wszystko zwiastowało nadejście nowych czasów.


Przez chwilę Santa Pasta zyskała też nowe okno na świat.


A świat zyskał okno na moje krocze.


Czasu na zabawę nie było za dużo, więc na szybko, i tylko z grubsza, oczyściłem zaśniedziałą, mosiężną tablicę.


Wywierciłem dodatkowe otwory montażowe dla włączników. Bardzo zależało mi na możliwości operowania wszystkimi światłami i przyrządami nawigacyjnymi z kokpitu. Inne umiejscowienie tych elementów uważam za nieprzemyślane.


Pierwszy na odświeżonej tablicy zamieszkał włącznik stacyjki.


Potem, szybko pojawiali się kolejni mieszkańcy.


Aż w końcu, pojawił się nawet mój wymarzony "starter" i wszyscy byli w komplecie.


Z drugiej strony działy się jednak rzeczy o wiele ciekawsze.


To właśnie tutaj, jeden kabel za drugim, w pocie czoła, był mozolnie ucinany i z koszulki ogałacany.


Potem w końcówki zagniatany.


 I na zwieńczenie działa, z rurką termokurczliwą, podmuchem gorącym, scalany.



Wkrótce tablica ożyła. Aby ostudzić trochę atmosferę, musiałem skorygować podłączenie termometru.


Na szczęście, silnik zapalał od pierwszego przycisku.


Był tylko jeden problem. Alternator nie ładował akumulatora. Dioda kontrolna świeciła się nawet przy maksymalnych obrotach silnika i zgasnąć nie chciała. Czyżbym znowu spalił alternator?

Na szczęście nie. Ale ja o tym wtedy nie wiedziałem. Wymontowałem alternator i zawiozłem do firmy PolStarer, w której pół roku wcześniej go kupiłem.
Fachowiec wyeliminował awarię i potwierdził całkowitą sprawność urządzenia. Coś nie tak było z moją autorską jachtową instalacją.


Wróciłem myślami i narzędziami do rozdzielni. I wtedy przypomniałem sobie o prądzie wzbudzenia alternatora. W obwód, szeregowo z diodą włączyłem starą żarówkę od lampki sygnalizacyjnej. Efekt był natychmiastowy - alternator się obudził. Uznając żarówkę za element awaryjny, z prawa Ohma wyliczyłem, wartość oporu jaki ona daje i zamieniłem ją odpowiednim opornikiem.


Nie mając więcej problemów do rozwiązania, zająłem się podłączaniem innych obwodów.


Kable prowadzące z masztu (lampa silnikowa, kotwiczna i wiatromierz) wymagały nieco uwagi. Chcąc na zimę zdejmować maszt, nie można było pociągnąć ich w całości do rozdzielni.


Mimo dużej ilości złączek, wszystkie udało się sprawnie upakować.



Bejcą...

NA RATUNEK


Czas pozostały do regat Sailbook Cup liczył się już w godzinach, kiedy rozpoczynałem pracę nad wewnętrzną tablicą rozdzielczą. Zdecydowałem, że będzie nią sklejkowy panel zamykający rozdzielnię.

W pierwszym podejściu oczywiście go zepsułem. Pośpiech jest bardzo złym doradcą. Wywierciłem na szybko kilka otworów. Okazało się, że nie tylko są za duże ale i w złym miejscu.

Nie czas było jednak płakać nad rozwierconym drewnem.

Po zabudowie kibla, ostało mi się kilka kawałków solidnej sklejki, którą postanowiłem wykorzystać.

Wykorzystałem również pomoc swojej prywatnej młodzieżówki. Kuba całkiem sprawnie ogarnął bejcowanie i w efekcie otrzymałem od niego, w sam raz ciapatą, kopię zabudowy rozdzielni.


Wystarczyło jeszcze kilka otworów i nowa tablica była gotowa na przyjęcie elektrycznego osprzętu.


Z każdą nowa minutą widać było koniec roboty.


Tak mi się przynajmniej wtedy zdawało.


Poziom zagęszczenia kabli osiągał wartości maksymalne.


Ale ja dziarsko brnąłem do przodu, uruchamiając coraz to nowsze obwody.



Dzikie...

PORZĄDKI



Wtedy wiedziałem już, że się nie wyrobię.

Zabrakło niestety czasu na podłączenie radia i przyrządów nawigacyjnych, w tym nowego wiatromierza.


Do startu w regatach pozostało 12 godzin. Priorytetem stało się ogarnięcie łódki na przyjazd załogi.


A na prawdę było co ogarniać.


Póki jeszcze było jasno, zarobiłem drugą końcówkę kabla radiowego.


Następne kilka godzin zajęło mi wynoszenie sprzętu do auta i sprzątanie łódki.

Późnym wieczorem, zabrałem się ponownie za kabelki.
Podłączyłem monitoring akumulatorów, który zdawał się być funkcjonować poprawnie. To dobrze, bo kolejnego dnia szykował się 2-dobowy przelot do Visby i warto było mieć choć takie informacje o stanie baterii.


Tuż po północy, blaskiem rozjaśnił się też panel nowego radia VHF.


Niestety blask mojej twarzy bladł z każdą chwilą. Padałem na twarz, było późno, a ja musiałem się jeszcze wyspać, bo za 8 godzin miałem stawić się przy sopockim molo na odprawie.

Jadąc do domu, dziki latały mi przed oczami.




Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.