23 lipca 2017

Rejs "Sailbook Cup - kubek pełen wstydu i szklanka whisky", s/y Santa Pasta (Albin Vega 27), 15.07-22.07.2017



Długo zastanawiałem się jak i czy w ogóle opisywać ten rejs.

Z jednej strony organizacyjna porażka, utrata koleżeńskiego zaufania, zepsuty urlop, totalne przemęczenie i poczucie winy.

Z drugiej - jednak szczęśliwe zakończenie, bezcenne doświadczenia i kilka małych, prywatnych zwycięstw po drodze.

Najważniejsze są jednak wnioski wyciągane z popełnionych błędów.

Dlatego koniec już wstępu i basta! Przeczytajcie, o łódce co się zwie Santa Pasta. O jachcie dzielniejszym od załogi. O tym co się na morzu wydarzyło. Jak się wszystko zaczęło i jak się skończyło.


14-15.07.2017

GÓRKI ZACHODNIE - SOPOT - HEL




Jest piątkowy wieczór. W marinie AKM w Górkach Zachodnich zjawia się Marcin. W bagażniku ma zrobione (po drodze z Warszawy) zakupy na cały tydzień rejsu. Niestety nie ma ich jak przerzucić na łódkę. Tam jeszcze trwają prace remontowe.

W okolicach północy kończę podłączać radio VHF. Wczoraj wpadłem w panikę, kiedy stwierdziłem zwarcie na przewodzie antenowym. Na szczęście skojarzyłem, że robi je sama cewka anteny i podłączenie kabla do odbiornika nie grozi spaleniem wzmacniacza mocy, czy czegoś tam jeszcze, bardziej czułego.

Na mój atak paniki, odpowiedział jednak błyskawicznie, niezwykle wrażliwy na czyjąś krzywdę, kolega Robert. Podrzucił mi zapasową antenę z zamontowanym na stałe kablem. Była to ciężka i gruba tyka, w osłonie z włókna szklanego, zdemontowana chyba z jakiegoś kontenerowca. Nie skojarzyłem od razu, dlaczego tak ochoczo, pożycza mi tak ciężki przedmiot, tuż przed regatami.

Sprzątam łódkę - odkurzacz i mokra ściera robią finalną robotę.
W okolicach godziny 0100 zostawiam Marcina, życzę dobrej nocy i udaję się do domu. To już mój drugi kurs bagażowy tego dnia. Na łódce, przez trzy miesiące, uzbierało się sporo gratów.

Już prawie świta, gdy kładę się spać, po (tylko częściowym) rozpakowaniu auta pod domem.

Wstaję (z trudem) po trzech godzinach niespokojnego snu i jadę do mariny. Po drodze zgarniam, z dworca kolejowego, Michała. Biedak przyjechał aż z Katowic i czeka na mnie od 0300. Wszystko przez to, że się nie wyrobiłem. Według pierwotnych planów miałem, już od piątku, cumować w Sopocie.

Gdy docieramy do mariny jest 0630. Budzimy zaspanego Marcina. Łódka jest przeze mnie posprzątana, ale zupełnie nie przygotowana do żeglugi. Nie ma czasu na poranną kawę. Szybko przerzucamy zakupy, z bagażnika Marcina na jacht. Wyciągamy z bakisty genuę i montujemy na sztagu, zakładamy szoty. Startujemy diesla. Przymierzam się do odcumowania, gdy...

Nagle Marcin odmawia udziału w rejsie. Powodem jest plan rejsu i niepasujący do niego stan łódki.

Upewniam się wielokrotnie, co do jego decyzji i ze smutkiem się żegnamy. Mam olbrzymie poczucie winy, ale nie nalegam. Staram się go zrozumieć.
Za kilka godzin będziemy na pełnym morzu, z dopiero co skleconą instalacją elektryczną, niepodłączonym osprzętem nawigacyjnym i kilkoma nowymi patentami (m.in. fały w kokpicie), których nie zdążyłem przetestować poza portem. Na dodatek mamy nowe wsporniki salingów, a takielunek stały jest wyregulowany tylko wstępnie. Może faktycznie jest się czym martwić - życie przecież ma się tylko jedno.

Regat jednak nie odpuszczam. Co prawda, sam nie wiem, czy wsiadłbym na czyjąś łódkę w takim stanie. Ale to moja własna łódka i ponieważ robiłem wszystko własnoręcznie, tryskam (być może niepoprawnym) optymizmem. Z resztą - zdarzyło mi się czarterować jachty w gorszym i nie do końca znanym stanie.

A poza tym, wszystkie schowki w dziobówce wypełnione są po brzegi narzędziami. Jak coś się zepsuje, będziemy mieć czym naprawiać. I tak musimy jakoś w trakcie rejsu podłączyć przynajmniej wskaźnik sondy głębokościomierza - przyda się na pewno w okolicach Gotlandii. W tym temacie liczę po cichu na Pawła, który ma dołączyć do naszej załogi w Sopocie. Ma chłop doświadczenie z kabelkami i z morzem - powinien to szybko ogarnąć.

Jest godzina 0715 - zarządzam wyjście. Michał zdejmuje cumy z polerów i lekko odpycha dziób Santa Pasty. Nieprzewidywalna na wstecznym Vega skręca... Tym razem, tam gdzie powinna. Wychodzimy z mariny. Ubieramy pneumatyki - dobrze jest wyrobić sobie taki nawyk bezpieczeństwa i się od niego uzależnić. Ogarniamy cumy i odbijacze. Chwila oddechu - marnujemy trochę spirytusu i robimy kawę.

Na ręcznym GPSie ustawiam kurs na Sopot. Mój dotąd niezawodny eTrex10 zgłasza się ostrzeżeniem - przepełnienie pamięci - nie wszystko może działać jak powinno. Próbuję ogarnąć ten mały kawałek niezależnej elektroniki na pokładzie, ale bezskutecznie. Brakuje pamięci na operację usunięcia zapisanych w pamięci danych. Olewam - w sopockie molo jakoś przecież na trzeźwo i za dnia trafimy.

Pogoda, jak na złość, prawie bezwietrzna. W kamizelkach robi się za gorąco i postanawiamy chwilowo się ich pozbyć, z naszych grzbietów.


Słonko dokazuje, jak przystało na środek lata. Robimy sobie pamiątkowego selfiaka i zabieramy się do roboty.


Wciągamy żagle. Genua i pełny grot daje nam zaledwie 2.5 węzła. To za mało aby zdążyć na odprawę na 1000. Pomagamy sobie silnikiem.


Michał stwierdza, że to obciach, z tak obsranym pokładem, pokazywać się w Promarinie. W ruch idzie wiadro i szczotka. Nie staram się go powstrzymać (nie chcę stracić drugiego załoganta), choć sam myję pokład tylko deszczem, lub falami w bajdewindzie. Na takie mycie jednak nie ma dzisiaj szans.


Ja w tym czasie ogarniam wzrokiem zakupy zrobione przez Marcina. Odkrywam hurtowe ilości produktów liofilizowanych, ale brak słoikowych gotowców do przyrządzenia na ciepło, każe mi sprawę przedyskutować. Po krótkiej naradzie, dzwonimy do Pawła, który właśnie przedziera się przez Sopot w kierunku mola. Dobrego kolegę poznać po tym, że po drodze wstępuje do sklepu i dostarcza na łódkę cały plecak słoików. Fasolka, gołąbki, flaczki - super! Nie trzeba będzie jeść tylko tego, co się złowi.

Z Gdańska wychodzi jakiś większy statek. Mijamy go bezpiecznie za jego rufą.


Dopływając do Sopot, wiatr prawie zdycha. Zrzucamy hamująca nas już tylko wtedy genuę.


O godzinie 0930 zgłaszamy na radio (VHF 63) swoje przybycie w bosmanacie mariny, zrzucamy grota i wchodzimy.


Zgodnie z zaleceniem bosmanatu, parkujemy do burty s/y Hakuna, przy nabrzeżu "B". Do odprawy została jeszcze chwila. Na szybko montujemy, na bomie, przelotki do refów. Najlepszy jest w te klocki Michał i to on zostaje naszym specjalistą od nitownicy.

Spóźniam się nieco na odprawę i nie przyswajam wszystkich informacji, co będzie miało późniejsze konsekwencje.

Zdjęcie zaciągnięte z portalu www.oficynamorska.pl

Po odprawie robimy sobie fotkę z pucharem. Zdajemy sobie sprawę, że to jedyna dla nas w życiu okazja. Idę więc na całość i manualnie fotoszopuję sobie nogę w pirackim stylu.

Zdjęcie zaciągnięte z portalu www.oficynamorska.pl

Po godzinie 1100 pierwsze jachty zaczynają wychodzić na polanę. Jacht Hakuna też zgłasza nam taki plan i musimy go wypuścić. Pomyłkowo oddają nam jedną ze swoich cum. Mamy pierwsze regatowe trofeum. My wychodzimy kilkanaście minut po nich, jako jeden z ostatnich jachtów. Jest godzina 1145.

Mam wydrukowaną instrukcję żeglugi. Do Navionicsa (bo ręczniak wariuje) wbijam sobie współrzędne boi, wyznaczającej razem z główką mola, linię startową.

Za cholerę nie wiemy co mamy robić. Jesteśmy pierwszy raz na regatach. I jesteśmy tu tylko dlatego, że składka idzie na cel charytatywny, a same regaty są podzielone na dwa etapy. Mamy zamiar zwiedzić Visby, którego jeszcze nie widzieliśmy. Jak przy okazji wygramy puchar to trudno.

Kręcimy się w koło podpatrując inne jachty, które moim zdaniem ustawiają się zupełnie nieprawidłowo.

Przez radio, na regatowym kanale VHF 69, pojawia się informacja o procedurze startowej. Odliczają minuty do 1200. Nie stresujemy się zbytnio, bo na przejechanie linii startu jest podobno 30 minut.


Ktoś zgłasza przez radio protest. Jakiś jacht, po ogłoszeniu procedury startowej, nadal pływa na silniku. Co za burak! Przeklinam głośno i ostentacyjnie pukam się w czoło, ukradkiem gasząc naszego diesla.

Start!

Jest nieźle. Według moich planów nawigacyjnych, jesteśmy ustawieni idealnie i już po kilku sekundach przechodzimy linię startu. Jedziemy tuż przy wirtualnej boi, którą widać jedynie na moim ekranie. Może zatonęła?

Emocje sięgają zenitu. Czekamy na informację o dyskwalifikacji wszystkich pozostałych jachtów. Smutno będzie tak płynąć samemu, ale co tam - skoro jednak zdobędziemy ten puchar.

Jednak w eterze słychać jedynie informacje o kolejnych procedurach startowych i napotykanych przez jacht prowadzący, bojach. Okazuje się to jednak być transmisją manualnie szyfrowaną, na potrzeby regat. Prowadzący narzucają dość szybkie tempo i zastanawiam się czy kondycyjnie podołamy.

Dowiedzieliśmy się potem, że nowa linia startu została wyznaczona przez jakąś motorówkę, której nie widzieliśmy, lub nie zwracaliśmy na nią uwagi. Podobno było o tym na odprawie (ale ja się spóźniłem).

Tymczasem przełykamy jakoś niedopatrzenie sędziów - show must go on. Trymujemy żagle do ostrego bajdewindu. Grot jednak stawia bierny opór. Lik wolny postarza żagiel wizualnie o kilka tysięcy godzin pełnomorskiej żeglugi.

Dopiero po jakimś czasie kojarzę, że z pośpiechu nie wrzuciłem listew w kieszenie. Nic to - damy innym fory.

Zdjęcie zaciągnięte z portalu www.oficynamorska.pl

Idzie dobrze. Nie jesteśmy w czołówce, ale płyniemy w zacnym towarzystwie. Ogarniam wzrokiem okolicę w poszukiwaniu s/y Goplana, powożonego przez mojego kolegę Roberta. To on pierwszy podsunął mi temat Sailbook Cup 2017. Fajnie będzie - mówił - będziemy płynąć w grupie.

Wtedy myślałem, że będę musiał na niego czekać. W końcu linia wodna Albin Vegi jest dłuższa od Nefrytowej. Zupełnie mnie jednak zaskoczył. Nie spodziewałem się, że w imię sportowej rywalizacji, kolega będzie łamał, nie tylko obietnice, ale i prawa fizyki. A może to ta zapasowa antena w bakiście? W każdym razie, rufa czerwonego kadłuba Goplany oddala się od nas, z każdą minutą.


Z upływem czasu, rufy innych jachtów również się oddalają. Pocieszamy się, że teraz mamy ogląd na wszystkich i możemy lepiej obmyślać strategię. Wmawiamy sobie, że to część naszego planu.


Nasze fortele jednak się nie sprawdzają. Mijając Hel, większość żagli widzimy już na granicy horyzontu. Za nami tylko ze dwie, lub trzy jednostki.


Gorączkowo zaczynamy poszukiwać wymówki. Jak na życzenie zjawia się duży motorowiec, któremu oficjalnie musimy ustąpić drogi i tym samym oddać prowadzenie w regatach.


Za półwyspem nieprzyjemnie buja.


Powoli zaczyna mnie mulić - to mój pierwszy rejs w sezonie i standardowo muszę swoje odchorować.


Nakładają się na to zarwane ostatnie dwie noce. Schodzę pod pokład na drzemkę.



Mijają ze dwie godziny i kiedy jesteśmy 10NM na północ od Helu, zajmuję pozycję na sztormrelingu i zaczynam już regularnie hołdować Neptunowi.


Kolejne godziny oddalają nas od Helu. Gdy sprawdzam pozycję, jesteśmy już 20NM od helskiej latarni morskiej. Mimo, że staram się uzupełniać płyny, zaczynam odczuwać odwodnienie. Pojawiają się skurcze mięśni i dreszcze.

Otwarcie sezonu żeglarskiego, z reguły skutkuje u mnie jakimś uzewnętrznieniem się, ale tym razem przemęczenie i brak snu nie pomagają mi wyjść na prostą.


Zdycham. Myśli stają się coraz czarniejsze. Jak co roku, pojawia się to pytanie - Po jaką cholerę?! Co ja tu kurwa robię?!
Znowu dochodzę do wniosku, że żeglarstwo jest nie dla mnie i że kupno łódki było najbardziej poronionym pomysłem, jaki kiedykolwiek miałem. Nienawidzę łódek, morza, rozkołysu, no i siebie - za to, że się w to sam wpakowałem, na ochotnika. Gdyby w tej chwili, ktoś zaproponował mi natychmiastową teleportację na suchy ląd i odkupienie mojej łódki - zgodziłbym się bez namysłu i sprzedał łajbę za bezcen.

Zagryzam jednak zęby i powstrzymuję się z umieszczeniem oferty sprzedaży na OLX.

Chyba czas na pytanie do załogi.

- Dacie radę wszystko ogarnąć? Bo ja odpadam pewnie na kilka następnych godzin.

Z Michałem i Pawłem pływałem już nie raz i znam ich możliwości. Doskonale sobie radzą, kiedy im nie przeszkadzam.

- Damy radę - opadające na oczy powieki Michała i jego osłabiony głos, nie potrafią ukryć przede mną jego zmęczenia. Przecież on też zarwał nockę. Ma prawo narzekać, ale honorowo trzyma się pionu.

Paweł również idzie w zaparte. Twierdzi stanowczo, że ogarnie łódkę. Ale zaraz potem przyznaje, że też nie miał najlepszej nocy i chętnie trochę odpocznie, przed dłuższą wachtą.

Widzę, że po dobroci nie pójdzie. Analizuję bieżącą sytuację. Biorę pod uwagę nasz stan, stan morza, ilość trasy przebytej (~30NM) i tej jeszcze do przebycia (~170NM). Zdecydowanie, choć ze smutkiem, podejmuję decyzję o wycofaniu się z regat. Oznajmiam, że dalsza żegluga poważnie zagraża bezpieczeństwu i póki jeszcze damy radę, powinniśmy zawrócić. Dodaję, że to przeze mnie i biorę za to całą winę.

Zgłaszam przez radio nasze zamiary organizatorowi regat i zawracamy na Hel. Do portu wchodzimy o godzinie 0030. Nie ma miejsca w marinie więc przytulamy się do nabrzeża w kącie, przy Pirsie Kaszubskim. Wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni i koledzy zaczynają powoli wybaczać mi to, że popsułem im regaty. Zasypiamy w głęboki sen.

Na drugi dzień wszyscy jesteśmy już zgodni, co do podjętej decyzji powrotu.

Informuję o naszym położeniu na swoim profilu FB. Zbieram lajki za "mądrą decyzję", ale nie cieszy mnie to. Bardziej skupiam się nad przyczyną całego zajścia. Nie mogę strawić swojej szczeniackiej decyzji wyjścia w morze, w pośpiechu, bez odpowiedniego przygotowania. Na myśl przychodzi mi wypadek Tomka Turskiego. Niestety, chyba należę do tych bez wyobraźni, którzy muszą uczyć się na własnych błędach.

Robimy sobie dzień wolny od pływania, ale nie odpoczywamy - ogarniamy łódkę.

Studiuję instrukcję radia VHF. Konfiguruję MMSI i staram się ogarnąć interfejs AIS. Zawieszam też, kupione w IKEA, materiałowe kieszenie, po obu stronach zejściówki. W końcu jest gdzie schować różne drobiazgi i nadal mieć je pod ręką, sięgając z kokpitu.


Paweł w tym czasie podłącza sondę, log i wiatromierz.
Wiatromierz wymaga ponownej kalibracji, ale akurat stoimy dziobem do wiatru. Łapiemy odpowiednią chwilę i naciśnięcie wszystkich trzech przycisków przywraca mu właściwą orientację.

Spać idziemy dopiero około północy.




17-18.07.2017

HEL - VANDBURG




Jest już poniedziałek 17.07.2017. Mamy dwa dni opóźnienia, ale Gotlandia nadal leży w naszym zasięgu. Prognozy zapowiadają wiatr o sile 20kn do 25kn, z kierunków W. Albin Vega powinna dać radę, ale zmieniamy genuę na foka.

O godzinie 1130 zgłaszamy (VHF 10) wyjście w morze, z zamiarem osiągnięcia Visby.


Stawiamy żagle i refujemy się, będąc jeszcze w Basenie Zewnętrznym. Refpatenty działają, choć nie jestem przyzwyczajony do takiej ilości lin w kokpicie. Machamy na pożegnanie ludziom stojącym na falochronie i wychodzimy. Grot uzbrojony już w listwy, wygląda bardziej wyjściowo.


Log nie działa - pokazuje "0.00" - widocznie za bardzo pociągnąłem mechaniczny czujnik antyfoulingiem i potrzeba trochę czasu, żeby go woda obmyła.


Za główkami doświadczamy wymarzonej pogody dla żeglarzy. Słońce i wiatr są wszędzie. A my jesteśmy wyspani - jest super. Kocham łajby, morze i to bujanie na fali! Jak dobrze, że nie sprzedałem łódki.


Za Półwyspem wieje nieco mocniej, ale przy zrefowanym podwójnie grocie, nie robi to na nas większego wrażenia. Santa Pasta idzie jak przecinak - na liczniku prawie 7kn.


Wiatr wieje równomiernie, ale fali przybywa. Zaczyna mocno bujać łódką na boki - idziemy cały czas kursami od pełnego bajdewindu, do półwiatru. Michał dostaje dziadem, nie będąc jeszcze dobrze ubranym. Schodzi pod pokład aby się przebrać.

Jednak pod pokładem zaczyna go zamulać i po ukłonie w stronę władcy mórz, schodzi pod pokład na dłużej i zapada w sen. Ja również nie czuję się imprezowo. Oddaję morzu cały obiad i też schodzę legnąć na dobre. Na posterunku zostaje Paweł, który potwierdza, że ma się wyśmienicie.

I tak mijają godziny do zachodu słońca. A ten wypada akurat, kiedy dopływamy w okolice platformy Lotos Petrobaltic SA.


Wychylam się do kokpitu i upewniam, że Paweł daje radę i ma jeszcze spory zapas mocy. Cykam fotę i wracam do śpiwora.

Budzę się jakoś około 2100. Mam całą głowę mokrą - kapie na mnie intensywnie, gdzieś z okolic wkręta mocującego drewnianą listwę maskującą. Łódką rzuca coraz mocniej. Fartuchy sztormowe, po raz pierwszy, przechodzą test bojowy.



Sprawdzam co u Michała. Widzę, że szybko nie dojdzie do siebie, więc tylko rzucam z automatu - nie spodziewając się pozytywnej odpowiedzi - czy nie zmieni Pawła. Przeprasza, ale nie da rady.

Wołam do Pawła - jak sobie radzi. Jest OK, ale chciałby się cieplej ubrać i potem może jechać dalej. To dobrze, bo ja czuję się tylko trochę lepiej od Michała.

Zmuszam się by wstać i zapuszczam żurawia do kokpitu. Trochę mnie zatyka. Widzę jak łódka, dłuższą chwilę, otoczona jest dookoła ścianą wody, po czym wyskakuje na chwilę ponad fale i zdaje się wtedy górować nad morską przestrzenią. Chyba jeszcze nie pływałem w takich warunkach. Ale Paweł steruje jak gdyby nigdy nic - to mnie trochę uspokaja.

Ubieram się i zamierzam wyjść. Staję w zejściówce, przypinam się i dopiero wtedy wychodzę - kolejny dobry nawyk, który staram się w sobie wyrobić.

Jestem już w kokpicie, ale z trudem utrzymuję się w jednym miejscu. Od razu puszczam pawia za burtę. Zaraz potem drugiego i trzeciego. Coś mi w tym sezonie żegluga nie służy.

Paweł pyta mnie, czy widzę to co on. Po prawej burcie pojawia się kilka światełek. To musi być coś dużego. Wysokie fale utrudniają obserwację. Światła znikają całkowicie i pojawiają się tylko na krótką chwilę. Jasne i liczne światła pokładowe nie ułatwiają nam sprawy. Oboje jednak dostrzegamy w końcu te bladsze - zielone i czerwone nawigacyjne. Potem również zarys kadłuba. Na oko jakieś pół mili od nas i szybko się zbliża.

Chwilę jeszcze jedziemy, obserwując w napięciu, czy zmieni się namiar i zniknie czerwone. Nic takiego nie następuje.

Złe wieści. Nieznaczna zmiana naszego kursu, w obrębie tego samego halsu, nic już nie pomoże, a warunki kiepskie na zabawę w zwroty. Włączam silnik (jak dobrze, że nie trzeba szukać kluczyka!) i od razu daję manetkę w przód. Jedziemy już na tyle szybko na żaglach, że dodatkowy napęd daje nam pewnie nie więcej niż 1.5 węzła ekstra. Ale w tej sytuacji i za to jesteśmy wdzięczni.

Chcę już sięgnąć po radio, ale najpierw próbuję latarki. Oświetlam nasze żagle na kilkanaście sekund. Statek chyba zmienia kurs, bo widzimy już tylko zielone. Namiar też się zmienia i wkrótce mamy go za naszą rufą. Uff, było blisko.

Przy najbliższej okazji, obiecuję sobie koniecznie ogarnąć konfigurację alarmów AIS, na mojej VHFce.

Zagaduję sternika i ponownie pytam, czy jeszcze trochę wytrzyma. Wachtuje już przecież kilka ładnych godzin. Potwierdza, że podoła - ale musi się odsikać i doubrać.

Należy mu się to, więc go zmieniam. Wtedy mam nadzieję, że tylko na chwilę.

Siadam za sterem i... Niespodziewanie zaczynam czuć się nadzwyczaj pewnie. Mam silne poczucie kontroli nad łódką. Jacht doskonale słucha steru. Radzi sobie ze wzburzonym morzem, przy minimalnej pomocy sternika. Patrzę na GPSowy wskaźnik prędkości - oscyluje w okolicach 6-7kn, co przy tak dużej fali jest dla mnie niespodzianką.

A fale sięgają już na 2-3 metry. Na szczęście nie są strome. Te większe jednak odczuwamy dość mocno. Łagodne przestawiają nas o kilka metrów w bok, a te załamujące się, każdym uderzeniem przechylają jacht, tak że wydaje mi się stać niemal pionowo na bocznej ścianie przeciwległej bakisty. To jednak tylko wrażenie. Łódka nie przechyla się więcej niż 45 stopni (sprawdzam na przechyłomierzu) i nadąża podnieść się do pionu przed kolejną falą. Mimo to, nie żałuję, że solidnie zabezpieczyłem akumulatory.

Co kilka sekund, nie wiadomo skąd, dziad wpada do kokpitu. Woda jest jednak ciepła. Czuję to tylko na twarzy i dłoniach, bo ubrany jestem szczelnie w nieprzemakalny sztormiak. Co ciekawe, bicze wodne nadchodzą z różnych stron. Wchodzą nieproszone do niezamkniętej (błąd!) zejściówki, atakując również z rufy.

Paweł schodzi pod pokład. Wraca po kilku minutach i od razu wychyla się znacząco za burtę. Wisi tak trochę i oznajmia, że nie da rady. Wysyłam go w koję. Ja i tak rzygam, więc mogę trochę posiedzieć na zewnątrz.

Z tego co widzę, Paweł ształuje się między torbami, na koi dziobowej i natychmiast zasypia. Wcześniej oznajmia, że za 2-3 godziny mnie zmieni.

Trzymam jedną ręką rumpel, a drugą kurczowo ogarniam ramieniem kabestan szotowy. W ten sposób mogę sterować i patrzeć w przód, na horyzont. To uspokaja mój błędnik i żołądek. Tylko trzeba się starać, aby nie zasnąć, bo zmęczenie daje się we znaki. No ale powinienem dać radę te 2-3 godziny.

Tymczasem wiatr tężeje. Przy tym szkwali coraz mocniej. Na wiatromierzu coraz częściej pokazuje się trójka z przodu. To wskaźnik wiatru pozornego, ale przy półwietrze nie ma to większego znaczenia. Przez dłuższy czas 35-37kn nie schodzi z ekranu. Nie ma tragedii, ale zaczynam się zastanawiać, co robić jeśli będzie więcej. Trzeba będzie uciekać, z wiatrem, do Kłajpedy - to jedyny plan "B" jaki przychodzi mi do głowy. Strasznie chce mi się spać.

W pewnej chwili coś białego, z głośnym sykiem i z prędkością kilkukrotnie większą od nadciągających fal, przelatuje po powierzchni i znika za rufą. Co to, do stu beczek marynowanych śledzi?! Przypływ adrenaliny rozbudza mnie trochę.
Za chwilę znowu to samo, ale teraz idzie prosto w burtę. Tym razem, jestem już przygotowany, by się przyjrzeć dokładniej.
Wygląda na to, że właśnie zaobserwowałem zjawisko, znane mi dotychczas z tabel, przedstawiających skalę Beauforta. Wiatr zrywa spienione grzbiety fal i gna je po powierzchni. Zapierdziula i syczy to, jak leśny wąż, ale nie ma w tym nic groźnego - nawet mnie śmieszy, że się tego przestraszyłem.

Na szczęście, pogoda nie jest zupełnie przeciw nam. Po serii dość silnych szkwałów, wiatr zaczyna się stabilizować. Jest już na poziomie 25kn, a nawet zaczyna powoli słabnąć. W okolicach godziny 0200 wieje już 20kn, a o 0400 jest tylko 15kn. Fale wyraźnie maleją i żegluga staje się coraz bardziej komfortowa. To jeszcze bardziej mnie usypia. Zaczynam śpiewać, aby nie zasnąć.

Zmroku, jako takiego również nie zaliczamy. Niebo bezchmurne, a słońce chowa się za horyzontem, tworząc łunę, która tylko się przesuwa względem naszego kursu i po kilku godzinach następuje wschód. Krótkie noce to niezaprzeczalna zaleta letniej żeglugi. Choć komuś może brakować białego od gwiazd nieba, jakie możemy, na pełnym morzu, obserwować wiosną lub jesienią.

Nad ranem, do życia powraca Michał. A może jest to Paweł - dzisiaj już nie pamiętam. Jadę już wtedy na rezerwie i ogarniam (tak mi się przynajmniej zdaje) tylko i wyłącznie kurs. W każdym razie, jakiś dobry kolega zmienia mnie przy sterze - w ostatniej chwili. Schodzę pod pokład. Jestem cały mokry. Choć nie padało, przyjąłem na siebie kilkadziesiąt dziadów. Padam na koje w mokrym sztormiaku, nie zdejmując nawet pneuamtyka i błyskawicznie odjeżdżam.

Budzę się około 1000 i ogarniam wzrokiem wnętrze Santa Pasty. Krajobraz jak po bitwie. Wszystko mokre, a na podłodze można znaleźć niemal wszystko, co było wcześniej położone gdzieś luzem.
Na szczęście pogoda dopisuje i letnie słonko zaczyna przygrzewać. Wywalamy co się da do kokpitu i suszymy, nie tylko zęby.


Jesteśmy zmęczeni i zaczynamy zastanawiać się nad sensem realizacji naszego pierwotnego celu. Do Visby jeszcze naście godzin żeglugi, a nikt nie deklaruje przyjemności spania w mokrej koi.

Zaglądam do locji Kulińskiego "Gotland" i znajduję dwa porty na południu wyspy. Wybieramy ten bliższy, po wschodniej stronie.

Wtedy na horyzoncie dostrzegam, płynący ze wschodu na zachód, czerwony kadłub jachtu. Mam tylko jedno skojarzenie. Sięgam po gruszkę i nadaję na 16.

- Jacht Goplana, Goplana, tu jacht Santa Pasta, Santa Pasta...
Po krótkiej chwili jest odpowiedź. Rozpoznaję wyraźnie głos mojego klubowego kolegi, Roberta.
- Santa Pasta, tu Goplana...

To się nazywa spotkanie na morzu. Zeszłej nocy, po ciężkiej walce z żywiołem i złą pogodą, załoga Goplany urwała się z Sailbookowej imprezy i schroniła w Vandburgu. Teraz przepływają do Visby, z zamiarem kontynuowania regat.

Jestem przekonany, że to właśnie ich obserwujemy. Ale szybko okazuje się, że po Bałtyku pływa więcej niż jeden jacht z czerwonym kadłubem. Jesteśmy jakieś 20NM od wyspy, a Goplana jest już po jej zachodniej stronie, na wysokości Burgsvik. Nie ma mowy o kontakcie wzrokowym. Ale przynajmniej radio przeszło test zasięgu.

Po dwóch godzinach dostrzegamy w końcu zarys brzegów Gotlandii.


Kierujemy się na mały port Vandburg, który jako były port wojskowy, jest nieco schowany przed światem.


Na szczęście mamy na pokładzie telefon z Navionicsem i łatwo namierzamy wejście.


18.07.2017 o godzinie 1630, wpływamy do Vandburga, przy prawie już bezwietrznej pogodzie.


Cumujemy po lewej, zaraz przy wejściu. Po drugiej stronie zauważamy s/y Resumee. To również jacht stacjonujący na stałe w AKM i biorący udział w Sailbook Cup. Podobnie jak Goplana, ze względu na złe warunki atmosferyczne, schronił się w tym samym porcie. Załogę stanowi Andrzej z rodziną - w tym dwójką wesołych dzieciaków. Gratuluję odwagi.


Ogarniamy łódkę i wywalamy wszystko na zewnątrz. Dzwonię do żony. Podobnie jak ja, jest zdziwiona naszym szybkim przelotem.


Do wiszących wszędzie sztormiaków, szybko dołączają materace. Wyglądamy mało wyjściowo, ale co robić.


W porcie albo mają dobry monitoring, albo ktoś podkablował. Po godzinie mamy wizytę tamtejszej straży granicznej. Proszą grzecznie i raczej nieśmiało o dokumenty potwierdzające naszą tożsamość. Pytają o cel dalszej żeglugi. Kontrolują też naszego kolegę z Resumee i znikają.

Jeden ze Szwedów, będący świadkiem tego zdarzenia, przeprasza nas za ten incydent i klnie na mundurowych. Informuje nas, że jako członkowie EU nie powinniśmy być nękani. My jednak, wychowani w PRLowskiej rzeczywistości i z perspektywą życia w PISowskiej dyktaturze, nie odczuwamy większego dyskomfortu i idziemy zwiedzić okolice.

Przy wejściu do portu znajdujemy piękną zatoczkę, zachęcającą do kąpieli krystalicznie czystą wodą. Wody jednak chwilowo mamy dosyć, a ta jest na dodatek bardzo zimna. Może innym razem.


Jak to bywa w małych szwedzkich portach, nie ma nikogo z obsługi. Na drzwiach bosmanatu znajdujemy jednak instrukcję, aby w przeciągu 30 minut od przybycia, skontaktować się telefonicznie z zarządcą portu.


Dzwonię. Odbiera kobieta i miłym, lecz nieco zdziwionym głosem pyta, w czym może pomóc. Na szczęście wszyscy Szwedzi władają angielskim. Informuję ją w tym języku, że właśnie zacumowaliśmy i postępujemy zgodnie z instrukcją.

Pyta mnie gdzie właściwie jesteśmy. Próbuje przekazać jej fonetycznie nazwę portu, ale nie odbiera mnie czysto. Staram się zmienić akcent z amerykańskiego na irlandzki, ale i to nie pomaga. Dopiero przeliterowanie v-a-n-d-b-u-r-g przynosi efekt.

Pani potwierdza naszą pozycję, wymawiając poprawnie nazwę miejscowości. Używa nieznanych mi dotąd głosek. Nazwa brzmi tak, że nie jestem jej w stanie zapamiętać, a nawet powtórzyć. Nieco przypomina odgłos chorującego żeglarza.

Ale to nie problem. Pani spokojnie radzi nam wziąć na wstrzymanie. Wieczorem na pewno odwiedzi nas bosman, który skasuje nas za pobyt. Dziękuję, życzę miłego dnia i rozłączam się.

Okolica nie grzeszy nadmiarową urbanizacją terenu, ale takim prostakom jak my to nie przeszkadza. Zostawiamy naszą wystawę rzeczy mokrych i kolorowych i idziemy się rozejrzeć. Przy okazji spostrzegamy, że jesteśmy najmniejszą łódką w porcie.


Ruszamy wzdłuż brzegu w kierunku północnym.


Brak fotogenicznych obiektów naturalnych zmusza mnie do eksperymentowania z surrealistycznymi ujęciami.


Nieco powyżej naszego portu znajduje się inny, ale dostępny jest tylko dla łodzi o znikomym zanurzeniu.


Wszędzie otaczają nas tylko drzewa i trawy. Nuda.


W końcu znajdujemy jakiś obiekt odróżniający się od otoczenia. Misja wykonana - możemy wrócić na łódkę.


Nadal odróżniamy się w porcie od pozostałych, nie tylko wielkością kadłuba.


Znajduję jednak ujęcie, które dodaje nam nieco blasku.


Wykorzystując współpracujący kierunek wiatru, do materacy dorzucamy jeszcze żagle. I na tym musimy skończyć. W tej chwili brakuje już nam pomysłów, co jeszcze można wysuszyć.


W środku montujemy farelkę. Zdaje się, że przez odpowietrznik, na fali, wychlapało nam do dziobówki, prawie całą zawartość zbiornika wody.

Kończymy dzień szklaneczką chłodnego piwka i grzecznie kładziemy się spać.


19.07.2017

VANDBURG - BURGSVIK




Jest już środa. W planach mamy wypożyczenie rowerów i objechanie jakiegoś większego skrawka wyspy. Niestety, jedyna wypożyczalnia w okolicy świeci pustkami. Wszystkie cztery rowery, jakimi dysponuje, są w terenie.

Zastanawiamy się co dalej. Visby jest dla nas za daleko na północ. Nie byłoby czasu na dokładne zwiedzanie. Odkładamy to sobie na inną okazję.

Na rozmyślaniach o przyszłości i sączeniu piwka zlatuje nam większość dniówki, z której połowę i tak przespaliśmy wstając w południe.

Po południu do portu wpływa mały jacht, nieznanej nam konstrukcji. Samotny żeglarz, w sile wieku, na tyle sprawnie ogarnia manewr cumowania, że zwraca naszą uwagę i budzi szacunek. Kiedyś też będziemy tacy jak on.

Studiuję mapę Bałtyku i podpowiadam kolegom Kristianopel. Zawsze to coś nowego i bardziej po drodze do domu niż Visby. W końcu jest decyzja - jedziemy!

Godzina 1600. Żegnamy Vandburg i kierujemy się na Kristianopel.

Wbrew prognozom, pogoda odmawia współpracy. Wieje prawie tyle co nic i to jeszcze w mordę. Nie uśmiecha nam się taki stan rzeczy. Nikt nie ma ochoty na 100NM rzezi na silniku. Zmieniamy plany i kurs na Burgsvik, leżący po zachodniej stronie Gotlandii.


Szybko głodniejemy, więc kolejna porcja spirytusu idzie z dymem.


Żegluga przebiega leniwie, ale nikt nie narzeka. Pojawiają się za to myśli wyklęte, związane z ostatnim pełnomorskim przelotem. Chciałoby się powiedzieć, że nigdy więcej. Ale przecież jeszcze musimy przez ten rozbujany Bałtyk jakoś wrócić.


Wiatr odkręca i znowu mamy w pysk. Halsujemy się wzdłuż zachodniego brzegu. Tym razem, nie osiągamy zawrotnych prędkości.


Nie znając tutejszych akwenów, grzecznie omijamy napotkane kardynałki.


Na jakiś czas, naszą uwagę przykuwa skaliste urwisko. To jedyna atrakcja dzisiejszego popołudnia.


Przy wejściu do Zatoki Burgsviken znajdujemy małą farmę wiatrową. Szczęśliwie dla naszych fotograficznych pasji, prawie zbiega się to z zachodzącym słońcem.


Skręcamy jednak ostro na wschód i zostawiamy farmę i słońce za rufą.


Jeszcze ostatnie ujęcie morza za nami i rozpoczynamy podejście do portu.


A w porcie miejsc przy kei brak. Na dodatek kilka łódek już stoi w tratwie.


Stajemy na chwilę frontem do falochronu i nawiązujemy rozmowę z lokalsami. Otrzymujemy nieoficjalne pozwolenie na postój przy gównianym nabrzeżu. Póki nikt nie będzie chciał odessać sobie szamba, będziemy mieć spokój.

Przy podejściu do kei zauważam, że silnik nie słucha manetki. Nie chce zejść z obrotów. Na szczęście nie są zbyt wysokie, bo zwolniłem już do 2kn, ale o hamowaniu nie ma mowy. Odcinam dopływ paliwa i podchodzimy siłą inercji. Ostatecznie, prędkość wytracamy na cumach.


Jest godzina 2100. Próbuję odpalić silnik i sprawdzić co jest grane, ale nie chce zaskoczyć. Zostawiam to sobie na jutro.

Idziemy rozejrzeć się po miejscowości. Kierujemy się na odgłosy głośnej muzyki.

Po drodze spotykamy jakąś dziwną konstrukcję, która uparcie nam coś przypomina.


Wszystkie te cudaczne ustrojstwa opóźniają tempo wędrówki.


Zauważamy, że nie wstrzeliliśmy się terminem wizyty w festyn z dobrym żarłem. Na obiad nadal będzie fasolka. Albo flaki.


Odkrywamy, że muzyka dobiega z jakiejś lokalnej tancbudy. Poza tym nic szczególnego się w okolicy nie dzieje. Wracamy na jacht i rozpijamy jakąś flaszkę, znalezioną w kambuzie. Punktualnie o 2200 muzyka się urywa i nad Burgsvikiem zapada cisza.



20.07.2017

BURGSVIK




No i mamy czwartek. Ogłosiliśmy światowy dzień bez łódki. W planach mamy znaleźć wypożyczalnię rowerów i gdzieś sobie pojechać.

Tymczasem, w porcie od samego rana coś się dzieje. Poranne godziny związane są chyba z jakimś tutejszym rytuałem. Idąc rano do toalety spotykam tłumy ubranych w szlafroki rowerzystów. Wszyscy podjeżdżają do tutejszego pomostu kąpielowego, porzucają swoje szlafroki i wskakują do wody. Wygląda jakby sprawiało im to przyjemność. Po chwili wychodzą, ubierają się i odjeżdżają.
Ciśnienie pęcherza nie pozwala mi wrócić na łódkę i zrobić im zdjęcie. Po kilku minutach jest już po wszystkim. Gdy wychodzę z WCeta, już tylko mokre ślady na pomoście i nabrzeżu świadczą o tym, co działo się tu przed chwilą.
Robię tradycyjną, poranną rundkę po porcie z aparatem.


Staram się, znaleźć coś ciekawego na bloga.


I chyba mi się udaje.


Statek z własną windą - pierwszy raz widzę.


No i jak zawsze, podniecam się klasykami.



Zauważamy, że tutejszy SAR dba o utrzymanie swojego sprzętu w gotowości.



Po śniadaniu ruszamy do miasta. Z portu, do centrum jest około 1km.
Po drodze mijamy, znajdujące się, tuż przy porcie, kąpielisko. Łagodne, piaszczyste zejście do spokojnej wody - dobra miejscówka na wyprawę z małymi dziećmi. Nie mamy takich w załodze, więc nie korzystamy.


Przyportowa architektura nie zachwyca. Ale z odpowiedniej perspektywy, ma swoje uroki.


Nieco dalej, doświadczamy mariażu tradycyjnej formy budownictwa jednorodzinnego, z nowoczesną architekturą.


Szybko docieramy do centrum i równie szybko lokalizujemy wypożyczalnię rowerów. Należy do sklepu Bertil Norrby AB, w którym oprócz załatwienia formalności, kupuję kilka pierdółek na łódkę.

Dobieramy rumaki według preferencji i ruszamy w drogę. Niestety nie mają nic na mój wzrost, więc będę musiał się trochę pomęczyć. Ale nie narzekam - jest zajebiście (choć nie ma bunkrów).


Jedziemy asfaltem, główną drogą. Mijamy zwykłe zabudowania i zaparkowane przy nich pojazdy.

Niektóre wręcz dosłownie wtapiają się w otoczenie.


Inne, wręcz przeciwnie.


Ale ogólnie, krajobraz jak na szwedzkiej wsi. Tylko pola falującego zboża znowu nam się kojarzą, z naszym nałogiem.


W pewnym momencie odbijamy w lewo, w polną drogę.

Po kilku minutach offroadowego pedałowania orientujemy się, że wcześniej wcale nie byliśmy w centrum.


Jedziemy dalej. Naszym celem jest, wypatrzony na googlowych mapach, zielony cypel. To chyba jakiś rezerwat przyrody - może być ciekawie.

Z przyrodą na tej wyspie bywa różnie. Dostrzegamy chyba ślady kornika drukarza. Chcemy zadzwonić do naszego ministra. Może kupi od nas to zdjęcie i wreszcie będzie miał jakiś poważny argument, przeciw tej całej bandzie eko-lewaków. Niestety nie mamy zasięgu.


Docieramy do farm wiatrowych. Jak każdy Polak, przed użyciem, czytamy instrukcję obsługi.


Droga się prostuje i noga od razu staje się ciężka.


Mijane wykopy i oznaczenia sugerują jednoznacznie budowę metra.


Koledzy odgrywają jedną ze scen ze "Swobodnego Jeźdźca". Tylko muzy w tle brakuje.


Powoli zaczynam rozumieć też fobię Don Kichota.


Ale największe emocje, wiatraki robią dopiero, gdy się na prawdę zbliżamy. Szum przelatującej nad głową łopaty wirnika robi niemałe wrażenie.


Mijamy farmę i kierujemy się do rezerwatu. Korzystając z osobistego wyposażenia, staram się wystylizować na lokalsa. Nadal nie ma bunkrów, ale też jest zajebiście - hej!


Cypel faktycznie okazał się rezerwatem przyrody. A w rezerwacie, jak w rezerwacie. Dużo ptasiego łajna i jakieś pozostałości tutejszego Stonehenge. Postanowiliśmy przyjrzeć się z daleka - tak lepiej widać. No i mniej czuć.


Dostrzegamy jednak pewne różnice w komforcie życia Szwedów. U nas w Polsce, nawet elektrycy muszą skakać przez płot.


W końcu są też bunkry. Teraz to jest dopiero zajebiście!


Ale mnie nie do końca kręci architektura. Ciągnie mnie raczej do szkutnictwa. To już będzie ze trzy dni jak nie remontowałem łódki.


Ciarki przechodzą mi po plecach. Niemal zalewam się łzami rozpaczy. Żałuję, że nie mam przy sobie narzędzi.


Nieopodal znajdujemy coś, czego istnienia nie pojmujemy.


Obejrzeliśmy już chyba wszystko, co było można. I to czego nie można (bo było za ogrodzeniem) też.

Wracamy. Próbuję jeszcze zrobić jakieś zdjęcie, bez wiatraka w kadrze, ale na próżno się tylko napinam.


Wracamy do portu. Ja zostaję na łódce, a Paweł z Michałem jadą jeszcze obadać drugi kierunek drogi. Wracają po pół godzinie, bez atrakcyjnych wieści.

Jest gorąco. Idziemy z Michałem skoczyć z pomostu do wody. Michał faktycznie skacze, a ja wchodzę powolutku, jęcząc z bólu, w trakcie zanurzania podbrzusza. Ale po chwili woda jest już OK. Pływamy chwilę i wychodzimy. Totalne orzeźwienie!

Idę za ciosem. Ubieram moją dyżurną piankę i daję nura pod Santa Pastę. Chcę sprawdzić log. Kręcę wiatraczkiem, a Michał raportuje, że działa. Przy okazji oglądam dokładnie podwodną część kadłuba. Z radością stwierdzam, że nie jest nigdzie porośnięty. Chyba ceglany kolor farby jest lepszy on granatowej, użytej w zeszłym sezonie. Ale to się jeszcze okaże na koniec sezonu.


Czekamy na bosmana. Spóźnia się już około godziny, względem tego co napisane na drzwiach. Ale nam się nigdzie nie spieszy.

W końcu się zjawia. Pojawia się problem. Nie mamy ani szwedzkich koron, ani euro, a kart nie obsługują.

Na szczęście nie oddaliśmy jeszcze rowerów. Jedziemy w poszukiwaniu bankomatu. Okazuje się, że nie ma żadnego, w promieniu kilkuset kilometrów. Próbujemy cashbacku w kilku sklepach, ale dowiadujemy się, że działa tylko dla lokalnych kart. Wracamy na tarczy.


Bosman nie jest pocieszony, ale wykonuje telefon do przyjaciela i po chwili oznajmia, że przyjmie polskie złotówki. Razem przeliczamy kurs. Wychodzi około 175PLN. Najmniejszy nominał jakim dysponujemy to 50. Jestem już gotowy dać 200, ale bosman uśmiecha się i macha ręką. Mówi, że następnym razem wyrównamy, bierze od nas 150PLN i wystawia rachunek.

Jedziemy zwrócić rowery. Po drodze odbieram telefon od Roberta. Płyną właśnie z Visby i chcą zatrzymać się na nockę w Burgsvik. Proszą nieśmiało o zakup większej ilości coli.

Gdy wracamy z zakupami, przy kąpielisku odbywa się wieczorna sesja aerobiku.


Siadamy przy aluminium i szkle w kokpicie. Chwilę potem, cumuje za nami ten sam jacht, który z taką gracją podchodził do kei w Vandburgu. Zagadujemy do gościa po sąsiedzku.

Okazuje się, że koleś dopiero co kupił łódkę i sprowadza ją - z tego co zrozumiałem - z Francji. Nie wie do końca co kupił (ani model ani typ łodzi nie są mu znane). Jest to jego pierwszy jacht i pierwszy rejs (sic!). Od razu zagaduje nas, "doświadczonych żeglarzy", o sposoby radzenia sobie z silnym wiatrem.

- Na Morzu Północnym wpadłem w sztorm i nie wiedziałem co mam robić z żaglami. Płynąłem więc dalej.

Opowiadamy mu o refowaniu i teoretycznej kolejności pozbywania się żagli, w zależności od kursu. Zapraszamy na pokład i częstujemy go puszką sławnego ciemnego irlandzkiego stouta, którym się akurat delektujemy.

Wtem coś czerwonego pojawia się w porcie.


Z radością przygarniamy Goplanę do burty Santa Pasty. Znowu czujemy się jak w naszym klubie, na zlocie jachtów z lat 70tych.


Dzielna załoga Goplany dołącza do imprezy. Czyni to bardzo aktywnie, opróżniając zapasy swojej jachtowej piwnicy. W kokpicie Santa Pasty pojawiają się tak zacne trunki, że połowa zapasów coli zostaje nietknięta.


W miarę opróżniania butelek ze szkocką rudą wódą, priorytet ostrości zdjęć schodzi na dalszy plan. Zastępuje go za to ogólna wesołość.


Rozmawiamy tak do późnej nocy. Planujemy jutrzejszy powrót. Rano ma być okno pogodowe z dobrym wiatrem, ale trzeba będzie wcześnie wstać.

Przed snem, strzelam jeszcze fotkę na zakończenie dnia i idziemy spać.



21-22.07.2017

BURGSVIK - GÓRKI ZACHODNIE




Budzimy się nieco później niż planowaliśmy. Okno pogodowe szlak trafił (znaczy się przegapione). Robert jest trochę poirytowany naszym brakiem dyscypliny. Goplana czeka na nas, aby wyciągnąć nas z portu, gdyby nasz silnik znowu się zbiesił. Jestem za to wdzięczny i trochę mi głupio, z powodu opóźniania wyprawy.

Udaje się nam w końcu ogarnąć i o 1030 wychodzimy razem za falochron.
Silnik odpala i wchodzi na obroty, jak nowy. Podejrzewając wcześniejsze niedomagania pompy paliwowej, postanawiamy trochę go przepalić na wyższych obrotach i płyniemy na dieselgrocie ponad godzinę.


To sprawia, że zostawiamy Goplanę z tyłu. Utrzymujemy jednak łączność radiową i Robert mówi nam, żeby na nich nie czekać.

Wiatr słabnie więc nie wyłączamy kataryny.


Bawię się w gumowe samostery. Nawet działają.


Idziemy ostro lewym bajdewindem, ale potem wiatr odkręca do półwiatru.


Po kilku godzinach rozwiewa się coraz bardziej. Półwiatr się utrzymuje, co zapewnia nam dobrą prędkość przelotową.


Pod wieczór wiaterek trochę siada. Włączamy na chwilę silnik, ale po godzinie dajemy sobie w uszy ciszą. Idziemy na żaglach niecałe 3 węzły, ale nie przeszkadza nam to. Radiowe prognozy zapowiadają na jutro mocniejszy wiater - nadrobimy.


Rano faktycznie jest lepiej. Wiaterek rośnie w siłę, a morze jeszcze za nim nie nadąża. Po płaskiej wodzie, pełnym baksztagiem, robimy 6-7kn.
Przez radio dowiadujemy się, że Goplana nadgoniła w nocy silnikiem, opłynęła nas i jest aktualnie jakąś godzinę przed nami. To dobrze, odbiorą nam cumy, przy podejściu na żaglach, jak silnik nie zaskoczy.


Po południu wiatr odkręca i płyniemy już półwiatrem. Na wiatromierzu, przez ostatnie godziny, notujemy ciągły powolny wzrost. Wskaźnik zatrzymuje się w okolicach 25kn i tak już jest do końca. Falę mamy jeszcze po poprzednim wietrze, od rufy, więc znowu Vega pokazuje co potrafi. Dla większej stabilności kursowej i zmniejszenia oporów na sterze, refujemy grota. GPS i tak pokazuje 7-8kn!


Po drodze przecinamy kilka rut. Większych statków jest kilka, ale trafiamy akurat w odstępy między nimi i obywa się bez dodatkowych manewrów. Fale się trochę interferują z dwóch różnych kierunków, ale ogólnie nie sprawiają problemów.


Sprawdzamy przez radio, co u Goplany. Na oko, są 1.5h przed nami i idą na pełnych żaglach. Trochę się dziwię, bo cały czas utrzymuje się 25kn wiatru z baksztagu i nosi nas trochę na foku i podwójnym refie grota. Ale widocznie stary poczciwy Nefryt ma swoje ukryte zalety. Wiem jedno - więcej się z Robertem nie ścigam.
Pod wieczór wpadamy na Zatokę Gdańską. Zachodzące słońce uplastycznia rzeczywistość.


Do Górek Zachodnich zawijamy 22.07.2012, około 2200, po 32h żeglugi. Diesel ma się dobrze i wjeżdżamy w klubowy boks Santa Pasty.


Kończymy rejs z wynikiem przepłyniętych 430NM, w czasie 76h czynnej żeglugi (w tym około 6h na silniku).



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.