22 września 2019

Rejs "Deliverka Starego HaeRka" - Holbaek - Gdańsk - s/y Afrodite (HR 312) - 13-21.09.2019


Jakieś trzy tygodnie po udanym długoweekendowym polowaniu na kadłub z niebieskim paskiem, zorganizowałem wyprawę zamorską, celem sprowadzenia łupów do nowego portu macierzystego. To już mój drugi w życiu zagraniczny zakup, ale tym razem nie poszło tak gładko...

KOMUNIKACYJNE
PRZECIĄGI


Takie czasy - już nie Encyklopedia Britannica, czy żona wie wszystko. Algorytmy i dane zdominowały nasze dzisiejsze życie. Ten kto posiada informacje, rządzi światem. A ten, który danych nie ma, powinien przynajmniej zapewnić sobie przynajmniej dostęp do map google lub czegoś podobnego.

Sposoby planowania wycieczek na podstawie papierowych map i rozkładów jazdy - nie wiemy czy na pewno bezpowrotnie - ale póki co przeminęły. Dzisiaj, w ciągu kilku sekund obcowania z elektroniczną aplikacją otrzymujemy gotową trasę, wyznaczoną z A do B poprowadzoną przez dowolną ilość punktów pośrednich. Dostajemy rozpiskę wszelakich środków lokomocji, wraz z miejscami i dokładnym czasem przesiadek. Na skinienie palca mamy linki do przewoźników, u których możemy od razu zrobić rezerwację i opłacić przejazd. 

Postanowiłem i ja poddać się postępującemu globalnie procesowi wtórnej analfabetyzacji rasy ludzkiej. Zebrałem załogę i przygotowałem trasę z Gdańska do Holbaek, gdzie czekał już na nas powrotny środek lokomocji, nie wymagający już biletów i nie podlegający kontroli przerośniętych baz danych. Wrócić do Gdańska mieliśmy bowiem na pokładzie s/y Afrodite, który od jakiegoś już czasu stał się moim nowym źródłem radości, i jak się zwykle potem okazuje - również problemów.

Jak na zagorzałego pesymistę przystało, zacząłem od zakupów środków ratunkowych.  Tym razem z dostawą do Holbaek (Dania). 
Od kilku dni, na palecie czekała już na nas 4-osobowa tratwa ratunkowa, kosz montażowy i cztery pneumatyczne kamizelki ratunkowe. Uprzedzając pytania - widoczny na zdjęciu rower, stanowi jedynie artefakt drugiego planu i nie był bonusem zakupowym.

Były właściciel jachtu - Lars zobowiązał się do odbioru przesyłki i wstępnego przygotowania jednostki do rejsu. Pod korek napełnił zbiorniki diesla (wersja bez bio dodatków!) i wody. Dostarczył na łódkę elementy stelaża i pokrowiec zimowy, które również wynegocjowałem w cenie zakupu jachtu.

Otrzymane od niego, na kilka dni przed rejsem, zdjęcia potwierdzały rozwój spraw w dobrym kierunku.

Foto-raport Larsa zdawał się promować teorię niektórych armatorów jachtowych o tym, że każdy jacht, niezależnie od wielkości, jest tak na prawdę dwuosobowy.


Na zdjęciach dało się też zauważyć resztkowe ślady mojego życiowego optymizmu. Podczas wyprawy poszukiwawczej, przezornie (na wypadek udanego polowania) zabrałem ze sobą narzędzia i torbę z kaloszami, sztormiakiem i kilkoma prowiantowymi słoikami, które ciężko (bądź nieopłacalnie) jest wozić potem samolotem.

Początek wyprawy przypadał na dzień 13.09.2019 - nie ma to jak zaczynać 13-go w piątek :)

Samolotem tanich linii przylecieliśmy rankiem z Gdańska do Malmo. Z lotniska, dedykowanym transportem (Flygbussarna), bardzo szybko trafiliśmy w okolice dworca. Tam mieliśmy już zarezerwowanego Flixbusa do centrum Kopenhagi.


Punktualnie, o godzinie 1205 byliśmy już pasażerami komfortowego, zielonego pojazdu. Bardzo spodobał mi się przycisk DISTRESS.


Podróż mijała w spokoju i tylko nieliczne widoki za oknem podnosiły ciśnienie.


Kupowanie i sprowadzanie łódki to strasznie nudne krajoznawczo zajęcie. Już trzeci raz w ciągu jednego miesiąca wjeżdżałem na ten sam most.


Ale dzisiaj morze pod nim było bardziej spienione. To skutek wiatru, który nad Atlantykiem i Morzem Północnym w ostatnich dniach nieco się rozbujał. Na szczęście kierunek zachodni pasował planom naszego rejsu doskonale.


O godzinie 1300 byliśmy już w mieście rowerów. Mieliśmy jeszcze 26 minut do pociągu. Akurat tyle aby spokojnie spacerkiem dojść do dworca, skorzystać z WC i znaleźć odpowiedni peron.


Dworzec w Kopenhadze zaskoczył nas wszystkich swoim dobrze zachowanym, zabytkowym stanem sprzed 150 lat - czyli z czasów, których nie mógł pamiętać nawet stary Chevrolet Gangu Olsena.


Na pociąg również nie czekaliśmy długo. Podróż minęła na tyle szybko, że nie zdążyłem zrobić żadnego zdjęcia. Udało się dopiero na stacji docelowej.


W Holbaek byliśmy, punktualnie według rozkładu, o godzinie 14:25. Pomimo kolejnej, prześladującej nas tego dnia 13-tki zachowaliśmy dobry nastrój.


Autobus, który miał nas zawieść do mariny przypasował od razu, ale nie skorzystaliśmy, w wyniku dezinformacji biletowej. Skorzystaliśmy z przerwy i zjedliśmy fastfoodowy obiad. Zabraliśmy się następnym autobusem. Po rozmowie z kierowcą, okazało się, że posiadając bilet kolejowy do Holbaek, możemy kontynuować podróż tutejszymi, miejskim środkami transportu. 

O godzinie 15:20 witaliśmy się z progami poznanej już przeze mnie wcześniej mariny.


Sumarycznie, podróż z Gdańska do Holbaek zajęła nam niecałe 8 godzin. To niezły wynik jak na pięciokrotną zmianę środków transportu i przekroczenie dwóch granic państwowych.

Niektórzy załoganci, od razu po przyjeździe, rozpoczęli sesję fotograficzną z wodą, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, że będą jej mieć przez kolejne dni dosyć.



POBITE
GARY


Tak jak byłem wdzięczny Larsowi za ogarnięcie przesyłek, przygotowanie łódki i piwny poczęstunek na rozchodne, tak miałem do niego mały żal o to, że wyczyścił kambuz z wyposażenia prawie do zera. Dopiero jak zwróciłem mu na to uwagę i skonfrontowałem jego postępowanie z informacją, w jakim stanie i z jakim wyposażeniem sprzedawałem swoją Albin Vegę, Lars poczuł się nieco zobowiązany. Z domu przywiózł garnek i patelnię oraz zabrał nas do sklepu, w którym oprócz prowiantu zaopatrzyliśmy się w plastikowe sztućce i papierowe talerze (tylko takie były). To pozwoliło uścisnąć sobie na wzajem dłoń na pożegnanie i zachować dobre wspomnienia.

Czas naglił. Jutro rano mieliśmy wypływać. Zasztauowaliśmy dłuższe elementy stelaża zimowego na pokładzie. Obecność rurek w mesie powodowała bowiem duży dyskomfort i zagrażała w pewnym stopniu bezpieczeństwu żeglugi. No i w końcu - nie po to człowiek łódkę sobie kupuje, aby chodzić spać z rurami.


Zabraliśmy się za montaż tratwy na koszu rufowym. Przy tej czynności zastał nas zmrok. Po trochu dlatego, że okazała się ona nie małym wyzwaniem. Po jednej stronie przeszkadzała lampa rufowa, a po drugiej flagsztok. Zdecydowaliśmy się zamocować ją, tymczasowo na czas rejsu, wewnątrz kosza rufowego.


Było już późno, zimno i zupełnie ciemno, gdy skończyliśmy prace. Dopiero wtedy pozwoliłem załodze zasiąść do kolacji.

Korzystając z okazji, że mam ich wszystkich przy stole i że kończę wstępniaka do relacji z rejsu, już czas przedstawić prawdopodobnie pierwszą polską załogę s/y Afrodite (i pewnie ostatnią, zważając na to jak bardzo lubię zmieniać jachtom nazwy).

Ale do rzeczy. Po lewej burcie, ze wzrokiem wbitym w wędzonego na zimno łososia, Paweł. Człowiek, którego za swoich wczesnych studenckich lat poznałem przypadkowo na jednej z wielu poniewierających zdrowie imprez - takich, które dzisiaj przyjemnie się wspomina, ale o których nie opowiada się swoim dzieciom. Mimo, że mieszkamy na jednym osiedlu, reaktywacja naszej znajomości nastąpiła również przypadkowo - jakieś naście lat później, na jednym z  przyjęć w rodzaju kinder party. Trochę przy tej okazji rozmawialiśmy nie tylko o naszych dzieciach. Właśnie z tych rozmów dowiedziałem się, że kolega pływa i dobrze sobie radzi w załodze, nawet na większych jednostkach. A że zawodowo czasami pracuje na wysokościach, stwierdziłem że przyda się ktoś w załodze, kto w razie "W" wejdzie na maszt w każdych warunkach.

Piotr, zajmujący na fotografii kolacyjnej koję na prawej burcie, jest moim kolegą po fachu. Zanim osobiście poznałem go jako żeglarza (na festiwalu filmów żeglarskich Jachtfilm w Gdyni), znany mi był z forum programistów Ruby, jako twórca i współwłaściciel konfeo.com. Pływał już ze mną wcześniej na pokładzie s/y Santa Pasta i w sumie w niczym nie podpadł. Na dodatek dobrze gra na gitarze i nie jest wybredny co do jadłospisu - zje wszystko, byle było z cebulą. Ucieszyłem się więc kiedy i on odpowiedział pozytywnie na moją prośbę o pomoc w sprowadzeniu łódki.

Wydawało się, że załoga została dobrana właściwie. Zarówno pod względem ilości jak i kompetencji powinniśmy dać radę, nie do końca znanej nam jeszcze łódce i nieciekawie zapowiadającym się warunkom pogodowym. 


PŁYWANIE...
NA ZAMEK


Jest 14.09.2019. Wczesne godziny poranne spędzamy na różnych drobiazgach. Wciągamy śniadanie i po godzinie 1000 bierzemy cumy na pokład.


Jak to mam w zwyczaju, rzucam jeszcze pożegnalnym okiem za rufę, przy okazji sprawdzając czy nie ciągniemy kabla elektrycznego ze słupkiem oraz czy dobrze zamontowaliśmy tratwę i czy nie zasłania widoku.


Załoga od razu wykazuje pozytywne nastawienie i ustawia się w kolejce do rumpla. Rozumiem ich doskonale - nie często ma się w końcu okazję popływać pod duńską banderą.


Ja również jestem nieco podekscytowany, bo jest to moja pierwsza próba jachtu i ciekawy jestem czy kupiłem dobrze. Niestety, stwierdzam, że łódka po postawieniu żagla, nie trzyma pionu i przechyla się na zawietrzną ;)


Ze względu na zapowiadany zachodni kierunek wiatru rozwijamy dzisiaj jedynie genuę. Grot może i na obecną chwilę trochę by pomógł, ale potem (w baksztagu) będzie tylko przeszkadzać.


Z resztą ciężko by się tym żaglem operowało, ponieważ Paweł się nudzi i z talii grota robi sobie makramę.


O godzinie 1300, przez szeroki na 2NM przesmyk, mijamy prawą burtą miejscowość Hundested i tym samym opuszczamy zatokę Ise Fjord.


Zmieniamy kurs na NE i wiatr zaczyna zawiewać z lewego baksztagu. Łódka od razu się prostuje, co pozwala mi odetchnąć z ulgą - zakup jednak udany.


Robi się "morsko" - czyli zimno. Piotr, na ochotnika, narzuca na grzbiet nieco więcej tekstyliów i przejmuje ster. Przy tym kursie daje się wyczuć duży luz na łożysku sterowym, ale oprócz dyskomfortu psychicznego nie powinien on stanowić żadnego problemu.


I tak płyniemy sobie wzdłuż wybrzeża Zelandii, przez krótką chwilę eskortowani przez parę delfino-podobnych stworzeń morskich (chyba morświnów). Na wysokości Gilleleje robimy zwrot przez rufę i zmieniamy kurs na SE.


O godzinie 1830 wiatr się uspokaja, a na horyzoncie pojawia się zamek Kronborg.


Tu sobie dzisiaj robimy przystanek. 60NM na pierwszy dzień rejsu wystarczy. Po za tym, jak się już gdzieś pływa daleko od domu, to warto co nieco po drodze obejrzeć, by morale załogi podnieść i wspomnienia z rejsu wzbogacić.


Zawijamy do znajdującej się tuż obok mariny Helsingør. Przy manewrach portowych odkrywam, że tratwa w kokpicie ogranicza ruch rumpla i tym samym promień skrętu jachtu w prawo. Utrudnia to nieco manewry, ale udaje się nie doprowadzić do spotkania żelkotu z dalbą. Cumujemy w jednym z kilku dostępnych miejsc.


Czasy, gdy próbując w bosmanacie portu używać i zrozumieć dialekty różnych języków, aby skutecznie opłacić postój, odeszły w zapomnienie. Bezduszne maszyny odbierają portom poetycki charakter. 


Po szybkim podbiciu dziennego bilansu kalorii jakimś słoikiem, ruszamy na krótki zwiad w miasto. 

Tuż za rogiem, od razu nadziewamy się na metaloplastycznego Hamleta.


Zaraz potem trafiamy do dzielnicy zielonych latarni.


W końcu zacumowany przy wybrzeżu latarniowiec uświadamia nas, że nie ma tu czego więcej po nocach szukać. Idziemy spać.


Poranek 15.09.2022 wita nas deszczem, który przez kilka godzin testuje szczelność pokładowych luków.


A teakowy pokład przybiera bardziej brązowy odcień, czyniąc jacht odrobinę bardziej fotogenicznym.


Okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie zapłaciliśmy za prąd. Wiele przyłączy ma jeszcze niewykorzystane, spore rezerwy energetyczne, po które sięgnąć można łatwiej niż po energetyczny batonik.


W każdej marinie znajdzie się jakaś zapomniana czy opuszczona przez właściciela jednostka. Często robi wrażenie, że umiera powoli, pokrywając się brudem.


Ale nie rzadko okazuje się, że jest w takich łódkach więcej życia niż nam się wydaje.


Tymczasem, w boksie obok rozgrywa się akcja dwóch takich, co nie tylko rumpel ogarną. Utrwalony na zdjęciu zostaje wielowątkowy proces przygotowania jajecznicy, przy wykorzystaniu naczynia pośredniego - jedynego porcelanowego.


Godzinę później, czując jeszcze wspaniały smak jajek na podsmażanej cebulce i pomidorach, robię dla siebie pamiątkowe zdjęcie kuków, aby nie zapomnieć ich twarzy i częściej zapraszać na rejsy.


Paweł w końcu irytuje się ciągłym obsadzeniem go na pierwszym planie zdjęciowym i postanawia ukryć się, udając kamień.


Tego dnia udaje jeszcze kotwicę.


A potem armatę.


Ale w końcu się tym męczy i znowu udaje mi się go złapać w jego w naturalnej postaci.


Dzięki fotografii rekurencyjnej możemy również zobaczyć świat widziany w tej samej chwili jego fotograficznym okiem.


Wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO i otoczony fosą, zamek Kronborg obchodzimy z buta dookoła. Zwiedzanie wnętrza i  komnat zostawiamy sobie na inną okazję. Dzisiaj nie mamy nastroju na filozoficzne dylematy Hamleta. Nie znajdujemy też powodu by budzić Ogiera Duńczyka.


A tak w ogóle to zastanawiamy się po co komu taki zamek? Tyle przy budowie było zapewne roboty, niby woda dookoła i flagę ma taką jak nasza łódka, ale nikt sobie takim zamkiem przecież nie popływa.


Znajdujemy perspektywę, z której otoczenie budowli jawi się nieco mniej industrialnie. I tak postanawiamy go zapamiętać.


Odnośnie pływania, to czas już na nas. Załoga znowu, z utęsknieniem zaczyna spoglądać na wodę i konkurencyjne jednostki pływające. A i pogoda zaczyna się zmieniać na gorsze. Nie ma na co czekać.


O JEDEN REF...
ZA MAŁO


Po godzinie 1400 ruszamy w morze. Ze względu na silne podmuchy wiatru i wcale nie optymistyczne prognozy na następne kilka dni, postanawiamy dzisiaj jedynie przeskoczyć około 20NM, pod osłoną brzegu, do Kopenhagi.


Wypada nam kurs wiatrowy od półwiatru do bajdewindu. Zwijamy genuę do połowy i refujemy grota. Ale nie tak od razu... 

Refliny wydają się być za krótkie. Mój błąd - powinienem sprawdzić takie rzeczy przed wyjściem w morze. Ostatecznie okazuje się jednak, że to tylko pierwszy ref zamieniony jest z drugim. Robimy szybka podmiankę linek, przestawiamy zaczepy na grocie, wiążemy nowe ratowniki i po kilku minutach płyniemy na drugim refie. 

Trochę brakuje trzeciego, ale duński styl żeglowania po knajpach, takich okoliczności najwyraźniej nie przewiduje. A i te oba refy, które istnieją, jak dało się zauważyć, nie były prawdopodobnie w użytku przez poprzedniego właściciela. Dobra nasza - przynajmniej mam coś nieużywanego na 34-letnim jachcie.

Już po 8NM żeglugi, w okolicy wyspy Ven robi się szaro, zimno i wilgotno - jednym słowem - nieprzyjemnie. Kilka razy silne szkwały prawie kładą nas na boku. Pokład lewej burty regularnie nurza się w wodzie. Musimy odpuszczać grota i mocno się trzymać. 

Przechyły te powodują u mnie lekki dyskomfort - nie tylko fizyczny. Wynika on prawdopodobnie z jakiegoś rodzaju pamięci sensorycznej, którą gdybym mógł nazwałbym "pamięcią błędnikową". 
Zdaję sobie sprawę, że bez większej fali nie ma możliwości aby sam wiatr przewrócił (nawet mocno przeżaglowany) jacht kilowy. Jednak ten akurat chodzi na boki bardziej miękko i osiąga większe kąty przechyłu niż jednostki, na których dotychczas pływałem. Stąd prawdopodobnie odczuwam to jako anomalię.

Nie mamy wiatromierza. Na podstawie prognoz i organoleptycznie oceniamy siłę wiatru na 6-7B. W porywach jest pewnie nieco więcej, ale nikt nie chce głośno tego przyznać, by nie siać paniki. Na szczęście płyniemy cieśniną (Sund) w odległości około 2NM od zawietrznego brzegu, więc fala nie ma gdzie się wybudować. Nie mamy też logu aby ocenić prędkość prądu, z którym najprawdopodobniej płyniemy, bo odczyt z GPS pokazuje stałą prędkość jachtu ponad 9kn.


Jakby niewygód było mało, w Kopenhadze nie mają przerwy na lunch i akurat przed naszym dziobem wychodzi jakiś zestaw większych jednostek powiązanych sznurkiem.


Wpływamy ostrożnie w obszar wód portowych, tuż przy falochronie. Włączamy motor i staramy się zrzucić żagle. Ale jak sama nazwa falochronu wskazuje - nie chroni on od wiatru. Operacja przebiega nieco chaotycznie.
Na dodatek, po porcie pływa jakiś holownik i ciągnie za sobą, pod wodą, jakieś ustrojstwo. Może robi jakieś pomiary. W każdym razie, kręci kółka jak wściekły, w sposób który skutecznie ogranicza nasze manewry. Brakuje nam miejsca do zrzucenia grota. 
W końcu jednak się udaje. Na tyle jednak skupiamy się przy tej czynności na holowniku, żaglu i pozycji kadłuba względem wiatru, że tracimy orientację w terenie i przez chwilę płyniemy jedynie tak aby nie wyslipować łódki na brzeg. Holownik z resztą nie odpuszcza i ciągle też musimy na niego uważać.
Posiłkujemy się chartplotterem i namierzamy też najbardziej charakterystyczny budynek na horyzoncie. Chwilę później wiemy już gdzie jesteśmy i obieramy odpowiedni kierunek. Naszym celem jest marina Lynetten, którą polecali nam wcześniej nasi znajomi.


Basen mariny jest dobrze osłonięty od wiatru, co daje nam chwilę wytchnienia. Jakiś czas krążymy jeszcze po różnych pomostach w poszukiwaniu wolnego stanowiska. Nie mam wyczucia co do szerokości jednostki i wszystkie dostępne miejscówki wydają mi się za wąskie. Irytuje to nieco zmarzniętą załogę, ale robią dobrą minę do złej gry. W końcu udaje się znaleźć taki rozstaw dalb, który nie budzi moich zastrzeżeń. Cumujemy.


Ale na tym nie koniec manewrów. Po starannym obłożeniu wszystkich cum, kabel do zasilania jakim dysponujemy okazuje się za krótki i nie sięga najbliższego słupka z prądem. 

Trudno - przestawiamy się - praktyki w portowych manewrach nigdy nie za wiele. Na szczęście jest już prawie po sezonie i wolnych miejsc nie brakuje.


Ciekawostką okolicy jest elektrownia, na dachu której znajduje się całoroczny sztuczny stok narciarski. Jest to ten charakterystyczny budynek, o którym wspominałem wcześniej i który naprowadził nas na cel.


Jest już jesień i jest dzisiaj pochmurno, więc i zmierzch zapada nieco szybciej.


Czas uiścić opłatę za postój i tym samym zalegalizować naszą obecność (jednocześnie uzyskać legalny dostęp do sanitariatów). Komputery z natury bardzo ułatwiają ludziom życie, automatyzują za nas wiele czynności i przede wszystkie nie męczą się i nie narzekają, będąc jednocześnie dostępne 24 na 7. Oczywiście jeśli tylko działają...


Problem zaczyna się kiedy w marinie nie ma już bosmana, a maszyna z jakiegoś powodu odmawia posłuszeństwa. Szczęśliwie mamy na pokładzie działający kibel ze zbiornikiem na fekalia - do rana (do pojawienia się bosmana) jakoś przeczekamy. 

Tymczasowo olewamy przyziemne problemy i udajemy się na jadło do pobliskiego baru La Banchina, na studenckich przedmieściach. Ostatnim rzutem na taśmę, przed zamknięciem kuchni udaje nam się zamówić i skonsumować bardzo smaczny, organiczny i złożony z lokalnych produktów zestaw obiadowo-kolacyjny.


WIZYTA...
W ARMATORSKIM RAJU


Marina Lynetten to miejsce, które pokazuje co społecznie mogą zdziałać ludzie, jeśli tylko chcą i kiedy rząd im w niczym nie przeszkadza. Historia budowy jak i samo funkcjonowanie przystani oraz tutejszego klubu żeglarskiego to prawdziwy powód do dumy dla jego członków.  Może i komputer do biletów się czasem psuje, ale cała reszta ma się dobrze. 

Oczywiście - bosmanat, sanitariaty czy też restauracja, to rzeczy spotykane często w marinach. 


Ale tutaj do dyspozycji rezydentów i gości mamy dodatkowo przestronną i wyposażoną na wypasie kuchnię.


Przytulną i wygodną świetlicę.


I przechodnią bibliotekę.


A jak komuś nie w smak kiszenie się latem w kuchni przy garach, to tuż obok znajdzie ogródek z rusztem do grilla i nie tylko.


Ja najbardziej zazdroszczę im jednak tematycznie wydzielonych pomieszczeń warsztatowych.


Nie jeden z naszych rodzimych armatorów wiele by dał za członkostwo w takim klubie. Miejsce zbudowane przez niezwykłych ludzi, dla zwykłych ludzi. 

A tablice ogłoszeń nie są tylko dla kapitanów ale i również dla majtków.

Nic dziwnego, że wielu armatorów decyduje się tu nawet na całoroczny pobyt na swojej jednostce. Na każdym kroku spotykamy tutaj takich - mieszkających zarówno na wodzie jak i na lądzie. W tym drugim przypadku to trochę jak z tym zamkiem Hamleta - ale nie każdy widocznie lubi na fali kołysanie.


W MIASTO...
JEDZIEMY


Zwiedzanie Kopenhagi jest jednym z planowanych atrakcji tego rejsu. Czasu wydaje się być dosyć. Prognozy pogody zapowiadają dość trudne warunki na Bałtyku, więc nie ma co się teraz pchać w poniewierkę.

Tuż obok mariny dopadamy stacje rowerów miejskich - elektrycznych! Korzystamy z okna pogodowego i ruszamy na miasto.

Jest pieruńsko zimno i wietrznie, ale za to słonecznie. Do centrum mamy tylko jakieś 3km i kilka mostów po drodze.


Przejazdem odwiedzamy Christianię, o której nadal nie wiadomo czy jest wolnościową idyllą czy nieudanym eksperymentem społecznym. Ale o niej pisałem już przy okazji Bałtyckiej Włóczęgi w 2018 roku. 

Ponieważ koledzy jeszcze nie widzieli, odwiedzamy Małą Syrenkę. Fotografujemy się i obwieszczamy w mediach społecznościowych aktualną pozycję załogi s/y Afrodite. 
Przez nadinterpretację przypadkowego, drugiego planu, w świat idzie plotka o naszej załodze złożonej w połowie z Azjatów.


Szczęśliwie nie puszczam w obieg innego zdjęcia, dzięki czemu nie posądzają nas o sprowadzanie do Polski boachuana wraz z kompletem załogi.


Staramy się zwiedzać, zachowując pewien kontekst. Hans Christian Andersen pasuje w sam raz.


Z poczucia żeglarskiego obowiązku zaglądamy do mariny Langelinie. Wiem - straszna nuda.


Przechodzimy przez Kastellet - taki tutejszy pentagon z dawnych lat. Ale tu też nic ciekawego.


Już myślę że nic nie wymyślę i pisać nie będzie potem o czym, gdy Piotr rzuca propozycję odwiedzenia tutejszego Muzeum Narodowego. 

Kierujemy się tam czym prędzej. Po drodze mijamy kanały i mosty. Z tych drugich, jakby usunąć wszystkie kłódki, to pewnie by się zawaliły.


Przez moment czujemy się jak u siebie w Gdańsku.


Jeszcze tylko szybka przebieżka przez Christiansborg Slot...


I wchodzimy na teren muzeum.


Jeżeli ściany zamiast mchem, porastają drzewami, to już na wejściu zapowiada się ciekawie.


Zwiedzanie zaczynamy, jak przystało od początków. Kamieni na świecie jest dużo, ale ponad tysiąc lat temu, gdy nie było jeszcze tabletów i pewnie nawet telewizji, ktoś nad tym właśnie spędził pieczołowicie nie jeden wieczór. Szacunek.


Następnie, odkrywamy dwa złote rogi. Chamów w pobliżu nie widać. Co nie dziwi, bo w obu rogach nie ma sznura.


Nieco dalej umieszczona jest tablica, z zawartą przestrogą dla leniwych armatorów. Oto co się dzieje z własną łódką, gdy przez kilkanaście stuleci o nią nie dbamy.


Kolejne eksponaty zadziwiają. U nas w czymkolwiek narodowym (tym bardziej muzeum) dziurawych garnków nikt by nie wystawił. Tutaj widać nie tylko chodzą głodni, ale i wstydu nie mają.


Chwilę później domyślamy się już skąd w garnkach dziury.


I od razu kojarzymy zobaczony obrazek, z czymś co widzieliśmy wcześniej w marinie.


Najciekawszym fragmentem wystawy zdaje się być część poświęcona Grenlandii. Jak są łódki, to musi być fajnie - kontynuujemy.


Ładnie zachowały się też tamtejsze maski, pierwszej w historii eskimoskiej grupy Anonymous.


Niestety - jak się cały czas chodzi w grubym futrze z foki, to łatwo artyście zapomnieć jak ludzkie ciało wygląda.


Dziecięce zabawki bronią honoru mieszkańców tej dalekiej, lodowej krainy.


Mało kto orientuje się, że w tym muzeum znajduje się wzorzec konia mechanicznego. My mamy zaszczyt obcować z nim wizualnie.


Ekspozycję otwiera i zamyka coś, czego interpretację pozostawiam czytelnikom.


Po wizycie w muzeum, jesteśmy głodni. Przypomina mi się budżetowy sposób radzenia sobie z tego typu problemami, jaki stosowaliśmy podczas poprzedniej wizyty w Kopenhadze. Dostępne w sklepach spożywczych garmaże znowu przychodzą z pomocą.


Po obiedzie na mieście nie mamy już energii i czasu na Ogrody Tivoli. Zostawiamy to sobie na przyszłe wizyty.


Cóż - taka już starszego marynarza dola, że nie zawsze może tyle ile chce.


Pełni wrażeń i nieco zmęczeni wracamy na łódkę i po kolacji relaksujemy się przy pokerze.


Aby nie popsuć przyjacielskich relacji w załodze i doprowadzić misję sprowadzenia jachtu do końca, zarządzam grę jedynie na zapałki.


Nie pamiętam kto, już po kilku rundach zgarnia wszystkie i wygrywa - pewnie dlatego, że nie jestem to ja. 


Oczywiście, po zabawie odkładamy zapałki na swoje miejsce - aby jacht nie zatonął ;)

BURZA...
W AKWARIUM


Rankiem 17.09.2019 wstajemy wcześniej, aby ruszyć w drogę, gdy tylko będzie to możliwe. Burza jednak goni burzę i co jakiś czas silne podmuchy i ulewy przechodzą nam nad głowami. Poziom wody w marinie wzrasta do tego stopnia, że stojąc na pomoście, kosz dziobowy znajduje się na wysokości naszych głów. Wejście na jacht wymaga dyplomu szkoły cyrkowej, do czego nikt z nas się nie przyznaje - ale jakoś udaje nam się wchodzić na pokład.


Sprawdzamy prognozy. Na Bałtyku nadal szaleje sztorm, ale ma się coś już zacząć poprawiać od jutra. Piotr sprawdza wiadomości z odbywającej się właśnie Bitwy o Gotland. Wycofało się większość zawodników - chyba aż 13 z 19 startujących. Współczujemy i podziwiamy tych co nadal walczą z sześciometrowymi falami.

Trudno siedzieć tak cały dzień na jachcie, w porcie. Dobrze, że przy takich przeciągach pogoda zmienia się z godziny na godzinę. Ponownie korzystamy z okna pogodowego i ruszamy na rowerach w świat.


O dwukółki w Kopenhadze nie trudno. Konkurencja też jest spora. Instalujemy kolejną apkę w swoich telefonach i testujemy rumaki z kolejnej stajni.


Tym razem, brzegiem morza, mijamy marinę Kastrup, w której kiedyś gościła s/y Santa Pasta i docieramy do kolejnej narodowej atrakcji - oceanarium. 

Futurystyczny kształt nie od razu pozwala dostrzec wejście do budynku.


Wewnątrz, od razu czuję się zawstydzony. Tyle narzekałem na trudy chowu moich podwójniaków, a tutaj ludzie czwórkami ogarniają i nie tylko nadal żyją ale się jeszcze uśmiechają.


Podwodny świat to coś co od zawsze mnie fascynowało - chyba bardziej niż kosmos. 
Podejrzewa się, że mieszkańcy obu tych światów mogą wyglądać bardzo podobnie.


Tymczasem, niektóre spotkane przez nas, akwarystyczne stwory przypominają znane lądowe gatunki.


Jedno jest pewne - spokój, który czuje się zanurzając pod powierzchnię, na pewno działa antystresowo.


I jeszcze jedno - pod wodą dzień mija bardzo szybko. Czas już się wynurzać. 

Ale na zewnątrz jest bardziej mokro niż w środku. Pada deszcze więc do mariny wracamy autobusem, który akurat przyszwendał się pod oceanarium.

Po powrocie robimy spontaniczny, szybki przegląd zęzy i odkrywamy w niej około pół litra płynu chłodniczego. Szybko lokalizujemy miejsce wycieku. Przyczyną jest wysunięty z gniazda przewód miedziany z o-ringiem. Wciskane "gniazda" to jeden z gorszych patentów zastosowany w tym modelu silnika Volvo Penta 2003. Nie wiadomo tylko czy wyskoczył w czasie pracy silnika, bo ten typ tak ma i będzie to z uporem maniaka czynił dalej, czy też może został źle wciśnięty przez serwisanta, podczas niedawnej wymiany wymiennika ciepła. Tego się póki co nie dowiemy. 


Wciskam mocno rurkę w dziurkę i uzupełniam płyn chłodniczy. W bakiście znajduję prawie pełne  jego opakowanie. Rok później zorientuję się, że jest to płyn do spryskiwaczy szyb samochodowych, ale póki co o tym nie wiem, a niebieski kolor i niezrozumiałe duńskie napisy nie wzbudzają wątpliwości.
Robimy krótką próbę, uruchamiając silnik. Nic nie cieknie. Ryzyko wypadnięcia rurki będę już jednak miał z tyłu głowy, do końca tego rejsu.


WPUSZCZENI...
W KANAŁ


Rankiem 18.09.2019 Piotr zdradza cebulę i zjada kanapkę z żółtym serem i dżemem. Po takim zagraniu nie możemy się już bez wstydu pokazać na mieście.


Na szczęście, w tej samej chwili następuje zrównanie słońca z kominem nr 3, co według tutejszego starożytnego kalendarza słonecznego oznacza czas wyjścia łodzi w morze.


Ponieważ nasze numeryczne prognozy również dają nam szansę na kilkadziesiąt godzin bez sztormowych wiatrów, ruszamy w końcu naszą rufę z Lynetten. Jest godzina 0900. Żegna nas Talisker - zacna łajba kolegi Filipa.


Przecinający linię achtersztagu samolot, w tym rejonie oznacza, że mijamy port lotniczy w Kopenhadze.


Rybacy pływają tutaj podobnie jak u nas - jeśli płynie się na żaglach, to ma się przed nimi pierwszeństwo - można więc nie zmieniać kursu, jeśli tylko nie żal nam żelkotu.


Na siłę i kierunek wiatru póki co nie możemy narzekać. Na pewien czas przybieramy nawet formę motyla.


Ale za nami czai się zło.


Prawą burtą omijamy pole wiatraków i przecinamy rutę większych od siebie.


O godzinie 1245 podchodzimy do główek kanału Falsterbo.


Jest wietrznie i zimno, ale słońce daje nam odrobinę dobrego nastroju. 


Przez radio VHF, od obsługi dowiadujemy się, że do otwarcia mostu jest jeszcze ponad godzinę, więc cumujemy przy zewnętrznym pomoście i czekamy. Korzystając z zasięgu komórkowego sprawdzamy jeszcze raz prognozy - PocketGrib pokazuje na najbliższe godziny 20-25kn, w porywach do 35kn - jadąc z wiatrem powinniśmy spokojnie dać radę.


Zauważam mały ubytek farby na linii wodnej. Zaskakuje mnie taki obraz, ponieważ Lars zapewniał mnie o przeprowadzonym fachowo remoncie kapitalnym podwodnej części kadłuba. 


O godzinie 1400 jesteśmy już w trybie czuwania od kilku minut i ruszamy w kierunku otwierającego się mostu.


Razem z nami, przez kanał przeprawia się tylko jeden jacht - płynie pod szwedzką banderą.


Wieje z kierunku NW. Przez kilka następnych godzin jedziemy więc po spokojnej wodzie, pod osłoną tęczy.


Cały czas, dookoła na horyzoncie formują się jakieś brzydkie chmury.


Istnieje pewne ryzyko, że takie badziewie może nas dogonić i lekko sponiewierać.


Korzystam z tego, że dzisiaj nie żegluję samotnie - zalegam w koję. Nie mogę zasnąć, ale nie daję po sobie poznać. Nie mamy działającego autopilota - w razie gdy złapie nas ulewa niech inni mokną przy rumplu.


Finalnie udaje się nam jednak zrobić cały odcinek na sucho w spokoju i załapać się przy tym na kolejny obrazek, walczącego z chmurami, zachodzącego słońca.


Do mariny Ystad dopływamy już po zmroku. To nasza przystań na dzisiejszą noc.


SPADEK
NAPIĘCIA


Latający Potwór Spaghetti chyba mści się za sprzedaż Santa Pasty, bo znowu nie mamy gdzie opłacić postoju i dostępu do elektryczności. Sprawdzam stan akumulatorów. Mam nadzieję, że będziemy się tej nocy mogli obejść bez 230V - w końcu, podejście do mariny na silniku powinno nieco podładować baterie.

Na łódce znajdują się dwa akumulatory, z czego pierwszy (75Ah) służy jako rozruchowy i jest ładowany tylko z alternatora. Drugi akumulator (AGM 100Ah z górnej półki) zasila całą resztę i ma w swoim obwodzie ładowarkę. Na szczęście instalacja 230V wykonana jest w całości z przedłużaczy ogrodowych i ładowarka może być awaryjnie podpięta pod drugi akumulator.

Coś jednak jest nie halo. Oba akumulatory pokazują słabe okolice 11V. Odpalamy diesla i końcówki miernika wędrują na zaciski alternatora. Zwiększamy obroty i wpatrujemy się z nadzieją w wyświetlacz woltomierza... Żadnego efektu - nie jest dobrze.

Doświadczenie z poprzednich marin jednak czegoś nas nauczyło. Przelatujemy po pomoście i wynajdujemy stanowiska z niewykorzystanym zapasem energii elektrycznej. Szczęśliwie, o tej porze roku przy pomoście cumują tylko dwa inne jachty i wolnych miejsc jest sporo. Przestawiamy jacht i podłączamy kabel.

Próbujemy na mieście znaleźć coś do jedzenia, ale jest już za późno. Zjadamy więc małe co nieco na łajbie i idziemy spać.

Ranek przynosi dobrą pogodę. Przydałoby się to wykorzystać i płynąć dalej, ale musimy coś zrobić z deficytem elektryczności. 


Zaraz po otwarciu, udaję się do bosmanatu. Opłacam postój i za pośrednictwem bosmana wzywamy  telefonicznie serwisanta.

Ten zjawia się po dwóch godzinach. Ogląda, mierzy i gada coś do siebie pod nosem. Rozumiem tyle, na ile w dzieciństwie rozumiałem Szwedzkiego Kucharza z The Muppet Show. 
W końcu, już nieco wyraźniej oznajmia, że naprawi... Ale musi zabrać alternator na warsztat i zajmie mu to kilka dni. 
Ze zrozumiałych względów nie zawieramy z nim żadnej umowy. Kasuje nas więc 50 SEK za dojazd i znika, zostawiając z nierozwiązanym problemem.


Pozostaje nam jedynie oszczędność energii. Odwiedzam tutejszy sklep żeglarski i kupuję żarówki LED do lamp nawigacyjnych. Akumulatory przez noc naładowały się z sieci 230V, ale w morzu nie będzie już dodatkowych punktów mocy do zdobycia. Przy okazji wymiany żarówek odkrywam, że blokada gniazda żarówki w lewej, czerwonej lampie jest ułamana i żarówka słabo kontaktuje.


CZY PŁYNIE Z NAMI...
KAPITAN?


Sprawdzamy jeszcze, że możemy bezpiecznie przepłynąć przez militarną strefę ćwiczebnego ostrzału i o godzinie 1145 ruszamy w morze.



Kurs baksztagowy, w połączeniu z błękitem z góry i z dołu, bardzo fajnie relaksuje.


Załoga nadal mocno zaangażowana. Praktycznie nie biorę rumpla w ręce.


Zupełnie nie mam się czym zająć, więc po prostu wpatruję się w korbę.


Potem schodzę pod pokład i podglądam świat przez kiblowe okienko. Takich widoków to ja w domowym WC nie mam.


W okolicach godziny 1400, lewą burtą mijamy Kasabergę, ze swoim kamiennym Ales Stenar. Mało tym razem widać, ale jak ktoś chce to może poszukać lepszych zdjęć kamiennego kręgu w relacjach z  poprzednich rejsów.


Co jakiś czas przecina nam kurs jakaś grubsza i dłuższa łódka. Nie mamy AIS, więc przynajmniej jedno ludzkie oko mamy zawsze czujne w kokpicie. Nie posiadamy też praktycznie chartplottera, bo wyłączyliśmy go, aby oszczędzać cenne amperogodziny. Ekran z mapą uruchamiany ma być jedynie w sytuacjach awaryjnych i przy podejściach do portów.


Wiatr odkręca do fordewindu, co wymusza zmianę trymu żagli. Pawła nie trzeba nawet zapraszać do prac na pokładzie.


Pogoda się psuje. Z błękitu nieba już nic nie zostaje i na dodatek rozwiewa się do prognozowanych 5-6 B. W ciągu kolejnej godziny fale są już mocno odczuwalne. Z ustnego raportu sternika wynika jednak, że póki co rufy na boki nie wywozi.


Wyspę Borholm oglądamy tylko w formie zarysu na horyzoncie - o tej porze roku szybko nadchodzi zmrok i nie dane jest nam podziwiać jej brzegów z bliska.


Włączamy oświetlenie nawigacyjne. Od razu nie da się nie zauważyć, że z jakiegoś powodu silnie zakłóca ono nasze radio VHF. Szumy i trzaski są nie do zniesienia, a odbierane komunikaty zupełnie niezrozumiałe. Musimy wybierać, który z przepisów złamać. Zostawiamy oświetlenie i wyłączamy radio - skoro i tak nic ciekawego w nim nie słychać.

Kiedy mijamy północne krańce Bornholmu, wychodzi ze mnie chyba stres związany z samym zakupem łódki. Dochodzi do tego niepokój powodowany kolejnymi awariami i nie znanym mi do końca stanem łódki. A pogarszające się warunki na morzu, nocna pora, zmęczenie morską chorobą i nieznajomość  możliwości nautycznych jachtu dokłada do pieca.

Zaczynam tracić pewności siebie - co mi się raczej wcześniej nie zdarzało, a i nie powinno się skipperowi  na morzu w ogóle przytrafiać.

Tymczasem wiatr nadal odkręca i zaczyna przywiewać bardziej z NNW. Morze jest już nieźle rozhuśtane. I nie ma się co dziwić - wieje z praktycznie tego samego kierunku już od ponad dwóch tygodni - był czas na rozbudowanie większej, ale na szczęście długiej i regularnej fali. 
Rozważam rezygnacje z planowanego postoju na Bornholmie i kontynuację żeglugi non-stop do portu docelowego w Gdańsku - Górkach Zachodnich. 
Siła i kierunek wiatru dyskwalifikuje małe przystanie na północno-wschodnim wybrzeżu wyspy. Svaneke stoi również pod znakiem zapytania i wydaje się, że bezpiecznym portem będzie dopiero Nexo. To jednak będzie wymagać nieco większego naddatku drogi, na co nie mam ochoty.

Zamiast racjonalnie przemyśleć i podjąć samodzielną decyzję, swoimi dylematami obdarowuję załogę. Niewyczerpane zasoby optymizmu i przygodowy charakter Pawła staje w kontrze z opanowaniem i analitycznym umysłem Piotra. Ja balansuję gdzieś pomiędzy. W końcu jednak przyznaję Piotrowi rację - brak postoju spowoduje konieczność nieprzerwanej żeglugi przez dwie noce z rzędu po wzburzonym morzu, co może spowodować nie tylko zmęczenie załogi, ale i poważne deficyty zasilania urządzeń nawigacyjnych. Powinniśmy zrobić przystanek i podładować baterie.

Robimy zwrot i obieramy kurs na Nexo. Jako opcja pozostaje jeszcze Svaneke, które będziemy mijać po drodze. Port ten wydaje się być na granicy bezpiecznego podejścia - nie wiemy do końca czy wejście (w sąsiedztwie skalistego wybrzeża) będzie, przy tym kierunku wiatru osłonięte. Jeśli wiatr zmieni kierunek zanim dopłyniemy, port może być praktycznie niedostępny. Zakładam od razu, że nie chcę rywalizować medialną popularnością ze skipperem polskiego jachtu, osławionego na YouTube brawurowym wejściem do tego właśnie portu.

Wiatr cały czas powoli odkręca na N. Według moich szacunków i map którymi się posługuję mamy jedynie jakieś 3° zapasu - i to tylko dzięki małemu półwyspowi znajdującemu się ponad portem Svaneke. To on teoretycznie powinien dać nam osłonę i spokojną wodę na ogarnięcie żagli, przed wejściem w główki. 

Jedziemy prawym baksztagiem. Zafalowanie cały czas wzrasta, ciemno jak w d... Do Svaneke już tylko kilka mil i mam coraz więcej wątpliwości. Obawiam się skał znajdujących się na południe od portu o zaledwie niecałe 200 metrów. Oznajmiam załodze, że nie będziemy ryzykować i kierujemy się do Nexo.

Kilka minut później wchodzimy w sektorówkę Svaneke i w poświacie świateł dostrzegam płaską wodę przed wejściem do portu. Momentalnie zaskakuję załogę komendą zmiany kursu i utrzymywania się w sektorze białego światła podejściowego. 

Przejmuję ster i wydaję instrukcje. Dokładnie omawiam plan podejścia. Prawie do samych główek musimy podchodzić kursem 220°. Na ostatnich kilku metrach przed główkami musimy zrobić zwrot na wiatr i zrzucić grota, nie dając się przy tym zdryfować na skały. Uczulam na wcześniejsze staranne rozplątanie fału grota, który puszczony samopas lubi się zawinąć i zaklinować w stoperze.

Zwijamy genuę na rolerze, odpalamy silnik i zajmujemy stanowiska przy grocie. Brak przedniego żagla powoduje większe wożenie rufy na fali, ale tragedii nie ma.

Za to ocena odległości w nocy jest bardzo trudna - albo jesteś jeszcze daleko, albo już za blisko. Kiedy ostatnia fala zawozi nas w obszar spokojnej wody przed portem, odwracam jacht do wiatru, czując jednak przy tym ograniczony tratwą ratunkową zakres ruchu rumpla. Ciśnienie się podnosi - pulsują skronie... Na szczęście, promień skrętu wystarcza na udany manewr. 
Redukuję obroty i stajemy pod wiatr. Grot idzie w dół, ale zacina się w połowie masztu z powodu zablokowanego fału (sic!). Chwila zamieszania. Nie pomagam chyba - nerwowo poganiam załogę. Ale nie mam wyjścia - przy łopoczącym grocie dryfujemy silnie i kończy mi się przestrzeń manewrowa. Wolałbym nie pływać po nocy, z do połowy zrzuconym grotem, wśród skał.
W końcu jednak sytuacja z fałem i z żaglem zostaje opanowana. Nie mamy lazy-jacka więc grot zwisa niechlujnie z bomu i zalega na pokładzie, ale to w niczym już nie przeszkadza. Wchodzimy do portu pomagając sobie latarką. Odbijacze wywalamy szybko na burty i stajemy w jednym z y-bomów w basenie wewnętrznym. 

Ze względów bezpieczeństwa, obiecałem sobie już tego nie praktykować, ale znowu mam na swoim koncie zaliczone kolejne nocne wejście do nieznanego portu.


Portowy komputer znowu nie ułatwia nam życia.


Szczęśliwie, prądowe słupki są jeszcze w tym porcie nieskomputeryzowane i przez noc możemy naładować akumulatory pod korek. Zmęczeni, robimy na szybko kolację i kładziemy się spać.

Jest to jedna z gorszych dla mnie nocy podczas tego rejsu. Taki już jestem, że skupiam się na przeszłości i na błędach szczególnie. Analizuję jeszcze raz sytuację jaka miała dzisiaj miejsce na morzu. Wszystko skończyło się dobrze, ale nie mogę sobie darować niezdecydowania i chaotycznych decyzji, które w innych okolicznościach mogły narazić jacht i załogę na niebezpieczeństwo. Długo nie mogę spokojnie zasnąć.



PO RUTACH...
DO CELU


Jest 20.09.2019. Wstajemy około godziny 0800. Automat postojowy już działa. Można też wziąć szybki prysznic.



Lub poobserwować życie w porcie.


Zachodzimy też do sklepu spożywczego po świeże pieczywo. Po powrocie na jacht okazuje się, że zajęliśmy miejsce rezydentowi, który ma wrócić za kilka minut. Postanawiamy się już nie przestawiać w inny kąt, tylko ruszyć od razu w dalszą drogę.


Ekspresowo szykujemy jacht do wyjścia w morze i o godzinie 1000 żegnamy Svaneke i odpływamy w kierunku E.


Płynie się bardzo dobrze. Przywiewa nieco słabiej, ale nadal od rufy. Fale też znacznie mniejsze. Dzień mija spokojnie. Powoli wracają do mnie pozytywne emocje.


Wieczorem nieco się rozwiewa. Zrzucamy grota. Nocą, przy silnym wietrze i dużym zafalowaniu nie chcemy zrobić niekontrolowanej rufy.  Z resztą przy kursie jakim płyniemy grot zasłania nam genuę. Utrzymanie samej  genuy, aby nie przeskakiwała na wstecz i nie strzelała, też sprawia problem. W nocy będziemy przecinać rutę dużych statków więc nie chcę ograniczać swojej manewrowości i szybkości reakcji płynąc z kontraszotem na bomie i przednim żaglem na wytyku. Korygujemy kurs o kilka stopni, przez co jedziemy ładnie do wiatru i dajemy większy czas reakcji zmęczonemu nocną wachtą sternikowi.

Ten pozorny spokój zwodzi mnie trochę i nie reaguję na ciągłe podpowiedzi załogi o rychłym przecinaniu ruty. Ponieważ  nadal oszczędzamy energię i nie włączamy instrumentów nawigacyjnych, pozycję sprawdzam co jakiś czas na telefonicznym navionicsie. Ostatnio robiłem to dwie godziny temu i ruta była jeszcze odległa. Poza tym płyniemy kursem do niej prawie równoległym i doskonale widzimy sunące po niej oświetlone jak choinki komercyjne statki. Jest ich dzisiaj kilka. Płyną za naszą rufą z prawej strony jeden za drugim.

Tylko jeden z nich jedzie w przeciwnym kierunku na zachód. W pewnym momencie uzmysławiam sobie, że przepływa on nam za rufą - co świadczy o tym, że albo to jakiś zagubiony morski włóczęga albo... 

Odpalam navionicsa - jesteśmy po środku ruty!

Nie panikujemy. Postanawiam porzucić tymczasowo wygodny kurs względem wiatru,wykonać zwrot przez rufę i zejść z ruty. Za nami widać statek, ale wydaje się na tyle daleko, że zdążymy opuścić rutę przed jego dziobem. W sumie nie robi się takich rzeczy, więc nie do końca jestem przekonany. Wygrywa rozsądek - postanawiam, że poczekamy aż przepłynie i spokojnie zrobimy zwrot.

Płyniemy sobie dalej, a ja obserwuję odległe gdzieś daleko na horyzoncie światełko, które co chwila gaśnie i pojawia się po prawej stronie od naszego dziobu. 
Czyżbym widział już światło jakieś latarni na polskim wybrzeżu? Nie bardzo - charakterystyka jest nieregularna. Nie wiem co to jest, ale musi być, że fale je przysłaniają i dlatego znika. Tak sobie rozmyślam, gdy nagle przeszywa nas snop ostrego światła ze szperacza jednostki, która chcemy przepuścić. Po chwili szperacz oświetla dziób swojej jednostki i... Ku mojemu zdziwieniu, okazuje się, że tajemnicze światełko umieszczone jest na jego dziobie. Dlaczego nie widzieliśmy nawigacyjnego czerwonego, ani żadnych innych pokładowych!? Tego nie wiem, ale pewne jest, że płyniemy kursem celującym dokładnie w nieoświetlone śródokręcie na prawdę długiego statku.

W jednej chwili odpadamy w lewo, a ja równie szybko, na ręcznym VHF nadaję informacje do statku, który nas oświetla, że widzimy go i zmieniamy kurs. Nie odpowiada, ale nie możemy wykluczyć, że wołał nas wcześniej i na brak naszej odpowiedzi i reakcji użył środków przymusu świetlnego.

Od razu po przejściu całego długiego kadłuba przed naszym dziobem, robimy zwrot i opuszczamy rutę. Uff, po wszystkim. Było gorąco... I byłoby jeszcze bardziej gdybyśmy próbowali zejść z ruty nieco szybciej. Już sobie na zawsze zapamiętam, żeby nie przechodzić dużym jednostką przed dziobem - a tym bardziej między dziobem a rufą ;)

Drugi raz już w tym rejsie, zastanawiam się czy ja się w ogóle do tego pływania nadaję i czy nie powinienem porzucić swojego hobby, dla dobra siebie i innych.

Jest 0400 rano i moja załoga w końcu odpuszcza swoją kilkudniową nadaktywność i udaje się w komplecie na odpoczynek. Ster dostaje się w końcu moje ręce na dłużej. Bardzo lubię brać wachtę na pograniczu kończącej się nocy i zaczynającego się dnia. Pomimo zmęczenia i chłodu coraz większa ilość światła powoduje stopniowy wzrost hormonów szczęścia, aż po euforię, kiedy nad horyzontem pokazują się pierwsze promienie wschodzącego słońca i na twarzy czuje się ich ciepło. Czekam dzisiaj na to z utęsknieniem, aby poprawić swój paskudny nastrój.

Dzisiaj wschód jest jednak mniej malowniczy, z powodu silnego zachmurzenia. Pogoda nawet się psuje i łapiemy przelotne opady deszczu. 

Poza tym nic się nie dzieje. Gdy mijamy Rozewie załoga znowu pojawia się w kokpicie w komplecie. Robimy śniadanie. Rozmawiamy. Pod koniec każdego rejsu wszystkim miesza się wewnątrz radość z  rychłego osiągnięcia celu, ze smutkiem z powodu kończącego się rejsu. Człowiek to takie zwierzę, któremu nie da się w żaden sposób dogodzić po całości. Ja jednak łapię ten nastrój chwili i znowu wiem, że lubię to całe żeglarstwo i raczej nic mnie odwieść od pływania nie zdoła.

Wpływamy na Zatokę Gdańską i ponownie sprawdzam navionicsa. Chartplotter możemy już w sumie odpalić, bo zapas energii jest jeszcze konkretny, ale wyszliśmy już dawno poza zakres mapy znajdującej się na karcie pamięci. Tym bardziej widok platformy w tym rejonie nieco mnie konsternuje.


Kiedy jednak dostrzegamy znajomą jednostkę s/y Lotta...


A potem s/y Mirabelle...


To jesteśmy pewni, że trafiliśmy do domu.


Co lepsze - oni również dostrzegają nas, więc nie ma mowy, że to tylko sen.


Chcąc być w zgodzie z regulaminem przystani, po sprzedaży Albin Vegi oddałem swoje miejsce do dyspozycji klubu. Wobec czego na dzień dzisiejszy nie byłem rezydentem, tylko gościem.
Zgodnie z wolą starszyzny klubu i na polecenie bosmana, cumujemy przy kei gościnnej AKM - przy której dane mi będzie już zostać do końca sezonu.


Jest 21.09.2019r., kilka minut po godzinie 16tej. Podróż ze Svaneke do Górek Zachodnich zajęła nam niecałe 29 godz. Cały rejs z Holbaek do Górek Zachodnich (z postojami) trwał tydzień, z czego na morzu byliśmy 70 godzin i przepłynęliśmy w tym czasie 349NM.

Pomimo wielu przeciwnościom natury i niedoskonałości ponad trzydziestoletniej techniki, udało się sprowadzić łódkę w jednym kawałku (nie licząc małego kawałka antyfoulingu zostawionego gdzieś na morzu). 
Dzisiaj mogę śmiało stwierdzić, że udało się to dzięki ogarniętej, aktywnej i pozytywnie nakręconej załodze. Piotr i Paweł wykonywali większość prac przy żaglach i często robili nadgodziny przy sterze. Wspierali skippera w portowych manewrach, mistrzowsko ogarniali kambuz i stanowili też zacne towarzystwo w nocnych Polaków rozmowach przy szklaneczce rudego trunku.

W sumie to powinienem tym zuchom, w tym miejscu podziękować - i może bym to zrobił, gdyby nie to, że łobuzy ograli mnie w pokera. A tak po prawdzie, to wszystko jednak moja zasługa - przecież to ja sam ich na ten rejs wybrałem ;)


Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.