Smutek spowodowany rozstaniem z Santa Pastą minął teoretycznie już po kilku tygodniach. I wydawało się, że wszystko się powoli układa. Odzyskałem nawet życie rodzinne. Nie spędzałem już każdego popołudnia i weekendu w piwnicy jachtu, w ubranku roboczym upieprzonym epoksydem. Nic nie ulepszałem i nie modernizowałem. Nie szukałem po nocach rozwiązań problemów w necie. Nie wydawałem też więcej niż zarabiam na żeglarskie szpeje.
Siedziałem sobie za to wieczorami wygodnie w fotelu, konsumując desery i popijając trunki rozmaite. I jeśli ktoś wtedy patrzyłby na mnie gdzieś z boku, mógłby sobie pomyśleć, że widzi człowieka szczęśliwego - żyjącego z całym kosmosem w doskonałej harmonii.
I pewnie tak siedziałbym w tym fotelu do dnia dzisiejszego, ale w moim życiu jest ktoś, kto umie wejrzeć w mój umysł nieco głębiej i zobaczyć co się w nim dzieje tak na prawdę. To moja żona Eliza - wrażliwością i empatią ponadprzeciętną obdarzona...
Kiedy moja mała żonka przyłapała mnie z laptopem, na przeglądaniu ofert jachtów na portalach ogłoszeniowych, czułem się jak ktoś złapany przy przeglądaniu stron porno - no może z tą różnicą, że obie ręce miałem na klawiaturze.
W każdym razie to Eliza dostrzegła mój apatyczny stan i wywnioskowała, że bez łódki to nic z tego chłopa już nigdy nie będzie. Początkowo próbowałem oponować, ale tak poszło od słowa do słowa...
I otrzymałem w końcu małżeńskie polecenie służbowe - jechać, oglądać i bez jachtu nie wracać!
No to pojechałem... :)
W sumie to popłynąłem jadąc. Tak jak kilka lat temu do Szwecji po Albin Vegę.
Kończył się sierpień 2019 roku i pogoda nadal była wakacyjna. Tym razem zarówno pora roku, jak i godzina wyjazdu działały na korzyść widoków gdyńskiego portu.
Prom dostojnie minął kontenery wypełnione pewnie jakimś badziewiem z AliExpress.
Przeszedł koło Muzeum Emigracji na Nabrzeżu Francuskim.
I minął falochron portu, jeszcze zanim skończył się dzień.
Po chwili, z Gdynią łączył go już tylko kilwater, widoczny jeszcze przez jakiś czas, w świetle zachodzącego słońca.
Noc na promie minęła dużo spokojniej niż z reguły mija na jachcie. Pewnie dlatego, że nie musiałem powozić promem samodzielnie. Ale dla tych którzy chcieli poczuć się bardziej jachtowo, w kilku miejscach dostępnych dla turystów, umieszczono ekrany a'la chartplotter.
Podróże mają taką zaletę, że ludzie o ugruntowanym wieczornym trybie aktywności życiowej, mają okazję zobaczyć wschodzące słońce.
Takie widoki utwierdzały mnie tylko w przekonaniu o słuszności celu mojej wyprawy. Już tęskniłem za łódką, której jeszcze nie miałem.
Dodatkowo, znajome widoki Karslkrony przywróciły bardzo pozytywne wspomnienia z rejsów.
Gdy minie...
SEZON MONSUNOWY
Jak można było się spodziewać z mojej poprzedniej, nieudanej wyprawy po jacht, przestałem celować w Monsuna 31. Nadal uważam, że to świetna łódka jest (jedna z najlepszych), tyle że nie dla typa o moich gabarytach - przynajmniej bez większych przeróbek.
Na szczęście nie był to jedyny udany projekt Olle Enderleina. Ten szwedzki inżynier, pochodzenia niemieckiego, w swoim dorobku artystycznym posiadał niezłą flotę, do dzisiaj cieszących się uznaniem modeli jednostek pływających. Większość czytelników zna pewnie konstrukcję Shipmana 28. Mnie bardzo podobają się OE-bots, ale nie znalazłem dotychczas odpowiednio zachowanego egzemplarza. Kolega Tomasz, z naszej AKM-owskiej przystani, pływa (i to regatowo) na Misilu i też sobie chwali. Kilka innych modeli takich zacnych marek jak Najad czy Hallberg Rassy też są zasługą tego samego projektanta.
Podążając właśnie za historią rozwoju oferty Hallberg Rassy trafiłem na modele HR29, HR312 i HR352. Wszystkie trzy zainteresowały mnie niezmiernie. Kompromis miedzy preferowanym przeze mnie długim kilem, a nieco nowszą i wygodniejszą laminatową skorupą to było coś na co musiałem się w tym przypadku zgodzić. Nadal jednak kil w tych modelach jest nieco dłuższy i co najważniejsze jest integralną częścią kadłuba.
Postanowiłem też przymknąć nieco oko na cenę, za którą można było kupić nieco większą jednostkę z innej stoczni. Postawiłem, w tym przypadku na legendarną już jakość marki, mając nadzieję że nie jest ona wykreowana jedynie portfelami nadętych snobów.
HR352 wydawał się początkowo najlepszy. Gabaryty i centralne umiejscowienie kokpitu to doskonały materiał nawet na wyprawowego oceanicznego cruisera. Skutecznie odstraszyło mnie natomiast koło sterowe z ciasną (jak dla mnie) przestrzenią dla sternika. Po prawdzie, głębi serca dziękowałem za tak niefortunny projekt kokpitu, gdyż ceny wywoławcze tego modelu przekraczały znacznie mój budżet.
W zasięgu cenowym znalazły się natomiast mniejsze i na pierwsze wrażenie niemal bliźniacze modele HR29 i HR312. (w tym ten drugi w dwóch wersjach produkcyjnych). I tych własnie postanowiłem poszukać w ogłoszeniach.
Udało się już po kilku dniach. Tym razem miałem w koszyku kilka ofert i trzeba było zdecydować przy której wcisnąć mentalny przycisk "BUY".
Teoretycznie proste, ale obejrzeć dokładnie 8 jachtów w ciągu jednego weekendu nie było już takie trywialne. Sprawę utrudniały dodatkowo lokalizacje ogłoszeń. Znaleziska rozciągały się od szwedzkiego Lulea w północnej części Zatoki Botnickiej, do Ega na duńskim wybrzeżu. Po kilku e-mailach i kilku rozmowach telefonicznych dokonałem wstępnej selekcji i wybrałem sześć jachtów - z czego (z powodu braku możliwości i czasu) obejrzałem tylko trzy.
Wyruszyłem wcześnie rano z Karlskrony, w kierunku zachodnim. Podróż autem po Szwecji i Danii należy do zajęć zupełnie przyjemnych. Kultura kierowców i jakość dróg robi swoje. Dodatkowe atrakcje w postaci długich mostów nad cieśninami dodawały wyprawie smaku wakacyjnej podróży.
Zaczęło się nieciekawie. HR29 którego miałem zobaczyć w Malmo został sprzedany zanim zdążyłem go obejrzeć.
Następny w kolejce był HR312 w miejscowości Holbaek. Zdjęcia zamieszczone w ogłoszeniu dawały nadzieję.
W tamtejszej marinie zjawiłem się około godziny 1100.
Właściciel o imieniu Lars już na mnie czekał i osobiście naprowadził mnie na cel.
Pierwsze wrażenie jacht robił bardzo pozytywne.
Chociaż w piwnicy znalazłem nieco rdzy.
Za to pokład teakowy, który jest przekleństwem starszych jachtów, wyglądał przyzwoicie, jak na swój wiek.
Ponieważ był to pierwszy jacht jaki oglądałem podczas tej wyprawy łowieckiej, nie podejmowałem pochopnych decyzji.
Duńczyk płakał...
JAK NIE SPRZEDAŁ
Ruszyłem do innej mariny obejrzeć innego HR312 - tym razem MK2. Musiałem cofnąć się w okolice Kopenhagi, ale to nie ja wybierałem godziny w jakich byli do dyspozycji autorzy ogłoszeń.
W okolicach godziny 1400 byłem już w marinie. Wrażenie początkowe podobne do poprzedniego. Wersja druga tego modelu różniła się od pierwszej kilka centymetrów wyższą nadbudówką z oknami i wydzieloną osobno toaletą. Bardzo mi się te cechy konstrukcyjne podobały. Minusem, jak zawsze w takich przypadkach, była nieco wyższa cena.
Łódka którą oglądałem sprawiała na pierwszy rzut oka wrażenie zadbanej i doposażonej. Nie do końca jednak wyposażeniem odpowiadała mojej wizji super jachtu. Winda kotwiczna to fajna rzecz, ale wolałbym jednak zamiast niej samoknagujące się kabestany szotowe, których tutaj brakowało.
Piwnica tym razem lepiej utrzymana (lub przygotowana do sprzedaży).
Niestety pokład sygnalizował potencjalne kłopoty dla przyszłego właściciela.
Na nieszczęście sprzedawcy, było po deszczu i miejsca zaciągające wodę były wyeksponowane dla zwiedzających.
Nie brakowało też ubytków.
Paprocie jeszcze nie rosły, ale mech świadczył o tym, że nie były one zabezpieczone od dłuższego już czasu.
A jak się dobrze poszukało to można było znaleźć też kilka, zostawionych samopas pęknięć, które również za kołnierz pewnie nie wylewały.
Ale największy niesmak bardziej, moją czujność wzbudziły niedomykające się drzwi grodzi dziobowej. Na oko, przesunięcie niewielkie ale i tak za dużo jak na naturalne "zużycie eksploatacyjne", nawet pod wpływem wilgoci.
Właściciel stanowczo zaprzeczał jakimkolwiek historycznym kolizjom czy wypadkom przy operacjach dźwigowych, ale dla mnie był to element dyskwalifikujący ten konkretny egzemplarz. Drzwi mogą być zwichrowane jak jacht stoi na lądzie, ale na wodzie w porcie wszystko powinno grać. Pomimo proponowanego sporego upustu cenowego odmówiłem wejścia w ten biznes.
Nie żałowałem jednak nadłożonej drogi, ani zmarnowanego na inspekcję czasu. Jacht posiadał bowiem jeden pozytyw. Zbiegiem okoliczności miał bowiem zacumowanego po sąsiedzku HR29.
Wcześniej, długo studiowałem rysunki i zdjęcia, aby znaleźć znaczące różnice w budowie modeli HR29 i HR312. W teorii mniejszy wydawał się niewiele mniejszy, a niższa cena pobudzała moją stronniczość w wyborze właśnie w kierunku HR29.
Dopiero bezpośrednie zestawienie obu jachtów, na które przypadkowo trafiłem, uruchomiło moje odpowiednie zmysły poznawcze.
Nie mogłem jednak jeszcze ocenić subiektywnego wrażenia przestronności wnętrza tego mniejszego brata - na to musiałem poczekać do następnego dnia.
W tym celu jednak potrzebowałem znacznie zmienić swoją pozycję na mapie.
O jeden most...
ZA DALEKO
Ruszyłem przez następny most (Storebæltsbroen) łączący Zelandię z kolejną duńską wyspą - Fionią.
A przed godziną 1800 wjeżdżałem już na ostatni most wiszący na mojej trasie - Lillebæltsbroen.
Na nocleg zatrzymałem się w hotelu Carmel, w miejscowości Aarhus. Parking oddalony kilka przecznic od hotelu (ze względu na lokalizację w centrum starego miasta), ale sama miejscówka całkiem przyjemna. Można powiedzieć, że trafiłem w dziesiątkę.
Po męczącym dniu można było sobie wypić piwko na klimatycznym tarasie.
Pokój w standardzie turystycznym.
Ale wszędzie czysto i schludnie.
Każdy oglądany w ogłoszeniach i na żywo jacht miał założoną przeze mnie checklistę. Wieczorem, oprócz Tuborga z kabanosem, przyszedł czas na pierwsze przemyślenia, kalkulacje i wnioski.
Rankiem kolejnego dnia, udałem się do znajdującej się nieopodal mariny, gdzie miałem obejrzeć HR29 z bliska i w końcu od wewnątrz.
Tym razem, wrażenie od razu było słabe. Z miejsca dało się zauważyć, że łódka była długo i intensywnie używana i niestety zaniedbana. Pokład w kiepskiej kondycji.
Wystające wszędzie wkręty świadczyły o małej już grubości drewna.
Wnętrze okazało się dużo mniejsze od HR312 i czułem się znacznie mniej komfortowo. W związku z tym, nie skupiałem się już nawet na defektach widocznych na każdym kroku.
Ślady obecności wilgoci widoczne były na każdym kroku.
A popękane żyły stalówek wantowych, zabezpieczone taśmą klejącą, oprócz świadectwa wystawionego właścicielom, na pewno nie dawałyby komfortu psychicznego przy sprowadzaniu jachtu drogą morską. Pomimo niskiej ceny i niewymuszonych tendencji sprzedawcy do udzielenia rabatu nie skorzystałem z ich oferty.
Nie marnując więcej czasu ruszyłem w drogę powrotną. Postanowiłem ją jednak sobie skrócić i skorzystać z szybkiego promu, kursującego na trasie Aarhus - Sjællands Odde. Zdążyłem dosłownie w ostatniej sekundzie przed podniesieniem rampy.
Smoke on the Water i do przodu!
Nigdy dotąd nie pływałem tak szybko po morzu (choć nie wiem do końca z jaką prędkością latały kiedyś po zatoce wodoloty).
Pierwszy...
NAJLEPSZY
Wjeżdżając na prom miałem już plan. Podjąłem decyzję o wyborze pierwszego HR312, którego oglądałem w Holbaek. Umówiłem się więc z właścicielem na dokładniejsze oględziny statku i (w domyśle) na negocjacje cenowe.
Jacht stał w tym samym miejscu co wcześniej i ponownie ładnie się prezentował. Numer seryjny 475 i rocznik 1986 - dużo młodszy niż ja, więc na wiek nie wypadało narzekać.
Głównym (oprócz ogólnie dobrej kondycji jachtu) elementem przekonującym mnie do tego egzemplarza było dobrze zachowane drewno na pokładzie. Teak na decku to z reguły zmora armatorów starszych jachtów. Głównym problemem była stosowana kiedyś technologia montażu. Przykręcanie drewnianych klepek wkrętami do laminatowego pokładu dzisiaj uchodzi za barbarzyństwo.
Zużywanie się z czasem drewna na grubości i wypadające przez to zaślepki to jedno. Ale o wiele gorsza jest wilgoć penetrująca wnętrze laminatu i przekładki poprzez powstałe z czasem nieszczelności w okolicach wkrętów.
Koszty remontu są niemałe, a wymiana takiego pokładu nierzadko oscyluje na poziomach zbliżonych połowie rynkowej wartości jednostki.
Niestety, te modele nie były produkowane w wersji bez pokładu teakowego - przynajmniej ja nic o takich nie słyszałem. Z drugiej strony, takie drewniane wykończenie nadawało niepowtarzalny styl, więc nie ma się co dziwić. Element ryzyka zakupu niezaprzeczalnie istniał i dodawał emocji przy decyzji o zakupie.
Właściciel mocno wspierał się zdjęciami mającymi potwierdzić grubości pokładu, ale przedstawiony sposób pomiaru sygnalizował mi jedynie ponadprzeciętne zdolności handlowe sprzedawcy.
Postanowiłem zasięgnąć bardziej fachowej i bezstronnej opinii. Poprzez kolegę klubowego Kubę, udało mi się zdobyć kontakt do mieszkającego w Kopenhadze Filipa - byłego klubowicza AKM i byłego użytkownika Najada z pokładem teakowym. Od człowieka zaprawionego w remoncie teakowego pokładu swojego jachtu mogłem spodziewać się wartościowej opinii.
Filip potwierdził moje pozytywne oceny, ale też zwrócił uwagę na kilka potencjalnych problemów. W jego ocenie pokład był w niezłym stanie ogólnym, ale na pewno był wcześniej szlifowany i nie wiadomo jaką miał grubość w poszczególnych miejscach. Ponad to, wymagał prawdopodobnie częściowej wymiany lub podklejenia do pokładu niektórych klepek w okolicy rufowej.
Oprócz inspekcji teaku, Filip z rozpędu dokonał też ogólnego przeglądu kluczowych elementów konstrukcyjnych jachtu - z wynikiem bardzo pozytywnym.
Dodatkowo, okazał się być przygotowanym i chętnym do podwodnej inspekcji, która potwierdziła dobry stan kadłuba oraz niestety, niegroźne dla bezpieczeństwa żeglugi ale wymagające w przyszłości regeneracji, luzy na dolnym łożysku płetwy sterowej. Te z resztą dawało się wyczuć od razu na rumplu, ale teraz miałem oficjalne potwierdzenie.
Co do wnętrza jachtu - nie odstraszało. Klasyczna ale przestronna mesa z rozkładanym stolikiem. Solidne uchwyty i brak dużych wolnych przestrzeni, które podczas większej fali zawsze przeklinam na większych i nowocześniejszych jachtach czarterowych.
Do tego przestronne koje z podnoszonymi oparciami, zwiększającymi ich szerokość na potrzeby komfortowego snu. Stylowe zegary, nastrojowe oświetlenie i miejsce na żeglarski księgozbiór, to zawsze miły do łódki dodatek. Nieco obciachowy jest dla mnie zawsze na jachcie dywan (z Albin Vegi wyfrunął do śmieci zanim jeszcze zdążyłem ją sprowadzić) - ale tu pewnie trzeba będzie przywyknąć i kapcie kupić, bo pod spodem podłoga ze sklejki łączona z kawałków i z wkrętami na wierzchu. Zobaczymy jak to będzie.
Kambuz z gazową kuchenką i piekarnikiem na wyposażeniu to dla mnie już wykroczenie poza docelowy standard turystyczny. Ale może zmienię zdanie przy pierwszej złowionej i upieczonej rybce.
Toaleta w tym modelu jest niestety przechodnia, ale przynajmniej przestronna. Koniec z ubieraniem się na klęczkach.
Zbiornik na fekalia nie zabiera dużo przestrzeni w szafie, a jak doświadczyłem na poprzedniej łódce - przydaje się dosyć często.
No i ta stylowo umeblowana dziobówka z forlukiem i ekstra materacem.
Odrobina przydatnych gadżetów, choć już nie w najnowszej technologii.
Najważniejsze, że kompas wskazywał dobry kierunek.
Całkiem przyjemna tablica rozdzielcza z automatycznymi bezpiecznikami. Niestety, nosząca ślady amatorskiej ingerencji.
No i w końcu, niedziałające niestety ogrzewanie powietrzne. Ale można na tym właśnie zbić nieco cenę wywoławczą jachtu. A ponieważ Wallas wydawał się być z zewnątrz w dobrym stanie, dawał dużą nadzieję na skuteczny serwis i przywrócenie funkcji życiowych.
Obie bakisty ten model ma na prawdę olbrzymie.
Takie przestrzenie na pewno nie będą pomocne w zachowaniu dyscypliny i porządku, ale na takie rzeczy się nie narzeka.
Silnik Volvo Penta 2003 D 28 KM z przekładnią 120SB, po przeglądzie. Zamontowany ostatnio wymiennika ciepła i wymienione uszczelnienie saildrive. Robocizna potwierdzona fakturą.
Widoczna aktualnie tylko na zdjęciach, nowa składana śruba Flexifold to również jedna z zalet tego egzemplarza.
Bliższe oględziny silnika i konsultacja zdalna z kolegą Robertem - który temat ogarnia, sygnalizowała potrzebę wymiany lub regeneracji pompy obiegowej układu chodzenia. Widoczne były też na korpusie ślady korozji po wyciekach płynu chłodzącego. Ale ogólnie stan silnika oceniłem na dobry plus. Szczególnie, że poprawnie przeszedł wszystkie moje amatorsko przeprowadzone próby startowe, akustyczne i termiczne.
Do tego wszystkiego w komplecie z jachtem znajdowały się praktycznie nowe żagle, szyte w 2018 roku (zakup również potwierdzony fakturą).
Było też kilka innych dodatków, którymi nie ma co zanudzać czytelników. Jacht generalnie zdawał się być sprawny technicznie i gotowy do drogi. Potencjalne niespodzianki z teakiem podnosiły poziom trudności w podjęciu decyzji, ale zdawałem sobie sprawę, że nie kupuję jachtu nowego i pewien kompromis jest potrzebny. Cena tego egzemplarza nie wyczerpywała całego budżetu i dawała miejsce na strawienie kosztów ewentualnych remontów w przyszłości.
Lars zgodził się bez problemów na krótki rejs testowy, ale zabrakło na to czasu.
Będąc zdecydowany na zakup przystąpiłem do negocjacji cenowych. Szło bardzo opornie, ponieważ Lars wyczuł chyba moje emocje, a pozytywna opinia Filipa też nie pomagała stronie kupującej. Udało się jednak ostatecznie zejść z ceny wywoławczej kilka procent i urwać równowartość nowego ogrzewania. Podpisaliśmy umowę i uścisnęliśmy sobie dłonie.
Znowu miałem łódkę!
Nie było jednak czasu nacieszyć się nowym nabytkiem. Czas uciekał. Była godzina 1700, a ja byłem 300km od Karlskrony. A musiałem jeszcze dzisiaj złapać prom powrotny do Gdynii.
Wspomnieć należy jeszcze tylko, że w cenie jachtu wynegocjowałem również łoże. Wiedziałem co robię, bo było ocynkowane i składane - no i pasowało do mojej nowej łódki na 100%.
Z pomocą Larsa i jego narzędzi, udało nam się je szybko rozkręcić i zapakować. Kombi z bagażnikiem dachowym to coś co doceniam w swoim życiu nie pierwszy raz.
Droga powrotna minęła bez problemów.
I całe szczęście, bo na prom dojechałem praktycznie na styk. Wjechałem jako jeden z ostatnich.
Weekend dobiegał końca, a ja mogłem zrelaksować się przy muzyce na żywo.
Po przyjeździe zrzuciłem ładunek na przystani. Teraz należało pomyśleć jak i kiedy przyciągnąć tu też łódkę.
I znowu nie będzie czasu w domu spokojnie usiąść i odpocząć. Bo trzeba taką wyprawę zaplanować - zorganizować urlop i załogę. A potem polecieć tam i przypłynąć tu. I to po jesiennym, sztormowym Bałtyku. Znowu dane będzie poczuć wszechobecną wilgoć i przenikliwe zimno, walczyć z brakiem snu i morską chorobą...
Ale nie ważne jak bardzo mi się nie chce, jak się sponiewieram i co wycierpię, kiedy miłości małżeńskiej to wszystko zadedykuję. Nie dla siebie przecież to wszystko robię. Ważne aby żona była szczęśliwa!
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi jakoś za czas
spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej
twórczości, która dzieje się zwykle w późnych godzinach wieczornych,
możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :)