Decyzja o sprzedaży statku, na który przez kilka lat zasztauowało się furgonetkę nowego osprzętu i poświęciło niezliczoną ilość godzin pracy, nie jest ani łatwa, ani przyjemna.
Cena sprzedaży używanego jachtu zupełnie nie pokrywa poniesionych na remont i doposażenie wydatków. A czasu spędzonego na dłubaniu w jachtowych instalacjach lepiej wcale na roboczogodziny nie przeliczać, aby w stanie równowagi psychicznej i w zdrowiu pozostać.
Po prostu - nie opłaca się sprzedawać dopiero co wyremontowanego jachtu. A sprzedać jakikolwiek jacht za przyzwoitą cenę jest z rzeczą niezwykle trudną. Wiedzą o tym wszyscy!
Ale zawsze znajdzie się jeden niedouczony i...
Co? Jak i...
DLACZEGO?
Pomysł pozbycia się takiego jachtu wydawał się niezdrowy nie tylko ze względu finansowego. Po kilku sezonach planowania, przymiarek, poprawek i wszystkich ergonomicznych udogodnień, w końcu osiągnąłem prawie doskonałość. Santa Pasta pasowała do mnie, jak dobrze przymierzone i rozchodzone (ale jeszcze nie śmierdzące) buty, na górskim szlaku. Obsługiwać ją mogłem samodzielnie i nikt w tym czasie nie musiał trzymać mi piwa. Sprawdziła się doskonale w ostatnim 8-tygodniowym rejsie po Bałtyku. Do większych wypraw pełnomorskich brakowało jedynie samosteru wiatrowego i paneli słonecznych. Ale i to miałem już zaplanowane - i jeśli tylko sprzedaż by nie wypaliła, gotów byłem zapuścić się i w te nieznane mi jeszcze rejony jachtowych inwestycji.
Co mam więc na usprawiedliwienie swojej szalonej (niektórzy nazywali to bardziej dosadnie) decyzji?
Nic. Tak na prawdę - zupełnie nic :)
Całe szczęście, nie muszę się nikomu tłumaczyć. Żeglarstwo wszak nie jest zajęciem dla ludzi normalnych. A bycie armatorem amatorem, choć podlega tej ogólnej kategorii, to wyróżnia się jeszcze większym brakiem ogólnego zrozumienia.
Jednak, bycie postrzeganym przez ogół społeczeństwa jako idiota, tak na prawdę zapewnia większą swobodę w podejmowaniu życiowych decyzji. Im więcej konformistów wokół nas stuka się palcem w czoło, tym większa szansa przeżycia czegoś na prawdę wyjątkowego.
Żeby wyjąć...
NALEŻY WŁOŻYĆ
Pierwsze ogłoszenie, z wymarzoną (choć oczywiście daleką od pokrycia poniesionych kosztów) dla mnie ceną wywoławczą, nie spotkało się z większym odzewem. Zainteresowanie jednak było spore, jak pozwoliły mi potem stwierdzić podglądane statystyki odwiedzin.
W tej cenie na pewno nikt nie kupi. Wykręć co cenniejsze i sprzedaj osobno. - radzili niektórzy. Ale mi nie w głowie było niszczenie tego, co z takim trudem przykręcałem.
Nie pozostało mi więc nic innego jak doposażyć jacht w nową lodówkę i obniżyć nieco cenę ;)
Lodówka przydała się jeszcze na kilku mniejszych, weekendowych rejsach, polegających głównie na portowych biesiadach.
Obniżona cena spowodowała natomiast oczekiwane przeze mnie poruszenie, w szeregach potencjalnych klientów.
Kiedy wiesz...
CZEGO CHCESZ
Wśród wszystkich ofert jakie otrzymałem miałem jedną zagraniczną.
Właściwie była to druga zagraniczna. Pierwszą dostałem e-mailem z... Nigerii.
Łamaną, guglową polszczyzną kupiec zgadzał się na cenę wyższą od wystawionej w ogłoszeniu, ale oczekiwał ode mnie wstępnego przelewu na pokrycie kosztów operacyjnych. Dosyć popularny ostatnio pomysł na biznes, ale niezwykle niesymetryczny, co do obustronnych korzyści.
Kiedy więc kilka dni później (na fejsbuku) zaczepiony zostałem przez Bogdana - obywatela Rumunii - nie spodziewałem się za wiele. Prawie zignorowałem człowieka. Jednak po wymianie kilku krótszych i potem już dłuższych wiadomości, okazało się, że oferta zakupu jest jak najbardziej realna.
Bogdan deklarował wpłatę zaliczki i umówił wstępny termin na oglądanie łódki. Przy okazji poznałem jego historię.
Opowiedział mi o posiadanej kiedyś Albin Vedze, o jej sprzedaży i o innych łódkach, które nie spełniły jego oczekiwań. Obecnie chciał wrócić do Albin Vegi, ale nie miał już, tak jak za młodu, czasu ani ochoty, aby ją remontować. Niestety, okazja go nieco zaskoczyła i nie miał też odpowiednio pełnej świnki skarbonki. Ale ponieważ - jak twierdził - Santa Pasta wydała się dla niego partią idealną, zadeklarował że żądaną przeze mnie sumę uzbiera w ciągu miesiąca.
Bez zaliczki na koncie nic nie obiecywałem. Ale też mi się znowu nie spieszyło, więc zgodziłem się zaczekać miesiąc na rozwój wydarzeń.
Zostawiłem wypucowaną na glanc łódkę na cumach w AKM i zafundowaliśmy sobie z rodzinką wywczas last minute.
Kiedy tak sobie pływaliśmy po Adriatyku, wyciosaną przez bawarskich górali mydelniczką, otrzymałem sms-owe zapytanie o aktualność ogłoszenia. Odpowiedziałem krótko, wyjaśniając swoje aktualne położenie. Sprawa ucichła na kilka dni. Po powrocie do kraju, odebrałem telefon (z tego samego numeru), który zupełnie mnie zaskoczył...
Paweł (w końcu ktoś miejscowy) deklarował zainteresowanie zakupem i od razu złożył mi dość niecodzienną ofertę. Po krótkiej i konkretnej negocjacji cenowej miałem bowiem spodziewać się przelewu całej umówionej kwoty na konto. I to bez oglądania jachtu (sic!).
Nie słyszałem jeszcze żeby ktoś w ten sposób kupował łódkę. Nie małą winę za tak odważne i bezpośrednie działanie kupującego ponosi zapewne prowadzony przeze mnie niniejszy blog. Dokumentuję tu nie tylko rejsy, ale i wszystko związane z Santa Pastą - od ciężkich prac budowlanych, po zabiegi kosmetyczne. Pełna transparentność, którą jakoś odruchowo przeniosłem z zawodowego gruntu oprogramowania open source.
Na propozycję oczywiście przystałem, choć nie dowierzając w to co się dzieje, nalegałem na wizję lokalną przed zakupem. Blog to jednak tylko blog - na zdjęciach świat zawsze wygąda piękniej. Transakcja została jednak zawarta i sfinalizowana w całości na odległość. I Santa Pasta, w ten oto sposób, zmieniła właściciela.
Wszyscy wydawali się być zadowoleni.
No może oprócz Bogdana, który przyjął wiadomość ze smutkiem, ale i ze zrozumieniem. Do dzisiaj utrzymuje ze mną mesendżerowy kontakt - pewnie w razie gdybym za jakiś miał kolejną wyremontowaną łódkę na sprzedaż ;)
O dwóch takich, co...
ŁÓDKĘ PRZEPROWADZALI
Niestety, nie dane było mi poznać Pawła osobiście. Zapracowany, nie był w stanie przyjechać i sprowadzić jachtu samodzielnie.
Ale od czego są specjaliści. Jacek i Janek nie jednej łajbie na morzu dali już radę.
Janek od razu nieco mnie zaskoczył. Pomylił kartki w kalendarzu i przyjechał dzień wcześniej przed umówionym terminem odbioru. Ale to niczemu nie zaszkodziło i tylko pomogło mu w aklimatyzacji na jachcie, na którym miał spędzić kolejne kilka dni. A wybierali się właśnie, wzdłuż naszego pięknego wybrzeża, na Zalew Szczeciński. Tam też będzie mieszkać teraz Santa Pasta.
"Nie no... wstydu nie ma!" - takimi słowami określili stan jachtu i ruszyli w drogę.
Wcześniej odbyliśmy jeszcze krótki rejs techniczny. Otrzymali ode mnie szczegółowy instruktaż obsługi, wraz z wieloma informacjami dla nowego właściciela. Było tego tyle, że nie sądzę, aby zapamiętali cokolwiek.
Nie musieli natomiast pamiętać o tankowaniu. Na drogę dostali, w prezencie, zalany pod korek zbiornik i dodatkowych 20 litrów diesla w kanistrze.
Znikający...
MAKARON
Kiedy tak stałem na pomoście w Górkach Zachodnich i patrzyłem jak odpływa, moja radość z udanej transakcji, zaczęła mieszać się ze smutkiem, po stracie czegoś cennego.
Nie personifikuję łódek, ani żadnych innych środków lokomocji, ale wtedy faktycznie czułem się jakbym tracił kogoś bliskiego.
Właśnie skończył się pewien intensywny i barwny rozdział w moim życiu. Nie mam już Santa Pasty.
A to dobra łódka była. I bardzo przyzwoicie się prowadziła...
Został tylko smutny widok pustego miejsca postojowego. Nawet moja ulubiona dalba, tego dnia słabo szczerzyła się swoją próchnicą.
I co...
DALEJ?
S/y Santa Pasta widziano jeszcze potem, przez moment, w Ustce. Miejscowy czytelnik bloga - Hubert, podesłał nawet zdjęcie. Dziękuję!
W ten sposób, nieco zaskoczona sytuacją, brygada JJ przekonała się, że pływanie łódką osławioną w internecie, zupełnie pozbawia załogę prywatności. Witajcie w moim świecie ;)
Kilka dni później otrzymałem potwierdzenie, że łódka została, w całości oraz bez strat w załodze i wyposażeniu, doprowadzona do nowego portu macierzystego w Szczecinie.
Nowy właściciel, z którym jestem w kontakcie, nie tylko nie żałuje decyzji o poczynionych telezakupach, ale i od razu uczciwie zaopiekował się Santa Pastą. Cieszę się bardzo, że trafiła w dobre ręce i mam nadzieję na spotkanie kiedyś na morzu, lub w jakimś gwarnym porcie, gdzie będzie można w końcu opić obustronnie udaną transakcję.
Czas jednak nie zatrzymał się w miejscu, choć według niektórych teorii ma nadejść taka chwila. Tymczasem, w mojej głowie pojawiało się nurtujące pytanie... Co dalej?
No właśnie...
Co będzie dalej?
Czy w ogóle istnieje jakieś życie po Santa Pasta?
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.