27 lipca 2019

Rejs "Pula Zwycięstwa" - s/y Viktoria (Bavaria 34 Cruiser) - 21-27.07.2019


Na wyjazd do Chorwacji zdecydowaliśmy się na prawdę w ostatniej chwili.

Ze względu na zamieszanie, spowodowane ideologicznym przemeblowaniem systemu edukacji, prawie do samego końca czerwca nie byliśmy pewni kiedy (i czy w ogóle) nasza dwójka absolwentów szkoły podstawowej będzie mieć wakacje.

Na szczęście obu juniorom udało się dostać do szkół pierwszego wyboru, i to w pierwszym możliwym terminie. Wtedy zdecydowaliśmy się na wakacje last minute.

Dzięki technologiom internetowym zaplanowanie trasy i znalezienie wakacyjnych atrakcji nie jest zbyt trudne. Wystarczył jeden wieczór z komputerem by zarezerwować hotele w Pradze i Salzburgu. Taki wybór przystanków nie był przypadkowy. Dzielił samochodową trasę na kilkugodzinne etapy podróży, znośne dla każdego.

Aby opowieść nadawała się na żeglarski blog, zabukowałem również mały jachcik w chorwackiej marinie...


Pradze...
NIE PORADZĘ


Zabytkowa Praga wita nas piękną pogodą, dzięki czemu od razu wiemy, która jest godzina.


Mówią, że sztuka jest tu gładka jak pupcia niemowlaka.


Tak już jest z tą sztuką, że najciekawsze są zawsze układy wydechowe.


Odwiedzamy najważniejszy w Pradze zabytek - Człowiek-dron, z dzieciątkiem.


I tak, zwiedzanie kończymy o zmierzchu.


Mając dosyć miejskiego i turystycznego zgiełku, kolejnego dnia postanawiamy rozejrzeć się po dalszej okolicy.

I tak, po zaledwie trzech kwadransach drogi od stolicy, znajdujemy się w czeskim Wielkim Kanionie. Ameryka!


Tuż obok - w miejscowości Karlstein, wracam wspomnieniami do czasów przedszkolnych. Oprócz tego, że musiałem nosić rajtuzy, było wtedy nawet fajnie.


Odwiedzamy tu nie tylko idola mojego dzieciństwa, ale i średniowieczny zamek, którego papierową makietę w skali sklejałem dawno, dawno temu. Prawdziwe deja-vu!


Nie wiem jakie widoki na przyszłość miały zamykane w wieżach księżniczki, ale te za oknem były na pewno wspaniałe.



Jedna górka od...
SALZBURGA


Po dwóch dniach w Pradze i okolicach, robimy szybki przeskok do otoczonego górami austriackiego miasta Salzburg.


Tutejszą Twierdzę Hohensalzburg najlepiej podziwiać z mostu, ale czasem kłódki zasłaniają widok.


Wtedy należy znaleźć inne dogodne miejsce - najlepiej w cieniu.


Wdrapanie się na zamkowe wzgórze przy prawie 30-stopniowym upale jest słabym pomysłem. Zamczysko ma swój urok, ale nie ustępuje naszym rodzimym zabytkom. Ten kto był na Wawelu i zwiedził Malbork nie będzie się tutaj zbytnio zachwycał. Prawda - jest tu kilka wyglancowanych na błysk staroci, ale o zimnym Lechu można tylko sobie pomarzyć.


Starówka też taka sobie, choć podobno wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ma tylko kilka fragmentów wartych fotograficznego ujęcia.


Fontanny od dawna były konikiem wielu architektów.


Gdybyśmy nadal byli w Czechach pomyślałbym, że tak właśnie wyglądał Józek z Bagien.


Znajdujemy też okno życia, ale jest za małe aby zmieścić w nim nasze wyrośnięte już dzieci.


Poza zabytkową starówką i twierdzą, niewiele można tu zobaczyć. Choć zawsze znajdzie się jakiś, przyciągający oczy, zbytek nowoczesnej architektury.


Najciekawszy jest jednak krajobraz gór dookoła miasta. Całą resztę zamknęli w Hangarze 7.




Udany pomysł wizytacji hangaru należy do Marcina - kuzyna Elizy i mojego średnio-szkolnego ziomala, który od jakiegoś czasu całkiem przyjemnie funkcjonuje sobie w tym podalpejskim kurorcie. Jako, że poczuł się właśnie gospodarzem i zarabia w euro, od razu naciągamy go na prawdziwie dużą pizzę.


Odbiera sobie jednak wszystko z nawiązką, w kolejny wieczór, przy pokerowym stoliku;)


Właśnie tego kolejnego dnia, ruszając tyłek 15km za miasto i przy okazji nieco za austriacko-niemiecką granicę, doświadczamy zupełnie nowych wrażeń.

Najpierw, podjeżdżamy dedykowanym autobusem kilkaset metrów w górę.


Potem, wchodzimy wydrążonym w zboczu góry, nieziemsko mrocznym tunelem (ustne przekazy miejscowych mówią, że to właśnie tu się chowa matka bosa tunelowa).


By w końcu wjechać obszerną i wyglancowaną na połysk windą na sam szczyt. Gdzieś po drodze robimy sobie rodzinną słitfocię.


Kehlstein - to tu mieściła się kiedyś herbaciarnia, będąca prezentem NSDAP dla Adolfa Hitlera.


Obecnie, "Orle Gniazdo" dostępne jest dla wszystkich, z czego i my postanowiliśmy skorzystać.


Cieszymy oczy niesamowitą panoramą gór.


Zjadamy zupę w tutejszej herbacianej restauracji... Hmm, a gdzie to ja jestem, że mnie nie ma?


O, tu jestem!


I w końcu spieprzamy ze szczytu jak dziady, przed deszczem i burzą, która w górach ma podobnie groźnie brzmiące echo, jak na morzu.

Dosyć mamy już tych wysokości, jedziemy w dół - kierunek Hrvatska!


Zwycięski...
ZWROT


Skorzystanie z czarterowej oferty last minute, wbrew obawom (i ku mojemu zaskoczeniu), okazuje się bardziej ekonomiczne od rezerwacji jachtu z ponad półrocznym wyprzedzeniem.

Tym razem skorzystałem z wyszukiwarki i rezerwacji w serwisie Globe Sailor. Poszło nadzwyczaj szybko, głównie dzięki niezwykle pomocnym online-owym doradcom.

Zarządcą wybranego przeze mnie jachtu jest firma Way Point International. Wszystkie procedury rezerwacji i odbioru przebiegły sprawnie, a pracownicy firmy okazali się bardzo elastyczni i zorientowani na zadowolenie klienta.

W efekcie małych negocjacji, w Marinie Veruda (okolice Puli), czeka na nas nowiutka Bavaria 34 Cruiser z 2019 roku, wraz z pontonem i przyczepnym do niego silnikiem. A na imię jej Viktoria!


Ze względu na wzmożony ruch na drogach i trudność w zlokalizowaniu wjazdu do mariny, dojeżdżamy na miejsce dopiero tuż przed zamknięciem "bosmanatu". Dosłownie w ostatniej chwili udaje się odebrać łódkę i się nań zaokrętować.


Po sumiennie przespanej nocy na jachcie, rankiem 21.07.2019 wyruszamy w morze. Naszym celem na najbliższy tydzień jest opłynięcie, w umiarkowanym tempie (i z kilkoma przystankami), wyspy Cres.

W pierwszym rzucie mamy przeprawić się na wyspę Susak. Niestety nie wieje nam po drodze tego dnia. Wiatry o sile 15kn z kierunków południowych wróżą mało interesującą orkę na silniku, i to przez otwarte wody Adriatyku. Postanawiamy jednak spróbować.

Załoga nieprzystosowana do narowistego ruchu kadłuba, na co prawda małej, ale stromej i krótkiej fali, dość szybko traci morale. Zimny (sic!) wiatr również nie pomaga. "To ma być Chorwacja?!"

Ponieważ mam przygotowany plan B, wystarczy wprowadzić go w życie - a właściwie to w chartplotter. Naszym nowym portem docelowym, w jednej chwili, staje się, położone około 20NM na północ od naszej bieżącej pozycji, miasteczko Rovinj.

Zawracamy niemiecką mydelniczkę prawie w miejscu. Od razu robi się dużo cieplej i załoga natychmiast odczuwa ulgę. A część załogantów wystawia nawet kawałki nagości ku słońcu.


Jednoosobowa obsługa jachtu ogarnia w tym czasie o co chodzi z podwójną talią grota i przy okazji stawia żagle. Stajemy się statkiem o napędzie żaglowym i od tej pory nie ma się już czego wstydzić.


Eliza chyba zrozumiała to zbyt dosłownie.


Aby dodatkowo schować się przed wiatrem i falą, opływamy wyspy Parku Narodowego Brjuni po ich wschodniej stronie.


Mijamy lewą burtą wyspiarskie resorty, pamiętające pewnie jeszcze czasy byłej Jugosławii. To tu przywódca kilku zjednoczonych (chyba nieco na siłę) plemion bałkańskich - Jozip Broz Tito, urządził sobie niegdyś swoją letnią rezydencję.


Różne locje wspominały o walorach tego wyspiarskiego resortu, ale równie wyraźnie informowały o zakazie wstępu na większość wysp rezerwatu, jak i o słonych opłatach za gościnę. Stąd też nasza niechęć do zrobienia sobie tutaj przystanku.

Tymczasem, robi się coraz bardziej gorąco. Dla zwiększenia opływu powietrza wokół naszych spoconych ciał dobrze jest złożyć szprycbudę i otworzyć luki pokładowe. W ten sposób przechodzimy na stałe do chorwackiego trymu jachtowego.


Młodzież równie szybko wchodzi w swój jachtowy styl bycia. Jest klimat ;)



Jednak wszyscy na pokładzie są zgodni co do jednego i zazdroszczą sobie widząc, płynące kursem przeciwnym, jednostki halsujące na wiatr.


Na zbliżeniu bardziej widać o co chodzi.


I tak oto po kilku godzinach w iście jachtingowym stylu, z wiatrem wiejącym gdzieś zza rufy, dopływamy do Wysepki Świętego Iwana, rozpoznanej po charakterystycznej latarni morskiej. Stąd niedaleko już do celu.


Po minięciu wysepki, robimy pierwszy w tym rejsie zwrot na żaglach. Przyznam, że rufę, przy podwójnej talii, wykonuje się całkiem sympatycznie - choć trochę więcej linek jest do obsłużenia w kokpicie.


W okolicach godziny 1615 odpalamy motor, zwijamy foka i pakujemy grota w pokrowiec lazy jacka. Tym samym oficjalnie rozpoczynamy podejście do ACI Marina Rovinj.

Powożąc na co dzień Albin Vegą człowiek zupełnie zapomina, z jaką łatwością niektórymi jachtami można manewrować na wstecznym. Zdziwiony jestem również ilością wolnych miejsc, których zdaje się być tutaj pod dostatkiem. Teraz jeszcze tego nie wiem, ale gdy następnego dnia dostanę rachunek do zapłacenia, zrozumiem dlaczego panują tu takie przeciągi.

W każdym razie, chyba dobrze wytłumaczyłem wszystkim o co chodzi z mooringami, bo załoga spisała się doskonale. Stoimy na cumach i podpinamy się kablem do prądu.


O godzinie 1645 jesteśmy gotowi na lądowy zwiad.


Chorwaci zainwestowali niemało w infrastrukturę turystyczną tego portu. Znajdujący się nad mariną hotel widać w całości dopiero z daleka.


Aby dojść z mariny na starówkę trzeba trochę zedrzeć podeszwy.


Robimy więc sobie po drodze przystanek regeneracyjny.


Wybór jadłodajni na tym odcinku drogi przyprawia o zawrót głowy. Jest ich za dużo na jakiś racjonalny wybór. Siadamy więc w pierwszym lepszym ogródku i... Trafiamy w dychę! A smaczny posiłek trafia do naszych żołądków.


Nie tylko jedzenie jest tu wyśmienite. Stare miasto, do którego w końcu docieramy, okazuje się perełką, o którą coraz trudniej w turystycznych miastach Europy.


Klimatyczne, wąskie, brukowane uliczki oczywiście uwielbiamy, tyle że widzieliśmy je już na wielu wakacyjnych wyprawach.


Ale tutaj uderzający od razu jest brak jakichkolwiek tandetnych mejdinczajnów na sklepikowych wystawach.


Jest tu niezliczona ilość przeróżnych kramów, ale znajdujemy na nich jedynie lokalne rękodzieło. Brawo oni!


Apetyt na niektóre jubilerskie dobra...


...ostudzić można zażywając słonej kąpieli, tuż obok.


Ulice żyją tutaj nie tylko turystami.


Przeszłość miesza się tu z teraźniejszością na bardzo wyrafinowane sposoby.


Kwitnie system miejskich rowerów.


A ślady poprzednich epok widoczne są na każdym kodaku... To znaczy kroku.


Niekoniecznie od razu chciałbym zamieszkać w takim wilgotnym i zacienionym mieszkaniu, w kilkusetletniej kamienicy, ale dla turystów te stare, zniszczone upływem czasu, mury tworzą niepowtarzalny klimat.


Warto czasem dać trochę porządzić przypadkowi i zwiększyć nieco entropię wszechświata. Jesteśmy bardzo wdzięczni wszystkim bóstwom zatrudnionym w morskim wydziale pogodowym za przeciwne wiatry akurat tego dnia. Udało nam się całkiem przypadkiem znaleźć prawdziwy klejnot na zachodnim wybrzeżu Istrii. Dzię-ku-je-my!


Co do klejnotów, to można by sobie pewnie i coś kupić u tutejszych jubilerów, za cenę miejsca postojowego w tutejszej marinie. Zaskoczyła nas zupełnie stawka 1100HRK za jednodniowy postój w marinie.


A wystarczyło wcześniej wejść do portowych łazienek, aby przekonać się, że tanio w kasie nie będzie.


Do Rovinj chętnie kiedyś wrócimy, ale następnym razem stajemy na kotwicy!


Kosmiczna...
PULA


Na wirtualnej kartce z kalendarza wskakuje 22.07.2019. Zauroczeni Rovinj chcemy odwiedzić dziś inne miasto, z którym wiążemy jeszcze większe nadzieje, na pozytywne wrażenia. 

Jest godzina 0815, wychodzimy w morze i płyniemy do Puli. 

Właściwie to prawie wracamy, bo marina Veruda, z której wczoraj rozpoczął się nasz wakacyjny rejs, leży blisko Puli. Na tyle jednak daleko, że zdecydowaliśmy potraktować go jako odrębny cel na trasie naszego rejsu.

Aby nie poruszać się zupełnie kontrkursem po wczorajszym śladzie GPS, tym razem opływamy Brjuni od zachodu. Niestety, strefa ochronna parku narodowego jest wyłączona z ruchu jednostek pływających i ogranicza nam możliwości przyjrzenia się wyspom z bliska. Choć z tego co widzimy, to tylko my chyba uważamy granicę parku za obowiązującą.


W końcu i nasza łódka tnie lekko narożnik parku, aby jeszcze bardziej nie nadkładać drogi.

O godzinie 1015 mijamy końcówkę długiego falochronu zamykającego Zatokę Pulską od zachodu.


Jesteśmy niezwykle podekscytowani rychłym widokiem amfiteatru, z którego przecież Pula słynie. Wpatrujemy się więc w horyzont, udając motyla.


Ale finałowy widok przysłania nam coś, czego spodziewać się można raczej na Morzu Północnym, a nie na Adriatyku.


W końcu jednak opływamy platformę i oczom naszym ukazują się zabytkowe ruiny teatru. A tuż obok ACI Marina Pula.


Czekająca na pomoście obsługa kieruje nas do wewnętrznego basenu, gdzie równie sprawnie jak poprzednim razem, wjeżdżamy rufą "na jajeczko" i ogarniamy cumy i mooringi. Ech kupiłbym sobie Bavarię, gdyby to jeszcze do przodu pływało tak dobrze jak w tył.


Nie marnujemy cennego wakacyjnego czasu i od razu wyruszamy w miasto.

Znaleziona makieta pozwala nam zorientować się, że oprócz amfiteatru niewiele chyba jest to do zobaczenia.


Na szczęście najważniejsze mamy tuż pod nosem i od niego zaczynamy zwiedzanie. Dziwi nas, że tak zacny zabytek wybudowano tak blisko uczęszczanej ulicy. Czy starożytnym ludziom  na prawdę nie przeszkadzały spaliny samochodów?


Ale ogólnie to nie ma co się czepiać - ładne to jest, choć remontu dawno to nie widziało.


Widoki z okna też mogą być - można by nawet powiedzieć, że boskie.


Choć przydały by się jakieś rolety.


Panujący upał pozwala nam tylko na szybkie, jednorazowe obejście całej budowli dookoła. Palące słońce szybko wygania nas na miasto, w XXI wiek - w poszukiwaniu napojów chłodzących.


Znajdujemy sklep z całkiem użytecznymi pamiątkami, bo takimi które można zjeść albo wypić. I nic nie musi się takie niewiadomoco kurzyć latami na półce kredensu.


Etykiety na butelkach sugerują też inne zastosowania poboczne. Cóż za wyrachowany pragmatyzm tutejszej branży turystycznej.


W tym mieście trzeba jednak uważać na czym się siada.


Miasto jednak nie zachwyca nas przesadnie swoją urodą. Ruch uliczny i otoczenie wydaje się jakieś powszechne. Idąc dalej przed siebie, napotykamy kolejne zabytki architektoniczne, które nieco podnoszą nasze turystyczne morale.


Staramy się już nie zauważać, że Łuk Segiusza przypomina przysłowiowe drzwi do lasu.


Większe nadziej pokładamy w napotkanej Świątyni Augusta.


Okazuje się dużo bardziej atrakcyjna z zewnątrz i trochę żałujemy wydanych na bilety kun.


Wnętrze jest dość ciasne, a ekspozycja nie powala na kolana. Ale może to tylko wrażenie czwórki ignorantów historii antycznej. Nikt z nas przecież nie wie za ile taka figurka poszła by na oeliksie.


Wracamy na łódkę. Młodzi dosyć już mają wyzwań i zostają na pokładzie Viktorii.

My na zakończenie dnia fundujemy sobie jeszcze spacer na, położoną na wzniesieniu, Wenecką Twierdzę.


Kiedyś była to wystrzałowa rzecz.


To też dobre miejsce na podsumowanie dnia i całościowego spojrzenia na miasto.


Można też sprawdzić czy nie widać dymu znad mariny i czy dzieci nie przypaliły frytek w piekarniku.


Najciekawsze rzeczy z reguły znaleźć można schodząc z utartych szlaków. Obchodzimy więc fortecę poruszając się po resztkach murów obronnych.


Wschodnia okolica twierdzy przypomina plac budowy. Ale tak już musi być w tych rejonach o bogatej przeszłości. Gdziekolwiek wbijesz łopatę w przydomowym ogródku, trafiasz na pozostałości jakiegoś starożytnego grobowca. Niby przerąbane, bo sobie marchewki  i pietruszki do zupy nie wyhodujesz, ale z drugiej strony zawsze jest gdzie zakopać teściową, po rodzinnej kłótni. Tylko tych biednych archeologów potem żal, gdy im się ślad C14 o kilka wieków nie zgadza.


Ruiny - jak ruiny, ale żeby podczas przypadkowego spaceru znaleźć niepodważalny dowód istnienia antycznych kosmitów, to już trzeba po prostu mieć szczęście. Brawo my!


Wracamy powoli do mariny, snując się po uliczkach Puli. Popołudnie to czas, kiedy temperatura zaczyna być znośna, nie spieszymy się więc do mariny dłuższą drogą.


Wieczorem, każdy oddaje się swoim ulubionym zajęciom.

W ten sposób powstają nowożytne dzieła sztuki i nowe estetyczne połączenia synaptyczne w mózgu u nastoletniej artystki.


W głowie innego nastolatka wykształca się w tym czasie sieć neuronów wyspecjalizowana bardziej w arytmetyce i logice. Respekt do postrzeganych kiedyś z szacunkiem i zachwytem umiejętności ojca, z każdym dniem otrzymuje coraz większe wyzwanie.


Nieuchronnym zdaje się czas, gdy resztki komórek mózgowych rodzica, które ocalały jakimś cudem po wieloletnich libacjach alkoholowych, sponiewierane dodatkowo brakiem snu i w ogóle ogólnie rozumianym życiowym doświadczeniem, zdolne będą o tej porze dnia jedynie do odwzorowania otaczającej rzeczywistości w kadrze jakiejś fotografii.
Postanawiam więc już zacząć praktykować w tej kwestii i spędzam kilka chwil, leżąc nieruchomo na pomoście, z aparatem.


Dobrej nocy wszystkim - pewna pula turystów idzie spać.


Sus na...
SUSAK


Czas niestety nieubłaganie upływa,. Jest już wtorek 23.07.2019. Wstajemy tego dnia tak wcześnie, że aż nam wstyd robić tak w wakacje. No ale przed nami dzisiaj cel nie byle jaki. Około 35 pełnych morskich mil pełnomorskiej żeglugi.

Jest godzina 0730 i startujemy na Susak!


Małą część naszej dzisiejszej trasy robiliśmy już w niedzielę, ale dopiero teraz, przy spokojnej wodzie i dobrej widoczności, zauważamy, że okoliczne brzegi usłane są różnymi dziwnymi murowanymi pozostałościami homo-sapiensowej cywilizacji.


Jest ich tak wiele, że obawiam się czy starczy miejsca w blogu na zdjęcia.


W końcu jednak mijamy znaną już z poprzedniego rozdziału latarnię i oddalamy się od brzegów skażonych cywilizacją.


Pogoda jest dzisiaj taka, jaką znamy z poprzednich wypraw w te rejony. Płaskie morze i wiaterek na pograniczu sensowności używania żagli.

Czerwony "balonik" płynący (dużo szybciej) obok strasznie nas wkurza. Też planowałem zamówić genaker. Był w ofercie do naszego czarteru, ale okazało się, że to tylko wabik na klientów. Na miejscu okazało się, że firma posiada tylko dwie sztuki na całą flotę i rezerwować trzeba z dużym wyprzedzeniem.


Od godziny 1000 słonko zaczyna operować w trybie plażowym. Daszek bimini jest wtedy obowiązkowym wyposażeniem.


Kolejne kilka godzin płyniemy na autopilocie. Nikomu nie chce się zabierać za koło sterowe, przy jeździe na wprost.


Kiedy podnoszę wzrok znad ekranu chartplottera ukazuje mi się, rzadki w naszych czasach widok, nastolatka z książką. Ostrzegam syna, że od czytania psują się oczy ale na nic zdaje się moja mowa.


Skupiam się więc na tym co dzieje się przed dziobem. Około godziny 1400 na horyzoncie majaczy już wyspa Susak.


Wkrótce zarys wyspy wypełnia już cały kadr zdjęcia.


Przed wejściem do portu, rzucamy okiem na leżącą na wschodzie wyspę Lošinj, którą również mamy zamiar odwiedzić w czasie naszego rejsu.


Parkowanie w miejskim porcie nie idzie nam już tak perfekcyjne, jak dotychczas.
Bosman, który potem okazuje się przemiłym gadułą i informacją turystyczną, najpierw kieruje nas w miejscówkę, gdzie lekko osiadamy na kilu. Brakuje nam ze dwóch metrów aby dojść rufą do nabrzeża. Na szczęście wyspa Susak słynie ze swoich piaszczystych plaż. Naniosło tego piachu również do portu, więc łatwo schodzimy z mielizny i nie wyrządzamy żadnej szkody kadłubowi.

Ponieważ wszystkie "głębsze" boksy są zajęte, cumujemy burtą do nabrzeża, tuż przy wejściu do wewnętrznego basenu.


Niestety nie mamy tutaj ani prądu, ani wody.


Nie martwimy się tym jednak wcale. Mamy słońce, piękną letnią pogodę i wakacje. Ruszamy na plażing... W końcu!


Tego właśnie potrzebuje człowiek!


Wyczytałem gdzieś w internetach, że Susak to jeden z bardziej folklorem odrębnych chorwackich lądów. Ale kiedy, zaraz po wyjściu z łódki zauważam hydrant, nie wiem czego do końca mam się po tym tutejszym folklorze spodziewać.


Z kolei, patrząc na tutejszy reprezentacyjny zespół taneczny, kolejny raz w te wakacje przypomina mi się przedszkole. Ja na prawdę nienawidziłem rajtuz!
Na szczęście nie muszę ich już nosić. I dobrze, bo pogoda dzisiaj wyjątkowo nietekstylna.


Wizytę na plaży opóźnia nieco obecność sklepu na naszej drodze.


Ale dzięki temu, na plaży lądujemy wyposażeni w schłodzone napoje. Przydadzą się, bo się tu człowiek nieźle nachodzić musi, aby majty zamoczyć i się od zewnątrz schłodzić.


Susak podoba nam się na tyle, że postanawiamy przedłużyć nasz pobyt tutaj o jeden dzień. Nie spieszy nam się, ponieważ na spokojne objechanie dosyć dużej wyspy Cres i tak już nie starczy nam czasu.


Możemy za to, w turystycznym tempie, zwiedzić wnętrze wyspy.


Duża, wolna przestrzeń miejska dostępna jest jedynie w pobliżu portu i przy głównej drodze przy plaży.


Od razu widać, że poważnie traktują tu problem ognia.


Przestaje nas to dziwić, gdy wchodzimy labirynt na prawdę wąskich uliczek. Nie dziwi więc też fakt, że na wyspie nie ma podobno ani jednego samochodu. Tylko czym u licha poruszają się ci dzielni strażacy? To jednak pozostaje dla nas zagadką.


Ludzi też nie ma tu zbyt wielu. Po drugiej wojnie światowej, do "Ameryki" wyjechało z wyspy jakieś 90% jej stałych mieszkańców. A że nigdy nie było ich dużo, to dzisiaj zostało tylko niecałe dwie setki.


Stąd też bardzo duża ilość opuszczonych domów na sprzedaż. Niestety - zaniedbane i drogie.


Po kilkuminutowym, lekko stromym podejściu dopadamy pierwszego punktu widokowego.


Zapewne, to w takich miejscach jak to, fotograf rozpoczyna zwykle proces produkcji wakacyjnej pocztówki.


Jeśli tylko ładnego widoku nie zasłaniają nachalni turyści.


Wchodzimy w "górne miasto", gdzie zamieszkany jest tylko co dziesiąty dom.


Nigdzie, tak jak tu nie sprawdza się powiedzenie, że na cenę nieruchomości wpływają trzy czynniki - lokalizacja, lokalizacja i lokalizacja.


Większość pustostanów, wystawionych tutaj na sprzedaż, nie posiada nie tylko okien i drzwi...


Brakuje również dachów i podłóg.  Pierwszy raz spotykamy się z czymś takim na tak dużą skalę.
Brak dachu jestem w stanie jeszcze zrozumieć - wygoda - w deszczowe nie trzeba spłukiwać wody w toalecie. Ale żeby upić się i nie mieć nawet podłogi, aby na nią upaść... - przerażająca rzeczywistość!


I tylko w jednym małym, białym domku panuje nieco większa gęstość zaludnienia. Nie sprawdzamy tego naocznie, ale z wnętrza dochodzą nas gromkie chóralne przyśpiewki.


Wychodzimy z miasta po innej stronie niż do niego weszliśmy. Ruszamy przed siebie ścieżką wydeptaną wśród dominujących na wyspie bambusów. Skąd one wszystkie się tu wzięły?


Znajdujemy też dowód na to, że Ziemia rozkwitnie, kiedy ludzki gatunek w końcu sam się wykończy.


Po kilkudziesięciu minutach wędrówki dochodzimy do budynku latarni morskiej. Nie wiem po co ją tu wybudowali, skoro zaraz obok świeci słońce. Wygląda mi to na kolejne marnotrawstwo unijnych funduszy.


Pomyśleli za to o ochronie przed tym słońcem. Można sobie odpocząć na ławce widokowej, pod słonecznym parasolem.


Blog żeglarski zobowiązuje mnie do zrobienia jeszcze jednego ujęcia-zbliżenia.


Kilkadziesiąt kroków dalej zaliczamy kolejny punkt W. Tym razem z widokiem na miasto.


Ścieżka nagle jakby się miała skończyć. Ale to tylko złudzenie optyczne.


Kończą się jedynie piękne widoki. Pętle wokół wyspy zamykamy, wracając do miasta wąskim wąwozem.



Który miejscami przechodzi w tunel.


Który z kolei, daje się pokonać, ale wymaga oddania pokłonu matce naturze.


Kiedy wracamy nad morze, jest już późne popołudnie. Plaża opustoszała i chyba zaczynają wypompowywać wodę z morza, na noc.


Nie pozostaje nam nic innego, na koniec tak aktywnie spędzonego dnia, jak zasiąść w portowej tawernie.


Rankiem następnego dnia, przenosimy się na lepszą miejscówkę. Podłączamy prąd i uzupełniamy wodę w zbiorniku.


Port odwiedza miejscowa śmieciarka.


Ale nie samym obrotem śmieciami tutaj ludzie żyją, choć turyści bardzo się w tym temacie starają. Prosto z kutra, od tutejszych  rybaków, kupić można świeżo złowione morskie owoce.


Nie ma jednak chętnych wśród załogi Viktorii - jesteśmy jeszcze pełni, po wczorajszej uczcie w pobliskiej konobie.


Zaczynamy więc postny dzień - od arbuza, prosto ze sklepowej chłodni. W tutejszym klimacie, nie tylko wspaniale smakuje, ale również doskonale chłodzi i nawadnia.


Ale już pół godziny później, gorących i pachnących nadziewanych wypieków tutejszej pekary nie jesteśmy sobie w stanie odmówić. Wybór przeróżnych burków z serem lub z mięsem sprawia, że odwiedzamy piekarnię dwa razy, i to w ciągu jednej godziny.


Zaraz potem, ogłaszamy oficjalnie dzień obżartucha i leniucha. Wodujemy ponton, uzbrajamy w benzynowego pierdziocha i jedziemy do sąsiedniej zatoki na plażę.


To tutaj stoją jachty na kotwicach, a my właśnie tu będziemy smarować się kremem z filtrem, obżerać się burkami i być może sikać do morza.


Lenistwo bierzemy na poważnie -  nie powstają w tym czasie żadne zdjęcia.

Kiedy już zostajemy upieczeni przez tutejsze słońce, wracamy i szukamy jakiegoś przyjaznego turystom stoliczka, w zacienionej uliczce miasta.


Lokalne napoje chłodzące tak bardzo przypadają mi do gustu, że rozważam wyeliminowanie z diety arbuza.


Niestety - wszystko co dobre kiedyś się kończy. Tak jak kiedyś skończyło się tym zwierzaczkom sprzed milionów lat, których skamieliny podziwiać możemy dzisiaj w porcie.


Końca dobiega też powoli nasz drugi dzień na Susaku. Idziemy spać.


Większy, czyli...
MAŁY


Jest czwartek 25.07.2019. Wstajemy rano i szykujemy się do odjazdu. Dzisiaj w planach wyprawa na Mali Lošinj.

Opuszczenie portu Susak okazuje się jednak trudniejsze niż się spodziewaliśmy.


Łamigłówka z wtyczkami nie jest najgorszą rzeczą, z jaką przyjdzie się nam tego dnia zmierzyć.

Zapuszczamy silnik, oddajemy cumy, mooring i...

Po kilku sekundach czujemy szarpnięcie i silnik momentalnie rzuca palenie. Widząc naprężoną linkę pilotową od mooringa daję nura pod statek. Potwierdzam przypuszczenia. Właśnie zawinęliśmy sobie kilka zwojów liny wokół wału śruby napędowej.

Nurkuję kilka razy i próbuję wykonać operację odwrotną do nawijania. Udaje mi się zdjąć prawie całą linę, ale dwa ostatnie zwoje wciśnięte są w dławicę i za nic nie mogę ich wyrwać. Ciężko wykonuje się tego rodzaju prace na wstrzymanym wydechu i przy odwróconej grawitacji.

Po kilkunastu minutach odpuszczam. Wychodzę z wody - plecy mam całe niebieskie od farby przeciwporostowej. Przynajmniej dla innych jest trochę śmiesznie.

Wtedy do akcji wkraczają dotychczasowi obserwatorzy. Jeden z nich podchodząc do mnie oznajmia mi po angielsku, że to jego łódka.
- Nie, to ja ją wyczarterowałem. - zaprzeczam.
- Ty może i ją wyczarterowałeś, ale ja wcześniej kupiłem i oddałem firmie zarządzającej czarterami. To moja łódka. - wyjaśnia mi z uśmiechem wyglądający na tubylca jegomość. Nie bardzo wiem jak mam zareagować.
- W takim razie przepraszam, że wkręciłem linę w śrubę napędową twojego jachtu.
- Nic nie szkodzi - zdarza się - zaraz spróbuję ci pomóc.

Sympatyczny Włoch okazuje się zawodowym nurkiem. Niestety jest właśnie na weekendowym wypadzie na Susak i jedyna butla, jaką przy sobie ma, jest ze szkła.
Naradza się ze swoim kolegą, zakładają maski i płetwy i nurkują kilka razy pod kadłub ze śrubokrętem.
Nie rozwiązują jednak naszego problemu. Po kilku nurach, oznajmiają, że konieczne będzie przecięcie liny, ale na to musi być zgoda bosmana. A tak w ogóle nie da rady zrobić tego bez akwalungu.


Nie pozostaje mi nic innego jak wezwać innego zawodowca na pomoc. Bosman od razu poleca mi swojego nurka dyżurnego, który zjawia się w ciągu 15 minut.
Przyjmuje niestety tylko gotówkę. Ruszam więc w miasto w poszukiwaniu bankomatu. A że na wyspie nie ma takiego czegoś, odwiedzam pocztę, która pełni tutaj również funkcje kantoru wymiany walut.

Kiedy wracam do portu nurek pakuje już swój sprzęt. Wszystko jest rozplątane i dławica nie została w żaden sposób uszkodzona. Muszę jedynie zapłacić 400HRK i możemy płynąć.

Za głupotę i lenistwo zawsze słono płaci się. Chociaż do dziś nie bardzo rozumiem w jaki sposób lina ta dostała się w śrubę. Sprawność akcji ratunkowej bosmanatu może budzić nieco podejrzeń. Ale mamy wakacje i nie czas na zmartwienia. Płyniemy!

Po wyjściu z portu mijamy jeden ze statków wycieczkowy, które cyklicznie dostarczają turystów na wyspę.


Port zostaje za rufą.


I w końcu cała wyspa Susak zlewa się z horyzontem.


Symetria jest ponoć miarą głupców, więc nieco stresuje mnie to ujęcie.


Jest już godzina 1200 gdy wpływamy w zatokę i skręcamy w kierunku SE.

Nie brakuje tu takich, co to lubią bezmyślnie spalać ponad 100 litrów paliwa na godzinę.


Ale zawsze znajdzie się też ktoś wierny tradycji, by przywrócić wiarę w ludzki gatunek.


Wkrótce, przed dziobem, dostrzegamy Mali Lošinj.


Jedna z marin znajduje się praktycznie w centrum miasta, ale nam nie spieszy się do cywilizacji. Postanawiamy zagościć na innej przystani, położonej zaledwie jeden kilometr od miasta.


Wybrana marina być może i znajduje się poza miastem, ale industrialny widok i odgłosy pobliskiej stoczni sprawiają, że nie potwierdzamy radośnie słuszności naszej decyzji. Czym prędzej wychodzimy na ląd. Stąd perspektywa jest już dużo lepsza.


W marinie panuje urodzaj.


Nie wiemy tylko o co chodzi z tymi nazwami. Jaką nazwę nosi marina w centrum, skoro nasza nosi nazwę miasta. Chyba się tego nie dowiemy. Wszystko wszak jest tu pokręcone, odkąd "Mali Lošinj" stał się większy od "Veli Lošinj".


Niedaleko naszej mariny znajduje się kanał Privlaka. Ma osiemdziesiąt metrów długości i tylko osiem metrów szerokości. W kanale występują silne prądy. Stąd też bogactwo śmiesznych filmików w internecie, dokumentujących niefortunne przeprawy wybranych jednostek turystycznych.


Razem z innymi ciekawskimi, obserwujemy jedną z takich przepraw, podczas otwarcia mostu. Niestety, nic śmiesznego się tego dnia nie wydarza.


Tuż przy kanale, od strony wschodniej, znajduje się przyjemne miejsce do kąpieli, z którego korzystamy.


Chłodzi nas to i daje siły na wycieczkę do centrum. To dobrze, bo już rozważaliśmy przejście chłodnymi kanałami.


Po krótkim spacerze, osiągamy centrum miasta. Patelnia. Mamy wrażenie, że wypijana przez nas litrami zimna woda wychodzi natychmiast przez skórę.


Ogólnie fajnie jest, ale po Rovinj, mało miast jest nas w stanie zachwycić. Choć dla mnie zawsze interesujący jest każdy port.


Ale czym zainteresować młodzież, która zgłasza coraz więcej sprzeciwów i podważa słuszność odbywania tego typu spacerów?

Takie pirackie statki to my mamy w każdym polskim porcie, nie od dzisiaj.


No może tylko wizjery w żaglach robimy na odpowiednim poziomie.


Skoro tu już jednak doszliśmy, robimy sobie spacer wzdłuż nabrzeża. Zerkamy na marinę.


Zjadamy po dużej porcji lodów i rozpoczynamy odwrót.


Kolację jemy w towarzystwie zaspanego kormorana(?). Wydaje się być tak zmęczony, że reaguje na naszą obecność, jedynie krótkim uniesieniem jednej powieki.


Nam również zaczynają się oczy kleić. Idziemy spać - jutro odwrót.


Wszystko...
NA FAU


Jest piątek, 26.07.2019 - rozpoczynamy ostatni dzień rejsu.

Żegnamy marinę "Mali Lošinj" wraz z jej całym stoczniowym przybytkiem.


Mijamy kanał Privlaka, na którym właśnie otwiera się most. Zawsze jest jakaś niezerowa szansa na to że się komuś kadłub powinie i grzmotnie w beton, ale na nas już czas. No i tak na prawdę nikomu nie życzymy podobnych przygód.


Wychodzimy na otwarte wody i przyjmujemy odpowiedni kurs na Pulę. Mamy dzisiaj wspaniałą, żeglarską pogodę. I wieje idealnie w rufę.


Niestety, ciosany przez bawarskich drwali statek ciężko się w tym kursie wiatrowym powozi. Nie wiem czy inni też mają takie problemy, ale ja nie potrafię prowadzić małego i wąsko szynami prowadzonego foka, w pełnych wiatrach. Zwijam go więc i płyniemy na samym tylko grocie.


Wiele się nie dzieje - jak to na morzu. Morale młodzieży tradycyjnie pikują w dół. Coś podpowiada mi, że lata wspólnych rodzinnych wakacji zdają się być już policzone.  Zastanawiam się nawet, czy to nie ostatni rodzinny rejs.


Nie mogę jednak do końca popaść w melancholię. Wiatr tężeje z godziny na godzinę. Z początkowych 12kn przyspiesza do 22kn, a miejscami szkwali nawt 28kn. Fale niby nie duże, ale co jakiś czas podmywa nas ta referencyjna i autopilot zaczyna mieć problemy z powstrzymaniem nas przed zrobieniem niekontrolowanej rufy. Trochę to mnie dziwi, bo mniejsza Albin Vega w tych warunkach dopiero zaczyna się dobrze czuć, a prowadzi się jak po sznurku. Być może brak przedniego żagla dokłada do pieca.


Zaczynam z lekkim niepokojem obserwować załogę, wypatrując pierwszych objaw choroby morskiej. Jak to mam w zwyczaju, zaczynam siać wśród załogi panikę i wydaje polecenie ubrania szelek asekuracyjnych. Mamy dopiero połowę drogi za sobą, a rejon jest odsłonięty i znany z silniejszych podmuchów.


Tymczasem juniorzy, wbrew moim oczekiwaniom, zaczynają się rozkręcać. Na przeciw moim obawom, panuje zadziwiająco świetna atmosfera. Dowcip ściele się gęsto. Oprócz tego, są wspólne wspomnienia z poprzednich wakacji i kilka niecenzuralnych opowieści ze szkolnych ław.
Gdzieś tam, pomiędzy jedną historią a drugą, ktoś puszcza pawia za burtę. Szybko jednak wraca do żywych. Mijają nam tak ze 2-3 godziny i są to dla mnie najlepsze godziny rejsu.


Fala i rozkołys jachtu jednak robi swoje i samopoczucie załogi zaczyna w końcu szwankować. Postanawiam skrócić im cierpienia i jak najszybciej schować się od wiatru. O godzinie 1430 pojawia się właśnie taka możliwość, kiedy to dopływamy do południowego końca półwyspu Istria.

Celuję naszą bawarską kręcipupkę pomiędzy stałym lądem a małą wysepką Fenoliga. Mam lekkiego stresa, bo przejście ma szerokość około 150-200 metrów i wiedzie slalomem między mieliznami.


Na szczęście nie pojawiają się ani silne prądy ani fala przybojowa, i spokojnie przepływamy za zawietrzny brzeg Istrii. W przesmyku robimy jeszcze rufę i wtedy świat dla całej załogi znowu wygląda wspaniale.

O godzinie 1545 robimy kolejny zwrot i wpływamy za wyspę Fratarski Otok. Stąd już tylko jeden zakręt w kierunku N do mariny. Zrzucamy grota i wywalamy na burty odbijacze.


Ale czartery rządzą się swoimi prawami i nie możemy jeszcze rzucić cum w bazie. Piątkowe popołudnie to szósty bieg dla wszystkich wodnych stacji paliwowych. Ta położona przy południowym krańcu Mariny Veruda jest dzisiaj wyjątkowo oblegana.

Ustawiamy się w kolejce, ale wielu wodniaków uważa, że ich ona nie obowiązuje. Trwa wojna podjazdowa - próba wytrzymałości psychicznej, sprawności manewrowej sterników, a przede wszystkim zakresu ubezpieczenia Yacht Casco. Wiatr nie pomaga i zmusza do aktywnego utrzymywania swojej pozycji nad dnem.


Krążymy tak chyba godzinę na silniku, zanim udaje się nam podpłynąć pod zasięg dystrybutora. Jednemu takiemu z banderą niemiecką, co to chciał się wepchać bez kolejki, doradzam, aby jeszcze trochę sobie popływał i koniecznie dodawał więcej gazu manetką na biegu jałowym - więcej mu się paliwa potem zmieści do zbiornika.


Dopływamy w końcu do kresu naszej podróży, czyli do facto do jej początku, ale sprzed kilku dni. To chyba coś jakby podróż w czasie, tylko z mniejszymi prędkościami i z wykonaną pracą równą zero.

Jednak bilans rejsu nie wydaje się nam zerowy. Odwiedziliśmy pięć nowych dla nas portów, przepływając 126NM i przeznaczając na to 27h naszego wakacyjnego czasu.



Szybko nadchodzi wieczór i rozpoczyna się zielona noc na jachcie. Gdy jest już bardzo ciemno, nagle dopada nas burza. Grzmi przeraźliwie i błyska, jakby znowu uaktualniali mapy googla (tylko czemu robią to w nocy?!). Wieje tak mocno, że na cumach i gołym takielunku mamy największy przechył od czasu rozpoczęcia rejsu. Dobrze, że nie jesteśmy teraz na morzu.


Powrotecek przez...
ZAMECEK


27.07.2019 - ponownie opuszczamy Marinę Veruda. Tym razem na kółkach.

Wcześnie rano, odbieramy nasze auto spod parkingowego przeciwsłonecznego dachu i powoli rozpoczynamy przeładunek gratów.


Odbiór jachtu przebiega bardzo sprawnie, choć ze względu na ilość łódek nie odbywa się to błyskawicznie. Standardowa procedura, znana nam z poprzednich lat.

Jest też oczywiście nurek, którego fetyszem są jachtowe kile i śruby napędowe. Potwierdza się, że przygody na Susaku nie zostały odnotowane widocznymi zmianami w części mokrej kadłuba i cała kaucja za czarter zostanie niebawem zwrócona na nasze konto.

Wrzucamy do auta graty i ruszamy w drogę. Tym razem będziemy jechać szybciej i przystanków będzie mniej.

Za bardzo jednak pokładamy ufność w nowoczesnych technologiach. Proponowana, w celu ominięcia dużego natężenia ruchu, trasa wiedzie nas przez wąskie górskie drogi i zaprowadza nas na punkt widokowy Parku Przyrodniczego Učka.


Kończymy więc wizytę w Chorwacji, rozkoszując się po drodze górzystymi widokami.


W drodze do domu robimy tylko jeden przystanek na nocleg, w Mikulovie.

Tutejszy Hotel Zámeček to obiekt godny polecenia. Budżetowy, ale schludny i z dobra kuchnią.


Nie wiemy tylko skąd ta nazwa, bo kształtem nie przypomina zamków, które odwiedzaliśmy. Na horyzoncie lokalizujemy jednak coś co może usprawiedliwiać ten marketingowy zabieg.


I to by było na tyle. Dwa tygodnie wypoczynku z rodziną w komplecie to rarytas, na który nie zawsze mogliśmy, możemy i będziemy sobie mogli pozwolić.
Tym bardziej cieszymy się i podobnie jak nasz jacht Viktoria, czujemy się zwycięzcami :)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.