W sezonie 2019 Santa Pasta nie wypuszczała się daleko od domu. Jej armator wystawił ją na sprzedaż i czekał na oferty. Ale zanim pojawiły się jakieś konkrety, minęło trochę czasu. Nie można było jednak pozwolić, aby linia wodna kadłuba zarosła glonami w marinie. Lepiej zapobiegać niż leczyć.
Niezliczone rzesze żeglarzy stosują specjalne farby do malowania linii wodnej, które mają ułatwiać późniejsze jej czyszczenie. Ja postanowiłem pójść o krok dalej i posłużyć się pirotechniką...
Pierwszy raz...
W TRZECIEJ
W czerwcu tego roku, w ramach Święta Morza i obchodów 90-lecia Polskiego Związku Żeglarskiego, organizowana jest (już po raz trzeci) Żeglarska Parada Świętojańska.
Oprócz Nocy Sylwestrowej jest to jedna z niewielu okazji dla żeglarza, aby legalnie przetrenować użycie pirotechnicznych ratunkowych środków sygnalizacyjnych.
Dzień...
MAKARONU
20.06.2019 o godzinie 0900 wypływamy z Górek Zachodnich. Tego dnia obchodzimy święto Bożego Ciała. Kiedyś polegało to na sypaniu kwiatków w pochodzie, ale dzisiaj zwyczaj ten ustąpił ceremonialnemu holowaniu się jachtów.
My też zapraszamy inną Albin Vegę na hol, ale powożący swoją Lottą Marcin stanowczo odmawia. No niestety - dzisiejsza młodzież zupełnie straciła już szacunek do tradycji. Trudno - będziemy pływać jak ateistyczni ignoranci.
Skoro jednak się nie holujemy, jest czas na przedstawienie załogi.
Michała wszyscy uważni czytelnicy bloga już pewnie znają. Figuruje na wielu zdjęciach z wcześniejszych wypraw Santa Pasty - głównie w intymnym uścisku z rumplem.
Piotr - mimo, że nie dosiada kokpitu Santa Pasty po raz pierwszy, debiutuje dzisiaj na blogu. To ogarnięty żeglarz, ciułający godziny na egzamin JSM, czytelnik moich morskich opowieści i kolega po fachu. Nie jest też dupkiem, więc doskonale nadaje się na weekendowy rejs po Zatoce.
Tymczasem...
Marcin od zawsze miał zacięcie regatowe. Oficjalnie się nie ścigamy, ale gdy dwie łódki tej samej klasy płyną obok siebie, to wiadomo jak jest. Lotta strategicznie odpływa od nas na odległość, z której nie możemy usłyszeć jej silnika.
Nam jednak nie w głowie dzisiaj ragaty - w końcu to dzień świąteczny i nikomu nie chce się pracować przy kabestanie. Piotr szybko nadrabia zaległości w foto-albumie i robi zimny łokieć.
Marcin wyraźnie wydaje się znudzony naszą biernością. Ale regatowiec na zawsze regatowcem pozostanie. Obiera sobie inną ofiarę.
Lotta, ze znanym sobie polotem, najpierw deklasuje jedną z największych pogłębiarek na Bałtyku.
A potem objeżdża inne jednostki.
Gdy dopływamy do Helu, zarówno Lotta jak i Bartolomeu Dias już tam są.
Pogłębiarka przygotowuje rurociągi refulacyjne do zrzutu urobku z toru podejściowego Portu Północnego, a my kierujemy się do mariny.
Około godziny 1200 jesteśmy już zacumowani na Helu i ruszamy w poszukiwaniu jadłodajni.
Po obiedzie, sprawdzamy czy latarnia jest nadal zamknięta. Od czasów wycieczki szkolnej w latach 80-tych, mimo licznych wizyt na półwyspie, nie udało mi się ponownie zajrzeć do środka. Chyba muszę coś zmienić w swoim rozkładzie rejsów.
Stęsknieni morza, kierujemy się na drugą stronę lasu.
Plaża tutaj jest jednak nieco dziwna, o tej porze roku.
Może dlatego, że dużo się akurat teraz dzieje. To co przywozi się tutaj z dna drugiej strony Zatoki, cieszy się wielkim zainteresowaniem miłośników grzebania w mule.
Nie mamy zawodowego wyposażenia, a na wchodzenie do wody na siku jest już nieco za chłodno. Przeczesujemy więc tylko wzrokiem, przeczesany już kilkakrotnie brzeg i znajdujemy jeszcze kilka drobin bałtyckiego złota - będzie na nalewkę ;)
Skoro wiemy już skąd się na morzu biorą mielizny, postanawiamy opuścić plażę.
Dzień powoli zaczyna się kończyć i czas pomyśleć o kulminacji obchodów dzisiejszego święta.
Wracamy na Santa Pastę, gdzie w atmosferze wzajemnego zrozumienia i mniej tradycyjnych morskich przyśpiewek, wspólnie spożywamy boskie ciało Latającego Potwora Spaghetti.
Po Zatoce...
BEZ SZTORMÓW
21.06.2019 - czyli kolejny dzień rejsu przed nami. Z lekkim trudem wstajemy o południowym świcie i zupełnie spontanicznie postanawiamy odwiedzić Kuźnicę.
W powietrzu dzisiaj wisi coś, co w żeglarzu budzi lęk. Daleko na horyzoncie pojawiają się ciężkie burzowe chmury. Według najnowszych prognoz, najgorsze ma jednak oszczędzić nasz rejon żeglugi. Oceniamy też, że nawet gdyby prognozy łgały nam prosto w twarz, i tak uda nam się przeskoczyć, przed załamaniem pogody. Odprawiamy się u bosmana przez VHF i wychodzimy w morze.
Nad Trójmiastem już grzmi, a u nas zaczyna przywiewać nieco mocniej, więc od razu zmniejszamy powierzchni żagli.
Po dwóch sezonach poprawek, system refowania grota z kokpitu działa niezwykle skutecznie.
Moja pokazowa, kilkusekundowa akcja z linami i stoperami spotyka się z uznaniem załogantów. Piotr dokłada wisienkę na torcie zawiązując na bomie piękne żeglarskie kokardki.
Przeciąg trwa tylko godzinę i po przejściu frontu, gdzieś za naszymi plecami, niebo nad nami robi się znowu błękitne, jak z bajek Disneya. O godzinie 14:30 dopływamy do Kuźnicy.
Cumujemy po lewej stronie od wejścia, do wewnętrznej strony falochronu. Chwilę później przypływa Lotta. Marcin ma zamiar zostać tutaj na noc, ale my po obiedzie chcemy przenieść się do Jastarni. Nie mamy oczywiście nic do Marcina. Tak na prawdę chodzi o to, aby trochę więcej sobie popływać.
Godzinę po naszym przybyciu ilość Marcinów w porcie w Kuźnicy zwiększa się dwukrotnie. Przypływa bowiem La Mer, którego burza nie oszczędziła. Marcin przez ponad godzinę musiał w pojedynkę walczyć o przetrwanie. Lekko nie miał, o czym świadczy urwana linka od refu.
Lotta (w zgodzie z planem) zostaje. A my około godziny 1600, wyruszamy na dwie łódki, do Jastarni.
W żaglach mamy pełno słabego wiatru.
Czas się dłuży więc zarządzam mycie pokładu. Załoganci w tym samym momencie doskonale zaczynają odgrywać role zapracowanych nawigatorów.
Trudno. Pokład zostaje brudny, ale przecież pływamy pod patronatem nie byle jakiego boga - wystarczy później poprosić o deszcz.
Odwołuję więc akcję sprzątanie, co od razu rozluźnia atmosferę na pokładzie. Już nie grożą nam żadne mielizny.
Około 18:30 zgłaszamy się na VHF do portu Jastarnia.
Jakiś kwadrans później, odbieramy cumy La Mera i regulujemy swoje zobowiązania w bosmanacie. W tym roku bosmanat dosłownie wychodzi na przeciw żeglarzom.
W Jastarni spędzamy leniwie czas do wieczora. Po kolacji w "Łóżku" odwiedzamy tutejsze molo.
Bogatsi o wiedzę na temat dawnego poligonu torpedowego, oglądamy pływającą w słońcu pomerankę. Kiedy przybija do mola, oglądamy ją z bliska i zamieniamy słowo z armatorem. Okazuje się, że te łódki nie mają achtersztagu! Muszę to przemyśleć przy wymianie takielunku na Albin Vedze - zawsze będzie można trochę oszczędzić.
Wieczór kończymy na salonach Santa Pasty, gdzie raczymy się zacnym trunkiem o pirackim rodowodzie. I tak siedzimy do rana słuchając morskich opowieści, w których Marcin wyraźnie wiedzie prym.
Impreza...
TYLKO DLA PALĄCYCH
Jest 22.06.2019 - idealny dzień na paradę. Ale nie ma co gnać do Gdyni na złamanie karku. Wszak to parada nocna więc pospać można co najmniej do południa.
No ale z drugiej strony, nie ma co marnować dnia, gdy człowiek na wywczasie. La Mer wraca do portu macierzystego w Górkach Zachodnich, a my ogarniamy śniadanko i odbijamy od kei.
Kierunek Gdynia! Dlatego też za sterem ląduje Piotr. Mieszka w okolicy, więc powinien trafić dziobem w odpowiednią marinę, bez względu na potencjalne niedyspozycje fizyczne po wczorajszej nocy. Reszta załogi zajmuje się samoregeneracją i nie wystawia się na oślepiające słońce, które zapewne jest główną przyczyną bólu głowy u żeglarzy.
Latający Potwór Spaghetti chyba ma jakieś układy z Neptunem, bo ten zdaje się być nam nadzwyczaj przychylny w tym weekendowym rejsie. Znowu przybieramy formę motyla i w niecałe dwie i pół godziny, pchani rześkim, północnym wiatrem, trafiamy prosto w Gdynię.
Zajmujemy na tyle dobrą miejscówkę przy wschodnim falochronie, że od razu przyklejają się do naszej burty inne jachty, typu kabriolet.
Do parady sporo czasu, więc powstaje pomysł znalezienia i spenetrowania Muzeum Emigracji. Do realizacji pomysłu przyłącza się Marcin z Lotty, który nie marnował przedpołudnia i znowu jest w kolejnym porcie przed nami. Ruszamy!
Choć pogoda ładna, droga prowadzi obok Błyskawicy.
Mamy okazję rzucić okiem na, straszącą cenami, nową Yacht Park Marina.
Tłoku na razie nie ma.
Ale kto wie co będzie, jak wybudują się apartamentowce, a rząd nadal będzie obdarowywał ludzi kolejnymi pięćsetkami.
Ocieramy się niemal o Sea Towers - to chyba obecnie najlepszy punkt nawigacyjny na Zatoce Puckiej.
Po długiej wędrówce zakamarkami mniej znanych gdyńskich dzielnic, znajdujemy w końcu cel wyprawy.
W muzeum spędziliśmy czas, aż do jego zamknięcia. Ekspozycja wymaga dużo czytania.
Eksponatów nie ma zbyt wiele, ale w głowie powstaje wiele myśli. Zachowane z emigracji listy, bilety i zdjęcia pobudzają wyobraźnię.
Tematyka muzeum jest mi niezwykle bliska. Sam kiedyś byłem emigrantem. Wyjechałem z Polski niedługo po tym jak pewna partia wygrała wybory i zaczęła wprowadzać swoje prawo oraz interpretować sprawiedliwość na swój sposób.
Na szczęście nie trwało to zbyt długo i nie zdołali wtedy trwale rozmontować społecznego ładu. Wróciłem, gdy zdawało się, że Polska ponownie ustabilizowała swoją pozycję w gronie krajów demokratycznie cywilizowanych i wszystko idzie ku lepszemu (nie mylić z "dobrą zmianą").
W pewnym okresie życia człowiek przestaje myśleć o sobie, a zaczyna dbać o przyszłość swoich dzieci. Po tym, co obecnie dzieje się w naszym kraju, zaczynam zastanawiać się czy i one nie podzielą kiedyś losu emigrantów.
Jeśli tak, to mam jedynie nadzieję, że wybiorą "ucieczkę" drogą morską, gdzieś w cieplejsze kraje. A ja chętnie podejmę się roli skippera w tak okazyjnym rejsie ;)
Do mariny wracamy przed godziną 2000. Na odprawie, przed paradą otrzymujemy przydział rac kibicowskich oraz instrukcje utworzenia i utrzymania szyku. Cała flotylla podzielona zostaje na mniejsze grupy, przydzielone do "jachtów matek". Płynąc mamy za zadanie utrzymywać kolejność z listy.
Nie wiem po co, ale każą nam wypłynąć aż na wysokość Kępy Rędłowskiej i tam się zgrupować.
To co na lądzie i na papierze wychodzi ładnie, na wodzie jest praktycznie nie do ogarnięcia. Wszyscy gorączkowo szukają swojego poprzednika. Robi się niezły bajzel.
Kiedy nagle pada komenda "do parady", wszyscy ruszają na hurraa!!! Większe jachty zostawiają w dymie z wydechów całą resztę.
Szyk sypie się zupełnie, "ale my to mamy gdzieś - dokładnie tam".
Poza tym, wygląda na to, że ostatni nie jesteśmy. Stary Volvo Penta MD6A daje radę i po równej wodzie, popycha Albin Vegę z prędkością grubo ponad 5kn.
Odpalamy na próbę pierwszą racę.
Po chwili doganiamy stawkę.
I zaczynamy imprezę!
Tuż obok nas paradnie płonie Czarodziejka. Asia z Tomkiem żaru dzisiaj nie żałują.
O jakimkolwiek szyku już nikt nie pamięta i sternicy nieźle muszą się nagimnastykować, aby unikać się nawzajem. Ktoś średnio rozgarnięty strzela kilka rakiet, które spadają tuż obok jachtów. Zabawa staje się przez chwilę średnio bezpieczna.
Na szczęście wszystko kończy się szczęśliwie. Załoga Santa Pasty zapoznała się z obsługą ręcznych pochodni - również tych SOLAS-owskich.
Zjeżdżamy do mariny na nockę. Udział jachtu w imprezie gwarantuje darmowy postój i porcję grochówki dla wszystkich członków załogi. Niestety są małe problemy - okazuje się, że na odprawie brakło karnetów i niemile zaskoczeni, przy kotle z zupą wychodzimy na naciągaczy. Kiedy nie pomaga interwencja u organizatora, odpalam pokładowe Origo i podgrzewam flaczki po zamojsku. Społecznej grochówki oczywiście okazuje się, że jest nadmiar, ale ja mam to gdzieś - dokładnie tam.
Po wszystkim, zapraszamy na pokład Marcina i zasiadamy wspólnie do pokera.
Nie jesteśmy w Monako, tylko w Gdyni, więc walutą są jedynie żetony. I całe szczęście, bo szybko je wszystkie tracę.
Do mety...
Z PRZYSTANKIEM SOPOT
Ani się obejrzeliśmy a tu już 23.06.2019 - czas wracać skąd nas przywiało. Wyruszamy w miarę wcześnie, ponieważ Michał twierdzi, że ma pociąg do Katowic. Nie pytam jak to się objawia, ale staram się jak mogę być na czas w Górkach Zachodnich.
Niestety, wiatru stanowczo za mało. Jest niedziela - dzisiaj chyba inni, mniej żeglarzom przychylni bogowie, odpowiadają za pogodę. Zmuszeni jesteśmy zrobić przystanek w Sopocie, gdzie z załogi odmeldowuje się Michał.
Piotr kończy sesję fotograficzną na Zatoce i nikt już mu nie udowodni, że nie pływał na s/y Santa Pasta.
Na zakończenie rejsu zmuszeni jeszcze jesteśmy ominąć przeszkodę nawigacyjną w postaci dłuuuugiej rury. Podobnie omija się napotkany w przedpokoju odkurzacz, który żona niby przypadkowo zostawiła, abyśmy korzystając z okazji ogarnęli domowe dywany.
I oto nadchodzi chwila, w której żeglarza smutek ogarnia, kończącym się za chwilę rejsem. Stara się on wtedy oddychać nieco głębiej, by jakby na zapas nabrać w płuca nieco morskiego powietrza. Wzrok jego nerwowo obiega horyzont - może uda się jeszcze wypatrzeć jakiś znajomy żagiel lub choć jakąś tyczkę sieci, będącej powodem do zmiany kursu. Stara się wypatrzeć każdą na wodzie zmarszczkę, z nadzieją że powstanie z niej fala, która choć trochę na koniec zakołysze łajbą...
Zupełnie inaczej czuje się autor bloga, który w pocie czoła nadrabia zaległości. Raduje się on niesłychanie, że dobrnął do końca relacji i zastanawia się teraz czy warto przeczytać tekst, który właśnie popełnił. Gdzieś tam przecież zawsze są jakieś literówki, styl się nieco załamał, czy nawet fragment całkiem sensu pozbawiony się gdzieś przyczaił w nadziei, że korekty uniknie.
Lecz próżno się starać człowiek może. Myśli żeglarza nigdy czyste nie będą, kiedy rusza w morze. Tekst blogera poprawną polszczyznę jedynie udaje. Jedyne co czyste po tym rejsie zostaje, to linia wodna. I tylko szkoda, że mi się ona z niczym nie rymuje ;)
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.