10 maja 2019

Zimne piwo na gorącym makaronie - Remont s/y Santa Pasta, cz.21



Żeglowanie po Bałtyku mało komu kojarzy się z upałami. Morze nasze, od dawien dawna, wystawiane za kosze rufowe (i za potrzebą), żeglarskie dupska odmraża.

Ale zdarzają się w letnim sezonie dni - a czasem nawet całe tygodnie - wyjątkowo gorące. Będąc w tym czasie na wypoczynkowym urlopie, nie mamy oczywiście na co narzekać. Ale oprócz lejącego się z nieba żaru, fajnie byłoby gdyby do gardeł naszych lało się w tym czasie coś zimnego.

Oto jest krótka historia kambuzowej rozpierduchy, która morski zasięg zimnego napoju, załodze Santa Pasty, znacznie zwiększyła.


Lokata oszczędnościowa...
2-TYGODNIOWA


Na początku było słowo.

"Oszczędzają bogaci - biednym się nie opłaci."

Ale słowa tego nikt nie uważał...

Powstały więc na łódkach rozwiązania, zdające się być w swym pomyśle genialne. Oszczędne przy tym i do samodzielnego wykonania zupełnie nietrudne. Tylko czy aby sprawdzające się w praktyce?

U mnie niestety nie.

Oto lodówka turystyczna. Na pierwszy rzut oka - zwyczajna. Wybrana jednak z niezwykłą starannością.


Po pierwsze, zadbałem o to, aby cała techniczna implementacja termodynamicznych teorii znalazła się w pokrywie.

Zasilanie 12V lub 230V, klasa energetyczna A++ i moc chłodzenia 65W - według producenta, 18 stopni poniżej temperatury otoczenia. Do tego tryb Eco - czego chcieć więcej?

Oprócz odpowiedniego rozmiaru, cechą klasyfikującą lodówkę do przydatności w projekcie była również łatwość demontażu tej pokrywy.


Każdy genialny projekt jest po części dziełem przypadku. Tak było i tym razem, gdy bolce zawiasów pokrywy dały się w łatwy sposób przystosować do pokładowych przelotek, a wszystko dało się przykręcić do blatu.


Po niewielkim powiększeniu otworu w pokrywie coolboxa, wszystko spasowało znakomicie i dzięki uszczelce na pokrywie, powinno trzymać też temperaturę.


Pudło chłodnicze postanowiłem odnowić, dodając mu śnieżnej białości za pomocą specjalnej emalii w dezodorancie.
Poszło trochę bokami, bo nie zabezpieczyłem terenu, ale po szybkim numerku z mokrą szmatą, biel pozostała tylko tam gdzie powinna.


Zdawało mi się, że osiągnąłem cel. I z takim przeświadczeniem, po przeprowadzeniu testowego chłodzenia, wyruszyłem na Bałtycką Włóczęgę.

Po 2 tygodniach musiałem ewakuować zapasy wędlin. Lodówka odmówiła posłuszeństwa. Nie wiem, czy przypadkiem nie zaszkodziła jej bliskość zlewu i przypadkowe (i skryte) zachlapanie wentylatora wodą. W każdym razie pozostałe sześć, z ośmiu tygodni rejsu spędziłem bez chłodziarki.


Zakupy...
NA POWAŻNIE


Po sześciu tygodniach w rejsie, uzmysłowiłem sobie, że lodówka na jachcie nie jest niezbędna, ale jej brak znacznie utrudnia prowadzenie gospodarki kambuzowej.

Po sezonie, na spokojnie zacząłem szukać czegoś dla siebie odpowiedniego. Przestałem już wtedy chcieć imponować kolegom swoją pomysłowością i oszczędnością. Wolałem być frajerem, który przepłacił, ale za to może napić się w każdej chwili zimnego piwa.

Mimo, że Albin Vega do dużych jachtów nie należy, przestrzennie przemyślany jest zupełnie dobrze. Gdy zacząłem na poważnie mierzyć jej możliwości, zorientowałem się, że stać mnie na całkiem obszerną komorę chłodniczą.

W miarę szybko udało mi się znaleźć coś, co zdawałoby się być uszyte dla mnie na miarę.

Trafiłem bowiem na stronę internetową firmy Zumarine, gdzie skorzystałem z promocji i do koszyka zapakowałem Vitrifrigo C40L.


Lodówka kompresorowa, ładowana od góry o pojemności 40 l. Wymiary 425x425x380mm, waga 10 kg. Wersja z zewnętrznym agregatem. Średni pobór mocy 31W. Zasilanie 12V.

Przesyłka została dostarczona błyskawicznie.


Nieco ciężko było się do niej dobrać, bo agregat jest fabrycznie złączony z komorą chłodniczą - na szczęście miedzianą i giętką rurką.


Po dłuższej chwili i zaplanowaniu sekwencji ruchów, zawartość przesyłki znajdowała się na zewnątrz kartonu, gotowa do oględzin.


 Wtedy odkryłem mini zamrażalnik i byłem jeszcze bardziej zadowolony.



Kompresor marki Danfoss dał mi nieco więcej nadziei na długie i bezawaryjne użytkowanie.


Wszystko wyglądało dobrze. Bardzo dobrze - wręcz doskonale... Zbyt doskonale jak na włoski produkt. Znam tą nację i wiem, że nic nie robią perfekcyjnie do końca (makaronu też nie dogotowują).

Szukałem więc... I znalazłem. Załączona instrukcja montażu i obsługi dotyczyła zupełnie innej lodówki. Jak się później, po telefonach do sprzedawcy i producenta, okazało "innej instrukcji nie mają".


Cóż było robić. Lodówka, to po prostu... Lodówka. Trzeba pewnie zamocować, podłączyć kabelki, włączyć i włożyć do niej piwo. Nie takie rzeczy w telewizorze się oglądało.



Druga...
POŁOWA SUKCESU


Udane zakupy to dopiero początek przygody. Czekał mnie, jak najmniej destrukcyjny w założeniu, demontaż kambuza na prawej burcie.

Gdy przyszła wiosna, zabrałem się do roboty.

Podejrzewałem, że blat jest w kilku miejscach klejony do reszty zabudowy. Ale po odłączeniu węży do wody, odpływu zlewozmywaka i wykręceniu kilku wkrętów z radością zauważyłem, że blat zyskał trzy (bardzo ograniczone jednak) stopnie swobody. Znalezienie czwartego i kolejnych, niezbędnych do wyciągnięcia blatu, zajęło mi nieco czasu. Finalnie dotarłem jednak do izolowanego coolboxa, którego wyjęcie było tylko formalnością.


Po chwili miałem już przygotowaną wstępnie miejscówkę dla lodówki.


Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie komplikował sobie życia i nie postanowił, że przy okazji usunę nagromadzony przez czterdzieści lat kurz i brud.


Po sprzątaniu wszystko od razu wyglądało... Niewiele lepiej, jak przed sprzątaniem. Ale to zaleta starych łódek z lat 70' - trwałe są nie tylko kadłuby, ale i zabrudzenia.


Tymczasem, tuż obok, powstało stanowisko do poprawy izolacji komory chłodniczej.


Oryginalnie, metalowa komora była obfajdana cieniutką warstwą jakiejś pianki poliuretanowej. Ale ja postanowiłem zrobić to nieco porządniej.


Przy okazji ścianki zyskały bardziej przyjazną w dotyku, trwałą oraz łatwiejszą w montażu i późniejszej konserwacji powierzchnię.


Pojemnik niskoprężnej pianki uszczelniającej zdradzał kolejne etap prac.


Lodówkę wypełnia się łatwo. Pozostało poczekać aż pianka zastygnie.


W końcu doczekałem się pierwszej przymiarki.


Kompresor zdecydowałem się umieścić tam, gdzie pozostało niewykorzystane miejsce.


Nieco gimnastyki wymagało odpowiednie ułożenie miedzianej rurki.


Dobrze jest nie zapomnieć  podłączyć zasilania, przed zabudową całości.


Filozofii rocket-science żadnej tutaj dorobić się nie da. Kabelek, peszel, dziura... I tyle.


Największym wyzwaniem okazało się wpasowanie zabudowy pod blat.


Kilkanaście razy mozolnie przymierzałem, mierzyłem i sprawdzałem, zanim zdecydowałem się ruszyć dalej i kreatywnie zmniejszyć powierzchnię blatu. Musiałem poszerzyć otwór tylko w jednym wymiarze. Drugi już był za szeroki.



Wiercone otwory, oprócz umożliwienia pracy wyrzynarce, miały dać też odpowiedni promień zaokrąglenia dla pokrywy.


Wyszło całkiem nieźle, choć prawie na styk mieściłem się ze zlewem, a pokrywa licowała się z blatem dokładnie co do 1mm.


Po kolejnych kilkunastu minutach zdecydowałem o końcowym, precyzyjnym ustawieniu lodówki względem pokrywy.


Dużo ciężkiej pracy kosztowało mnie unieruchomienie lodówki i przy okazji szczelne i estetyczne jej zabudowanie.


Po raz pierwszy w życiu posłużyłem się frezarką.


Diabelskie narzędzie - cuda potrafi.


W efekcie, lodówka była nie do ruszenia.


A oto co robię jak jestem zestresowany.


A powodem stresu był kolega, który twierdził, że mi się ten agregat zagotuje w zamkniętej przestrzeni. Postanowiłem wiec tą przestrzeń nieco na świat otworzyć.


Oprócz przeciągu w podłodze powstała fikuśna, ażurowa ścianka.


Dzięki temu można było wykorzystać przestrzeń pod zlewem na przechowywanie gratów i jednocześnie nie zastawić dopływu powietrza. Zdjęcie tej ścianki nie powinno też stanowić problemu w razie konieczności wyjęcia agregatu.


Ale to nie wszystko. Z otwornicą rzuciłem się też w rejony bardziej wrażliwe na nieumyślne oszpecenie.


Jedno stało się teraz pewne. Każdy bąk, puszczony w mesie, zostanie wessany przez wentylator agregatu.


Złożyłem wszystko do kupy, ale miałem wrażenie, ze o czymś zapomniałem.


Przypomniałem sobie, gdy chciałem umyć ręce.



Od zawsze denerwowała mnie zaciekająca sklejka wokół zlewu, więc postanowiłem poprawić konstruktora i zamocować go obrzeżem na zewnątrz.

Przydały się ścinki z poprzednich etapów.


Jak se pościelesz tak se zamontujesz.


Jak coś robić to porządnie - tak aby żaden złomiarz łatwo tego nie wykręcił.


Zaręczam - tego zlewu nic z miejsca nie ruszy.


Miałem już kończyć, gdy przypomniałem sobie o największej otwornicy jaką miałem. Zapragnąłem ją wypróbować...


Znalazłem odpowiednią gródź...


Stylową kratkę wentylacyjną...


I jakoś poszło. Pojemność bakisty nie została ograniczona, a agregat ma o wiele lepszą wentylację. Powstał też łatwiejszy, awaryjny dostęp do wkrętów mocujących agregat.


Zostało jeszcze małe hydrauliczne co nieco.


Próby przebiegły pozytywnie.


No i tak na koniec - pokrywa. Przymierzona, docięta i dopasowana.


I wtedy zrobiłem rzecz najbrzydszą na świecie.


Nie była aż taka brzydka, jak oglądana w osamotnieniu.


Ale już umiejscowiona w miejscu, do którego powinna się wpasować, nieco kłuła w oko.


Nic to. Trzeba sobie zawsze zostawić coś do poprawki, jakby nie było o czym kiedyś pisać ;)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.