Nie da Ci żona, nie da Ci wódka - tego co może dać Ci własna łódka.
Decyzja o własnym jachcie dojrzewała u mnie przez lata. Dokładnie rzecz ujmując - połowę ostatniego lata :)
Po co właściwie komuś własna łódka? Wszyscy wiedzą, że posiadanie jachtu jest jedną z najmniej opłacalnych na świecie rzeczy.
Ano jest. Ale co zrobić gdy się chce dużo pływać, nie ma się za dużo urlopu i mieszka kilka kilometrów od mariny? A na dodatek gdy ma się żonę, która po miesiącach uporczywej argumentacji, w końcu na zakup zgodę wyraziła!
Aby pływać - jachtu na własność w sumie mieć nie potrzeba. Jak się ma trochę w skarpecie i zapas urlopu, to można oczywiście wpasować się w jakiś rejs komercyjny.
Da się też czarterować i organizować rejsy składkowe, co z resztą czyniłem po dziś dzień. Wystarczy znaleźć jacht, wynegocjować termin (najgorsze są sezonowe weekendy) i cenę oraz wpłacić zaliczkę. Do tego czasu dobrze jest ustalić wstępnie trasę rejsu, znaleźć załogę i pobrać zaliczki od wszystkich uczestników. Jeszcze lepiej jest mieć w zapasie jedną lub dwie osoby, bo w ostatniej chwili zawsze ktoś rezygnuje.
Ale...
Brutalna rzeczywistość sprawia, że z reguły brakuje nam jednej lub dwóch osób załogi do obsadzenia całego jachtu. Zwiększa to nagle koszty, które nie wszyscy chętnie akceptują. Zaczyna się mailowa dyskusja, wzbogacana dodatkowymi sprawami, jak ubezpieczenie, kaucja za jacht, itp. Ktoś po drodze rezygnuje, komuś nie podoba się trasa lub nie ma jak dojechać do portu macierzystego, jeszcze inny ktoś łapie akurat zadyszkę finansową, itp, itd...
A mając własny jacht...
W piątek o 1600 - w biurze blokuje się komputer (aby w poniedziałek rano nie zastać gejowskiego porno na pulpicie), sadza się tyłek w auto i jedzie do mariny, po drodze zabierając tych albo owych. A tam przy kei czeka nasza budżetowa łajba. Żelkot wypłowiał, silnik kopci, grot wydmuchany - ale nic to, bo "pod krzywym dachem lepiej widać świat". Wystarczy zebrać cumy na pokład i bujać się aż do niedzielnego zmroku lub nawet poniedziałkowego świtu.
Tak sobie to przynajmniej póki co wizualizuję :)
Codzienne na śniadanie...
ŁÓDKI SZUKANIE
Ogłoszeń z jachtami nie brakuje. Ale jak się szuka czegoś konkretnego i to jeszcze w okazyjnej cenie...
Szybko okazało się, że szukanie łódki to zajęcie pochłaniające więcej niż większość mojego wolnego czasu. Przeglądarka internetowa szybko zapełniła mi się zakładkami z europejskich portali ogłoszeniowych.
www.blocket.se - tutaj znalazłem coś dla siebie :)
www.yachtsnet.co.uk
www.marktplaats.nl
www.batnet.se
www.theyachtmarket.com
www.scanboat.com
www.dba.dk
www.nettivene.com
W Polsce oferta używanych jachtów, w zakresie mojego budżetu była bardzo uboga.
Za to problem z ogłoszeniami zagranicznymi dotyczył odległości jaka dzieliła ogłoszeniodawcę od Gdańska. Każda podróż związana z osobistymi oględzinami ustrzelonej w necie łódki, niemiłosiernie powiększała bardzo szybko umowny koszt zakupu i redukowały znacznie ilość pozostałego urlopu.
Trzeba było strzelać celnie, a to nie było łatwe. Ogłoszenia wiszące na portalach po kilka tygodni są z reguły nic nie warte. Albo cena jest żenującym żartem, albo opis jachtu jest fragmentem opowiadania fantastycznego, a łódka w rzeczywistości to wrak sfotografowany kilka lat wcześniej.
Prawdziwe okazje znikają równie szybko jak się pojawiają. Kilka takich sprzątnięto mi dosłownie sprzed nosa w ciągu kilku godzin. Dobre ogłoszenie wisi 2-3 dni. Jeśli pozostaje online dłużej jest już po prostu nieaktualne i potęguje stratę czasu przy dobijaniu się do ogłoszeniodawcy.
Jako informatyk, poza pracą zawodową staram się nie automatyzować sobie życia. W tym przypadku jednak się poddałem. Alarm wyszukiwarki google zrobił dobrą robotę i zacząłem otrzymywać informacje o jeszcze ciepłych ogłoszeniach, bez wielogodzinnego przeczesywania internetu.
Miałem kilka cennych strzałów, ale zanim zdążyłem dopytać o szczegóły, umówić się na oglądanie i zarezerwować bilety - już było po zawodach, czyli "sold".
Nadszedł wreszcie czas, gdy udało mi się jednego tygodnia uzbierać koszyk aż czterech okazji wartych zamorskiej podróży. W końcu opłacało się ruszyć za morze. Umówiłem się na oglądanie trzech łódek w Szwecji i jednej w Świnoujściu.
Planowo miałem wyjechać promem z Gdyni do Karlskrony, objechać ponad 600 km uważając na wyskakujące na drogę łosie i zające (sporo tego!) i z Ystad wrócić przez Świnoujście do Gdańska. Wszystko wpasowane w jeden weekend.
Zamówiłem bilety na prom w czwartek. W piątek już wiedziałem, że nie sprzedana pozostała tylko jedna łódka w Szwecji. Cóż było robić - pojechałem.
Dobry szwedzki stół, ale lepszy...
SZWEDZKI JACHT
Albin Vega z 1973 roku, którą zastałem w Batsholm była na pierwszy rzut oka w opłakanym stanie. Wyblakły żelkot i odpadający antyporost nie stanowiły dobrego opakowania. Ale po wejściu do wnętrza od razu wiedziałem, że ją kupię. Sucho i czysto - czyli zupełnie inaczej niż w łódkach, które oglądałem dotychczas. No i mowa była o połowie ceny tych podgniłych i spękanych skorup jakie miałem nieprzyjemność zwiedzić.
Sprawdziłem na oko geometrię krzywizn kadłuba szukając oznak traumatycznych przejść lub objawów niezdrowej starości. Sam kadłub opukałem w poszukiwaniu sam nie wiem czego - ale wszędzie zdrowo dźwięczało, więc się nie zastanawiałem. Pozaglądałem wszędzie gdzie się da i tam gdzie się nie da. Wiek odcisnął swoje, ale potencjał na dalsze pływanie był spory. Łódka stała na lądzie 2 lata i nic nie zapowiadało, że dobrze już pełnoletni Kenneth będzie chciał ją w przyszłości wodować. Postanowił więc sprzedać jacht, którego był drugim właścicielem od 1976 roku.
Po oględzinach kadłuba i wnętrza spróbowaliśmy uruchomić silnik, zanurzając wąż poboru wody do chłodzenia w wiadrze z wodą. Po kilku nieudanych próbach poradziliśmy się lokalnego serwisanta Volvo Penta. Wyszło na to, że dławica wymaga smarowania wodą by nie stawiała oporu. Po polaniu kubełkiem zimnej wody od strony śruby napędowej silnik zaskoczył - na korbkę, bo akumulator zdążyliśmy już prawie ukatrupić. Ze specem przy okazji umówiłem się na ogólny przegląd silnika przed wodowaniem łódki.
Czasu było mało, bo za kilka godzin i jakieś 400 km miałem zdążyć na prom. Szybki przegląd wszystkiego co było na zimowanym jachcie dostępne. Właściciel przywiózł ze sobą żagle. Zarówno one jak i takielunek okazały się być fabrycznie oryginalne. Widoczny na żaglu numer 1993 nie był podróbą. Co dziwniejsze - materiał i szwy były nadal w bardzo dobrym stanie, nadającym się do natychmiastowego pływania. Przetarcia krawędzi widoczne objawiły się jedynie na rogach szotowych sztaksli, ale nie upośledzały funkcjonalności żagli.
Maszt leżał złożony pod dachem z innymi masztami innych łódek, tak więc nie bardzo miałem dostęp by go dokładnie obejrzeć. Nie oglądałem więc dokładnie tylko rzuciłem okiem.
I tak łódkę kupowałem prawie w ciemno. Nie wiedziałem czy po zwodowaniu nie zatonie? Czy takielunek jest kompletny? Czy instalacja elektryczna działa? I czy w ogóle należy do Kennetha, bo jako dowód własności miał tylko potwierdzenie przelewu z 1976 roku. Doświadczony jednak luźnym podejściem do biurokracji narodów cywilizowanej Europy nie przeżywałem tego faktu zbyt głęboko.
Kiedy płaciłem 3000 SEK zaliczki stanowiące 10% ceny zakupu, przypominałem sobie jednak ostrzeżenia kolegów żeglarzy z forum o pułapce zakupu emocjonalnego. Ja właśnie w takiej prawdopodobnie się znajdowałem...
Szczęśliwy, że w końcu znalazłem coś co ma szanse pływać i to w połowie ceny jaką gotowy byłem przeznaczyć na zakup, nie byłem chyba w stanie trzeźwo oceniać opłacalności dokonywanej transakcji. Nie znając się na łódkach za wiele, myślałem na skróty - druga połowa kasy zapewni przeprowadzenie ewentualnego remontu. Potem okazało się, ze jest to dużo mniejsza połowa. Z niej to bowiem pokryłem koszty podróży do Szwecji oraz wstępnego doposażenia jachtu na przejście do Polski.
Do pieca dorzucał fakt, że była to Albin Vega - model, który wybrałem od samego zarodka pomysłu na własny jacht. Podróżowałem potem myślami po Beckerach, Shipmanach i innych bałtyckich klasykach, ale zawsze wracałem do Vegi.
Zgrabna, proporcjonalna i klasyczna sylwetka, prawie całkiem długi, integralny kil, małe szkierowo-zatokowe zanurzenie, klasyczny rozkład koi, morski kibel, stacjonarny diesel, praktyczne minimum długości na Bałtyk - czego chcieć więcej?
Można by pomarzyć jeszcze o wysokości stania w mesie oraz o "wysokości ubierania spodni" w toalecie. No ale będąc ponad standardowym w wymiarze długości, można przez lata przyzwyczaić się do niedoskonałości otaczającego nas świata. Przymierzyłem się jedynie na szybko do najdłuższej koi w mesie, upewniając się że to jacht skrojony na mnie. Gdy wyszło z zapasem 4 cm - odetchnąłem z ulgą.
Może kiedyś, jak mi żeglarstwo jeszcze nie przeminie i czasu na pływanie będzie więcej, to kupię sobie łajbę bardziej autonomiczną, przestronną i na długie rejsy dopasowaną. Z prysznicem, koją skiperską i stolikiem nawigacyjnym i kółkiem sterowym i... Jeszcze czymś zupełnie zbędnym. Póki co, do zatokowego łyk-endowego pływania Vega styknie.
A patrząc na szklankę w połowie pełną - przy otwartej suwklapie mam pełną wysokość stania, a kibel i tak jest w "szafie" więc można na fali bezpiecznie się zaklinować i robić swoje ;)
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.