Okazja czyni żeglarza.
Fejsbuk - wbrew powszechnej opinii, czasami pozwala oderwać się człowiekowi od ekranu komputera.
Pewnego późnego popołudnia, skrolując zawzięcie swoją ścianę zauważyłem reklamę listopadowych weekendówek oferowanych przez firmę ATSEA.
Dostać jacht w sezonie na weekend graniczy z cudem, albo z bardzo nieekonomiczną dopłatą. Ale gdy nadchodzi jesień i Bałtyk zaczyna trącić sztormem, stanowisko armatorów zmienia się diametralnie.
Niby od niechcenia, pokazałem Elizie fejsowe ogłoszenie, wzdychając przy tym głęboko i spoglądając (tak smutno jak tylko umiałem) gdzieś w dal za okno. Wtem nagle usłyszałem magiczne słowa: "No to jedź".
Nie wiem na ile zostało to z jej strony przemyślane, czy też powiedziane na poważnie i czy przypadkiem nie dotyczyło zakupów w hipermarkecie. Nie starałem się dociekać i dopytywać. "Mądrej głowie, dość dwie słowie." Namówiła mnie - rozpocząłem poszukiwania załogi.
Nie liczyłem na zbyt wielu chętnych o tej porze roku. Mimo, że moja rejsowa spamlista zawierała już kilkadziesiąt adresów mailowych - odpowiedzi było niewiele, a większość i tak negatywnych.
Początkowo myślałem o szybkiej przebieżce na Bornholm, z któregoś portu Pomorza Zachodniego. Jednak braki kadrowe i statystyki pogodowe skierowały mnie na bardziej skromniejsze cele. Zatoka Gdańska też się w końcu na łykend nadaje.
Weekend...
NA KARAIBACH
W ciągu kilku dni w mojej skrzynce mailowej znalazły się dwie odpowiedzi pozytywne. Było nas więc chętnych trzech, czyli minimum załogi jaki założyłem dla odbycia się imprezy. Potem doszedł jeszcze jeden i już mieliśmy obsadzone na bogato wszystkie koje jachtu. Co ważniejsze - mieliśmy dwie dwu-osobowe wachty na ewentualny, nocny przelot do Władysławowa.
W mojej załodze znaleźli się Michał i Paweł, z którymi już wcześniej pływałem i ufałem na tyle aby oddać im koło sterowe i udać się na drzemkę. Ze dwa dni przed rejsem, na czwartego zgłosił się Piotr, który dał się nabrać na moje wcześniejsze relacje i uwierzył, że na moich rejsach może być fajnie. Z radością powitałem w załodze doświadczonego pełnomorskimi rejsami żeglarza.
Tym razem wybranym na rejs statkiem okazała się młoda Bavaria 32 Avangarde ze stajni ATSEA. Był to sześcioosobowy jacht turystyczny, podrasowany jednak nieco na morskie wojaże.
Zdjęcie pochodzi ze strony armatora http://atsea.pl/jachty-zaglowe/bavaria-32/galeria/ |
Łódka oprócz tego, że była zadbana i fajnie wyglądała, miała kilka fajnych patentów ułatwiających pływanie.
Po pierwsze - systemy rolowanego foka i grota. Choć po ostatnich rejsach Bavariami nie budziły u mnie zaufania, tym razem sprawiły się na medal.
Zamontowane na stałe, na obu burtach, stalowe lajfliny są na prawdę potrzebnym w morskiej żegludze dodatkiem i nie wiem dlaczego tak rzadko widuje się je na czarterowych jachtach. Bavaria, w wersji Avangarde, miała je w standardzie.
Rozkładana, rufowa platforma kąpielowa i składane koło sterowe ułatwiały komunikację z lądem w porcie.
Zdjęcie pochodzi ze strony armatora http://atsea.pl/jachty-zaglowe/bavaria-32/galeria/ |
Rufowa bakista przystosowana była chyba do przewozu dużej grupy uchodźców. Aby coś z niej wyciągnąć należało być wygimnastykowanym i mieć duży zasięg ramion. Lub po prostu wejść do jej wnętrza, co uczyniłem szukając przyłącza do kranu.
Zamontowany na kolumnie sterowej chartplotter (z najnowszymi mapami Garmina) wraz ze wskaźnikami wiatru i panelem sterowniczym autopilota mocno uniezależniały sternika od nawigatora. Taki zestaw chciałbym mieć na wszystkich jachtach, którymi będę pływał w przyszłości.
Mieszane uczucia budził w nas generator wiatrowy. Z jednej strony niezastąpione źródło energii w dłuższych rejsach. Z drugiej - znajdujący się tuż nad głową sternika wiatraczek, wydający dziwne rezonansowe (mocno wqrwiające) dźwięki. Kilka razy, stojąc za sterem miałem wrażenie, że dogania nas jakiś kontenerowiec. Rozglądając się dookoła i nie mogąc dojrzeć niczego podejrzanego, przypominałem sobie dopiero o generatorze wiatrowym, którego płaty nie były widoczne przy silnym wietrze.
Brawa należą się armatorowi za doposażenie koj w fartuchy sztormowe, które w nocnych przelotach morskich są niezastąpionym atrybutem odrobiny spokojnego snu na nawietrznych kojach. Niestety w większość dzisiejszych hotelowców zapomina się o tym, że na jachcie nie śpi się tylko na cumach w porcie.
Zdjęcie pochodzi ze strony armatora http://atsea.pl/jachty-zaglowe/bavaria-32/galeria/ |
Największą niespodzianką była egzotyczna bandera jachtu. Oznaczała jednoznacznie, że przez weekend będziemy znajdować się na terytorium Saint Vincent and the Grenadines.
Odbiór...
BEZ (DIS)STRES(S)U
Dzięki Gosi - mojej uczynnej koleżance z pracy, zostałem podwieziony pod samą marinę w Gdyni już o godzinie 1600. Niestety, skazałem ją przy tym na policyjną kontrolę na Skwerze Kościuszki. Kobiecy wdzięk oraz lata doświadczenia w jeździe jednośladem, bez najmniejszego wysiłku, pomimo braku trójkąta ostrzegawczego, pozwoliły jej wyjść z kontroli bez kwitu. Moje sumienie pozostało więc czyste.
Przejęcie jachtu nastąpiło szybko i sprawnie. Przekazania dokonywał Krzysztof z ATSEA, z którym jak się później okazało, wychowywałem się w dzieciństwie na jednej ulicy.
Jacht był bardzo zadbany i czysty, choć niestety znalazło się kilka rzeczy zwiastujących koniec sezonu żeglarskiego.
Przy rozwijaniu foka okazało się, że jest to jego ostatni rejs. Trzymał się w całości chyba wyłącznie na reflinkach. Słabo. Nie podobała mi się perspektywa podarcia żagla przy silnych listopadowych wiatrach, które według prognoz nadciągały nad Zatokę.
Braki DISTRESS'a zdarzały mi się już w przeszłości na czarterowanych jachtach, ale nie spodziewałem się tego na tak nowej łódce i w firmie mającej tak dobre opinie w środowisku czarterobiorców. Niestety, złożyło się tak, że niefortunnie umiejscowione nad panelem nawigacyjnym w mesie otwierane okienko, spowodowało prawdopodobnie zalanie instalacji radiowej wyłączając ją z użycia. Nie działała też "końcówka" radia znajdująca się w kokpicie.
Armator wyposażył jednak jacht zastępczo w ręczną VHFkę. Ja zresztą miałem również własnego ręczniaka, bez którego nie ruszam się w morze. W rejsie zatokowym powinno być to wystarczające zważywszy, że cały czas mieliśmy pozostawać w zasięgu sieci GSM.
W razie "W" jacht posiadał na wyposażeniu radiopławę EPIRB oraz tratwę ratunkową, a z osobistych środków bezpieczeństwa dysponowaliśmy pneumatycznymi kamizelkami ratunkowymi z pasem krocznym i szelkami bezpieczeństwa. Był też obustronny AIS z alarmem zbliżeniowym, co uspakajało nas, jak i żony obserwujące na marinetraffic nasze postępy.
Hotelowo było zupełnie bez zastrzeżeń. Ogrzewanie i WC z prysznicem i ciepłą wodą, to wszystko czego można chcieć na listopadowym morzu, przy zamkniętych już po sezonie portowych wygódkach.
Do godziny 1700 byliśmy już po odbiorze i prawie w komplecie. Czekaliśmy na Piotra, podróżującego blablacarem z Warszawy. Planowo miał być w marinie na 2000, więc aby nie siedzieć bezczynnie udaliśmy się na miasto coś zjeść i zrobić zakupy.
Żegluga...
W CIEMNO
Piotr, jak na pracownika banku przystało zjawił się punktualnie w marinie. Czekając na niego wszyscy byliśmy już od jakiegoś czasu w żeglarskich strojach służbowych. Daliśmy mu 5 minut na przebranie się w sztormiak oraz założenie "pneumatyka" i od razu wzięliśmy cumy na pokład.
Zależało nam na szybkim wypłynięciu, ponieważ według prognoz mieliśmy właśnie okno pogodowe do godziny 0400 i chcieliśmy je wykorzystać. Prognozy przewidywały wiatr z kierunku S i SE o sile 10-15 węzłów. Potem miało zacząć pizgać 30 węzłów, a w porywach nawet do 42.
Początkowo zakładaliśmy żeglugę w sprzyjającym wietrze aż do Władysławowa, ale obawiając się nieco szybszego załamania pogody, opóźnienia spowodowanego awarią lub zmianą wiatru i dysponując mało dzielnym fokiem, postanowiliśmy jedynie popływać po wewnętrznej części Zatoki. Wyruszyliśmy więc w ciemność - na Hel.
Wiało bardzo przyjemnie od lądu, w okolicach 12 kn i płynąc baksztagami szybko okazało się, że ubraliśmy się za ciepło. Wiatr pozorny był słaby i ledwo odczuwalny, a woda o temperaturze wyższej od temperatury powietrza o około 7°C, oddawała w nocy swoje ciepło. Było przyjemniej niż w porcie. Byłoby jeszcze bardziej, gdyby nie jakiś nadgorliwiec chlastający lampą błyskową po oczach.
W okolicach 2NM od Helu zaczęło nagle podwiewać do 17kn, więc zredukowaliśmy powierzchnię żagli, spodziewając się gorszego. Rolowane systemy bezstopniowego refowania żagli działały doskonale. Ale wiatr, jak na złość ustabilizował się na poziomie około 14kn i nie mieliśmy okazji więcej się nimi pobawić. Do Helu wchodziliśmy więc na spokojnie o godzinie 0030.
Głównym problemem przy parkowaniu w marinie o tej porze roku jest wybór stanowiska. Skipper zmuszony jest w takich chwilach rozważyć setki możliwości, aby nie zawieść oczekiwań załogi. Czy zacumować w keji bliżej słupka elektrycznego? A może w pobliżu zejścia z pomostu? A czy to nie będzie za daleko do hydrantu? Stres osiąga poziom trudny do oddania słowem pisanym.
Na szczęście Bavaria 32 manewruje w porcie z niezwykłą łatwością we wszystkich możliwych kierunkach. Po wybraniu najlepszej miejscówki, mimo silnego bocznego wiatru, dość precyzyjnie udało się wjechać i zacumować już za drugim razem.
Byliśmy jedynym jachtem w przystani jachtowej i drugim w całym porcie. W basenie zewnętrznym, przy pirsie wewnętrznym cumował znany wszystkim s/y Zawisza Czarny. Nękany przez kilka dni sztormem zawrócił w drodze do Visby, by dać swojej zmęczonej załodze chwilę relaksu przed zakończeniem rejsu w Gdyni.
Żeglarze...
W PIEKLE
Szybki wypad na ląd upewnił nas, że w piątek w nocy nie ma czego szukać na Helu. Wróciliśmy na jacht i po jachtowej kolacji udaliśmy się do swoich koj na spoczynek. Wcześniej jeszcze złożyliśmy platformę rufową, założyliśmy dodatkowe cumy i skumulowaliśmy odbijacze w najbardziej narażonym na kontakt burty z pomostem miejscu.
Kierunek wiatru powodował wpychanie do portu dość dużej fali, która powodowała nieprzyjemny rozkołys jachtu i pływających pomostów. Nie rzutowało to pozytywnie na sen, który w moim wypadku przerywały nagłe szarpnięcia naprężanych nieregularnie cum. Co innego kołysanie na morskiej fali, które działa z reguły uspokajająco i nasennie. Ale takie szarpanie kojarzyło mi się jedynie z konduktorem w PKP. "Miesięczny!" wołałem za każdym nagłym przebudzeniem, spowodowanym silnym szarpnięciem cumy i próbowałem ponownie zasnąć.
Prognozy zapowiadały spadek siły wiatru, do wartości umożliwiających bezpieczną żeglugę, dopiero w sobotę rano w okolicach godziny 0800. Wstępnie więc dostosowaliśmy się mentalnie z planami pobudki i godziny wyjazdu.
Rano okazało się, że prognozy zmieniły się i na poprawę pogody wskazywały już godzinę 1200. Udałem się na poranną sesję foto po porcie, którą okupiłem przemoczonym ubraniem od butów do czapki włącznie.
Morze, tego ranka próbowało wedrzeć się przez falochron do portu. Ale to nie fale były prawdziwym zagrożeniem. Celowały one bowiem jedynie w fizyczną niewygodę zbyt dociekliwego i nieostrożnego obserwatora. Unosząca się z rozbitych o falochron grzywaczy wodna mgła była gorszym niebezpieczeństwem.
W pewnej chwili zauważyłem, że jestem atakowany przez różnego rodzaju tęcze powstające w owej morskiej niby mgle. Znowu one! Dlaczego prześladują mnie na prawie każdym rejsie?! I dlaczego tym razem akurat tutaj - w miejscu o tak piekielnej nazwie!
Przestraszyłem się nie na żarty, bo te mieniące się kolorem wszelakim twory natury były ostatnio w naszym kraju postrzegane jako zło wszelakie i na potępienie prawych Polaków wodzące. A ich cielesne, ziemskie odwzorowania niszczone były z żarem w sercu przez nasze najdzielniejsze szeregi patriotów.
Na szczęście nie poddałem się urokowi rozczepionych, zapewne przez jakiś gatunek lewackiego diabła - promieni słońca. Do końca rejsu jak ognia unikałem serków homogenizowanych. A po powrocie do domu od razu sprawdziłem z żoną doświadczalnie i odetchnąłem z ulgą - nadal byłem hetero.
UWAGA! Autor nie odpowiada za efekty uboczne spowodowane oglądaniem zdjęcia. |
UWAGA! Zdjęcie powstającej tęczy oglądasz na własną odpowiedzialność. |
Po raz kolejny żałowałem, że na rejs nie zabrałem lepszego sprzętu foto. Wróciłem na jacht zmęczony i mokry od słonej wody bardziej niż zwykle po pełnomorskim przelocie. Przebrałem się i postanowiłem nieco odespać zarwaną nockę.
Sytuacja pogodowa dała nam dużo więcej czasu niż oczekiwaliśmy. Późnym rankiem wstąpiliśmy więc na śniadanie do mojej ulubionej helskiej restauracji "Kutter".
Po smacznej jajecznicy, przyrządzonej na kilka sposobów - wedle życzenia, poszliśmy zobaczyć jak wygląda wzburzone morze z samego czubka cypla.
W lesie, na bunkrowym szlaku było całkiem przyjemnie. Wiatr był nieodczuwalny.
Ale na plaży nikt nie miał tego dnia ochoty na opalanie, ani na kąpiel.
Podjęliśmy nieśmiałe próby zabawy w geocaching, ale po wstępnym zlokalizowaniu skrytki na plaży, nikt nie miał ochoty jej dalej szukać. Piasek dosłownie wbijał się w skórę twarzy, co groziło permanentnym pilingiem i/lub ślepotą. Był to jeden z tych momentów w życiu żeglarza, kiedy zmuszony jest odwrócić się dupą do morza.
Obczailiśmy jeszcze betonową dziurę w ziemi i wróciliśmy wewnętrznym brzegiem cypla do portu.
Początek Polski wyglądał wyjątkowo niegościnnie tego dnia.
Tak sobie myślę, że coś musi być jednak nieźle poprzestawiane w mózgu żeglarza. Im większym rozbryzgiem morskiej fali dostanie w twarz, tym bardziej wygląda na zadowolonego.
Wiatr lekko zmienił kierunek, co ulżyło jachtom w porcie. Zawisza przy swojej wrodzonej wyporności już prawie się nie kołysał. Na szczęście, w sobotę na półwyspie nie brakuje otwartych tawern i załoga mogła podtrzymać amplitudę, nie wywołując w swoich błędnikach choroby lądowej.
Później w ciągu dnia, kilka razy jeszcze sprawdzaliśmy różne serwisy pogodowe. Wszystkie jednogłośnie, coraz bardziej w czasie oddalały nam możliwość bezpiecznego wyjścia z portu. Wróciliśmy do Kuttra na obiad przy ostatnim wolnym stoliku, mając jeszcze nadzieję na wypłynięcie pod wieczór.
Gdzieś około 1800 - kiedy prognozy znowu się zmieniły i zapowiadały dalszą piździawę do 0200 w nocy - straciliśmy cierpliwość. Sprawdziliśmy cumy i odbijacze, zamknęliśmy jacht i ruszyliśmy w kierunku pubu "Captain Morgan". I to była najlepsza decyzja tego dnia.
Trafiliśmy dość dobrze, bo miejsc było jeszcze pod dostatkiem, a na 2000 zapowiedziany był początek wieczoru z szantami na żywo. Wkrótce pub zapełnił się po brzegi innymi gośćmi, z których większość stanowiła mocno imprezowa załoga Zawiszy. Do nas dosiadła się nie mniej wesoła załoga s/y Chief (Becker 27), który mimo małych rozmiarów i trudnych warunków przypłynął tego dnia z Gdyni i był trzecim jachtem na Helu w tym czasie.
Impreza szybko się rozkręciła i bardzo szybko wyczerpaliśmy zapas zacnego w barwie i smaku Książęcego Ciemnego Łagodnego. Dla mnie idealnego pyfka dla żeglarza - jednego z tych trunków, po których nie mam problemów z wiatrami i mgłą na drugi dzień.
Powrót...
NA ZIMNO
Nazajutrz, w końcu odczuliśmy poprawę pogody. Wiatromierz na maszcie wskazywał poniżej 20 kn i tym samym poczuliśmy się zaproszeni na morze.
Słońce próbowało przebić się przez chmury, a my przebijaliśmy się ostro pod wiatr w kierunku Gdyni. Ponieważ mieliśmy dużo czasu na powrót, postanowiliśmy pożeglować trochę w bok i ruszyliśmy w kierunku SSE. Przecięliśmy rutę dla dużych statków i oddaliśmy się morzu.
Kurs bajdewindowy i niższa temperatura powietrza sprawiły, że było nam termicznie o wiele mniej przyjemnie niż w piątek w nocy. Ale i tak było zajebiście!
Tego dnia na Zatoce było tłoczno. Ustępowaliśmy drogi promowi pasażerskiemu i kilku większym cargo. Dysponując jednak AISem, przewidywanie ruchów dużych jednostek, poruszających się torem podejściowym, było dziecinnie proste.
Wiatr słabł z każdą godziną, ale my zafascynowani możliwością żeglugi zapomnieliśmy odrefować żagle.
Gdy mijaliśmy pławę GS wiatr siadł już prawie do 5kn. Wyglądało na to, że zdążyliśmy sobie trochę popływać!
Nie spieszyło nam się tego dnia, lecz mimo to spokojnie dopłynęliśmy do Gdyni na godzinę przed umówionym czasem. Piotr wywinął kilka kółeczek w basenie portowym, podczas gdy ja wykonywałem telefon do przyjaciela w sprawie identyfikacji miejsca do parkowania. Kilka minut potem staliśmy już na cumach w odpowiednim stanowisku postojowym.
Nie byłoby rejsu po Zatoce bez Pirata. Tym razem zastaliśmy go jak odpoczywał sobie przy nabrzeżu w ciszy, czekając już prawdopodobnie na kolejny sezon turystyczny.
Odbiór naszego jachtu przebiegł bardzo sprawnie. Wpłacona przed rejsem kaucja, pomniejszona nieznacznie o koszty paliwa, wróciła do mojej kieszeni. Całe 13 litrów diesla, jakie spaliliśmy (głównie ogrzewając jacht), uzupełnił z własnych zasobów armator. Oszczędził nam w ten sposób biegania za stacją paliw po mieście, gdyż portowa była już o tej porze roku zamknięta. Wspaniałomyślnie nie podliczył nas dodatkowo za tę usługę, wbrew temu co przewidywał firmowy cennik.
Fimę ATSEA, mogę śmiało polecić wszystkim żeglarzom i cieszę się, że moja baza jachtów czarterowych na Bałtyku powiększyła się o ich flotę. Z tego co wiem, niedługo wyjmują już łódki na brzeg. Do zobaczenia więc w przyszłym sezonie!
Przez 12 godzin żeglugi zrobiliśmy 37 mil morskich. To niewiele. Z weekendowego rejsu zrobiła nam się wycieczka na Hel. Niestety, tak czasem bywa. Na pogodę, nawet wszechmocny ostatnio rząd kolejnej RP, nic nie poradzi.
My jednak byliśmy zadowoleni. Ja osobiście nie liczyłem już na żadne wydarzenia żeglarskie o tej porze roku. A tu jeszcze udało się trochę popływać, pośpiewać i poszerzyć krąg znajomości.
Do zobaczenia na morzu!
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.