12 września 2021

Rejs "Lepiej późno niż wcale" - s/y Darwin (HR 312) - 06-12.09.2021

"Lepiej się zużywać niż rdzewieć" - łatwo powiedzieć. Trudniej długie godziny i dni letnich miesięcy w laminatowej kapsule czasu siedzieć.

Nie chcąc zostawiać Darwina na suchym na kolejny sezon, postanowiłem zrzucić go na wodę na początku sezonu, razem z innymi jachtami w klubie. Remont kadłuba był już zakończony, a pozostałe prace we wnętrzu mogłem spokojnie wykonywać już na wodzie.

I tak też zrobiłem. Czyszczenie zbiornika paliwa, kapitalny remont instalacji elektrycznej i doposażenie jachtu w osprzęt elektroniczny wykonywałem już szarpiąc się na cumach. 

I zdążyłbym przed końcem wiosny, gdyby nie to, że akurat z jej początkiem podupadłem poważnie na zdrowiu. Musiałem więc wpierw ogarniać siebie i jak zostało trochę czasu i energii, to dopiero wtedy jacht. 

I stało się, to co się stało. Zanim wychyliłem głowę z zejściówki, była już prawie jesień...

AKCJA
Z BRODĄ

Podróże, oprócz tego, że kształcą, również sporo kosztują. Żeglarstwo turystyczne, z założenia ma obniżać koszty takiego hobby. Często jednak zapominamy, że poruszanie się wykorzystując siłę wiatru, redukuje jedynie wydatki związane z przemieszczaniem się.
Postoje, a tym bardziej przestoje, potrafią bardzo szybko zagospodarować nasze zgromadzone z trudem oszczędności. Przekonałem się  o tym po ponad trzech miesiącach cumowania w macierzystym klubie w Górkach Zachodnich.

Zanim jeszcze skończyłem prace remontowe, przez taflę wody już widać było, że mokra powierzchnia kadłuba nie pozostaje jałowa.

Zaraz po odpaleniu silnika, udałem się więc do sąsiedniego Jachtklubu Stoczni Gdańskiej. Jacht na nominalnych obrotach silnika płynął do przodu zaledwie 3.6 węzła.

Jak już dotarłem na miejsce, postanowiłem tam trochę powisieć.

Podniesienie s/y Darwin na dźwigu, uświadomiło mi, że kadłub pokryty farbą antyporostową może być tak bogatym podłożem dla morskiej flory.

Nie byłem przygotowany na karczowanie dżungli i dysponowałem jedynie najsłabszą wersją myjki ciśnieniowej, która nie radziła sobie z mocno przyrośniętymi pąklami. Większość musiałem więc golić plastikowym skrobakiem do szyb samochodowych, który moim zdaniem radził sobie nie gorzej niż metalowa szpachelka, a przy chybionych posunięciach był dużo delikatniejszy.

Po ponad godzinie byłem już mokry i uwalony morskim szlamem po całości.


Udało mi się jednak na tyle oczyścić powierzchnię kadłuba, aby doprowadzić ją do rejsowej użyteczności. 
Ucierpiała nieco powłoka antyporostowa na śrubie napędowej, ale nie przejąłem się. Pomalowałem ją antyfoulingiem tylko dlatego, że nie chciało mi się jej polerować.


Ogólnie jednak byłem zadowolony. Ale tylko ze swojej wykonanej pracy. Na antyfouling Hempla kląłem pod nosem jak szewc.


Dzwoniłem potem nawet z reklamacją w tej sprawie do przedstawiciela handlowego, ale otrzymałem odpowiedź, że farba działa prawidłowo tylko jeżeli jacht pływa więcej niż stoi. W kolejnych sezonach okaże się to prawdą.

Tymczasem wracałem na przystań AKM z bananem na twarzy, gdyż gładź kadłuba dodała do SOG całe 3 węzły. 


SPALINOWY
ROZRUCH

W planach mam już rejs po Bałtyku. 

Jeszcze nie wiem w jakim kierunku, ale wiem, że potrzebuję sprawdzić jacht, zanim wyjdę w morze.

Zaczynam wiec od rzeczy, w długich morskich przelotach, najważniejszych. 

Podręczna biblioteczka żeglarskich przewodników i poradników wypełnia wnękę, do tego przeznaczoną.

W kambuzie pojawia się fabrycznie nowy zestawy ceramiki i narzędzi przeznaczonych do konsumpcji wszelakich.

Z nowości hi-tech postanawiam wypróbować, dedykowaną do średnic morskich, kiblową szczotkę.

Potem zajmuję się pobocznymi kwestiami. Uzbrajam grota w refliny i zaznaczam prowizorycznie punkty refowania na fale.

Z nowości w wyposażeniu pokładowym pojawiają się jeszcze dedykowane lajfliny od Wicharda. Tymczasowo zamocowane zostają do knag, a nadmiar liny zwinięty i zabezpieczony trytką poczeka na decyzję o sposobie montażu permanentnego.

Obsługę zabawek elektronicznych ogarniam już w drodze.

Zaabsorbowany mnogością ustawień i funkcji autopilota, prawie nie zauważam zmian, jakie zaszły w otaczającym znajome wody krajobrazie. Podczas gdy ja remontowałem łódkę, ktoś inny, w tym czasie, wybudował Sol Marinę.

Nie wiadomo kiedy powstała też nowa Przystań Nadwiślańska w Sobieszewie.


Ponieważ trochę dmuchało, na pierwszy rejs techniczny i poranek zapoznawczy z autopilotem wybrałem bardziej osłonięte wody ujścia Wisły Śmiałej.

Wszystko zdaje się działać jak należy. W drodze powrotnej zaglądam jeszcze tylko za główki portu, aby rejs zaliczyć do morskich i cumuję przy klubowej kei.


A kiedy nadchodzi piątek i odchodzą wody...

Wiem już dobrze co mam robić - minąć prawą burtą czerwoną główkę portu.


Kiedy tak na motorku jadę pod wiatr i falę, mijam się lewą burtą z s/y Baltic Beauty.


Klubowy kolega Marcin, który jest akurat na pokładzie tej bałtyckiej piękności, odwdzięcza mi się ładną fotką Darwina.


Ponieważ nie chce mi się pod dosyć silny wiatr orać naszej pięknej zatoki, a jazda na fali po tak długiej przerwie zaczyna drażnić mój błędnik, objeżdżam jedynie Port Północny i kieruję się do Mariny Gdańsk.

Po drodze, na Martwej Wiśle, dla rozrywki zadaję sobie fotograficzne wyzwanie upolowania żurawia podnoszącego słońce...

Chyba zbyt dobrze wyszorowałem dno, bo duża prędkość łódki sprawiła, że nie potrafię wstrzelić się w moment i wychodzi mi jedynie zdjęcie żurawia wydalającego słońce.


Na szczęście, na terenach stoczniowych jest więcej tego ptactwa i za drugim podejściem mam już to co chciałem.


Dojeżdżam w końcu do celu, czego dowodem jest zrobiony AISem publiczny ślad.


Cumuję w urokliwie zielonym, o tej porze roku, zakątku mariny. Pomimo trwających prac budowlanych na Wyspie Spichrzów, panuje względny spokój. Zapowiada się miły wieczorny relaks z książką.


Zanim jednak zdążę odpalić stoliczek kokpitowy i postawić na nim schłodzonego browarka, moja prywatność zostaje szybko ograniczona. Jakieś kanciaste, unoszące się na wodzie, nieociosane kloce osaczają mnie z obu stron.


Dyskotekowy Holiday Boat nie tylko zasłania mi widok na starówkę, ale również zagłusza moje myśli. Nie mam nic przeciwko plażowej muzyce rozrywkowej, póki nie jestem zmuszony jej głośno słuchać. Ale nie to jest najgorsze...


Wydech spalin dieslowego generatora prądu wychodzi wprost na mój kokpit. Ponieważ nie ma już miejsca żeby się przestawić, a wieczór dopiero się zaczyna, pakuję manatki i na nockę jadę miejską hulajnogą do domu. Daleko nie mam, a uniknę w ten sposób uwędzenia żywcem.


WIETRZENIE
ŻAGLI

Kolejnego dnia, z samego rana, opuszczam miejską wędzarnię i postanawiam się nieco przewietrzyć.

Mijając Twierdzę Wisłoujście jestem już w bardzo dobrym nastroju.


Za główkami portu żagle od razu idą w górę.


Jakże miły jest pierwszy przechył, po prawie dwóch sezonach niepływania.


Płynę pomiędzy dwoma różnymi światami. Czasem tak bywa - od tego, za którą burtę spojrzymy zależy nasz nastrój na rejsie.

Morze jest dzisiaj bardziej płaskie. Jak za młodego (stażem), cieszę się tego dnia halsówką.


I jak to zwykle na morzu bywa, jeden hals jest zawsze nieco lepszy od drugiego.



I tak sobie płynę przed siebie bez celu...


Aż dopływam do Helu.


Pamiątkowe zdjęcie. Nocleg...


I z samego rana, w niedzielę, powrót do Górek.


Wiatr słabiutki, ale z przyzwoitego kierunku. Dzięki mojej przewymiarowanej genui, daje on łódce stabilną prędkość przelotową.


Wpływając do Górek Zachodnich z radością podsumowuję rejs testowy. Zero niespodzianek wieku dziecięcego od nowego osprzętu. Można śmiało ruszać w morze!


GWIAŹDZISTA
NOC

Jest poniedziałek 6 września 2021. 

Na pokład s/y Darwin wsiada kolega Paweł. Jedyny spośród znajomych żeglarzy, który przez wakacje nie wytracił całego urlopu i zgodził się na tygodniową bałtycką przebieżkę.

Po zrobieniu spożywczych zakupów i zasztauowaniu ich na jachcie, o godzinie 1600 wychodzimy z Górek Zachodnich. 

Kierujemy się na N. Chcemy ominąć Hel i wycelować w Gotlandię. Wieje tak sobie, ale od rufy strony, więc wystawiamy tylko genuę na wytyku i włączamy autopilota.


Przed zachodem, oprócz kolacji, powstaje jeszcze kilka kiczowatych zdjęć.


Przez całą noc wieje słabo. Wiatr odkręca nieznacznie. Przerzucamy genuę na drugą stronę. Jacht porusza się na granicy akceptowalnej w morskiej turystyce prędkości.


Jakoś tak po północy, przejmuję nocną wachtę i wtedy powstają jedne z najprzyjemniejszych wspomnień jakie z rejsów posiadam...

Leżę sobie wyciągnięty, na całe moje 196 cm, na poduszkach w kokpicie. Noc jest niesamowicie ciepła (woda jesienią oddaje zgromadzone latem ciepło). A bezchmurne niebo zdaje się być białe od nadmiaru gwiazd. Na lądzie, w wyniku zanieczyszczenia miejskim światłem, nie jesteśmy w stanie tego doświadczyć. Jacht, lekko bujając się na boki, cicho sunie po wodzie. Jest zajebiście! Chwilo trwaj!

WYSPA
GOTÓW

Kiedy po nocy przychodzi dzień, to dla mnie zawsze jeden z najlepszych momentów nocnej wachty.

Trzeba bowiem wiedzieć, że słońce na morzu wschodzi nie tylko za oknem, ale i nad kabestanem i pod bomem. Dla osób estetycznie wrażliwych to bardzo silny argument dla znoszenia jachtowej niewygody.

W dzień wiatr odkręca praktycznie o 180 stopni od kierunku, którym zaczęliśmy rejs. Ale nie wzmaga się, więc żegluga nadal jest niezwykle komfortowa.


Pod wieczór wiaterek nieco przybiera na sile. Płyniemy w lekkim przechyle i od czasu do czasu jakaś fala chlapie nam na pokład. Kolejny już, w tym etapie rejsu, zachód słońca odbywa się jeszcze na pełnym morzu. 


Ale wschód naszej życiodajnej gwiazdy zastaje nas już przy Gotlandii.


Baksztagowy, rześki wiatr wpycha nas w główki portu Visby.


W marinie cumujemy tuż po godzinie 0700.

Nie mam jeszcze na wyposażeniu żadnego dedykowanego do bojek chwytaka, więc jest nieco gimnastyki z uchem bojki i cumą.


Ale nie stresujemy się. Jest już po sezonie - manewry cumownicze można wykonywać nawet z rozmachem i ułańską fantazją, bez obawy uszkodzenia innych jednostek. 


Zjadamy na spokojnie śniadanie, które dzięki działkowym pomidorom od mojego taty i kawałkowi domowej pieczeni, przytarganej przez Pawła na jacht, nabiera nader szlachetnego smaku.


Dzień spędzamy na przebieżce po mieście, które obaj już odwiedzaliśmy w przeszłości. A uważni czytelnicy bloga pamiętają jeszcze pewnie moją relację z pokładu s/y Santa Pasta

Oto jednak kilka migawek, dla przypomnienia, lub dla tych co tu jeszcze nie byli...

Jest to miasteczko z okazałą strefą wąskich i uroczych uliczek oraz ładnych i równie starych domków.


Poza tymi uliczkami, gdzie by nie spojrzeć, widok przesłaniają średniowieczne ruiny, wieże, czy też inne fragmenty obronnych murów.


Patrzenie w górę, w tym przypadku, również nie pomaga.


Tak jak w Polsce, nie brakuje tu kościołów.


A że raz na dziesięć lat zdarza mi się do jakiegoś wejść, to zauważam, że te tutaj mają dużo fajniejsze środki i nie są przez to tak smutne i przygnębiające jak u nas.

Są tu bowiem w kościołach Jezusy bardziej tolerancyjne i jakże inne od naszych ukrzyżowaniami umęczonych.


Ale co najlepsze i czym deklasują nasze rodzime domy modlitw - mają tu również statki. I nie są to Arki Noego.


Visby ma też niezłą górkę, z której może samo siebie oglądać.

A w licznych knajpkach starego miasta znajdą się też lokalne dobra spożywcze.


WYSPA
OBOK

Rankiem 9 września 2021 opuszczamy Visby i Gotlandię.


W tym samym czasie port opuszcza też duży pasażerski prom...


Wszystkim żeglarzom wybierającym się jachtem do Visby radzę mieć na takie baczenie. Ich uwaga względem jachtów jest bowiem odwzajemniana jedynie głośnym sygnałem dźwiękowym.

Ze stolicy Gotlandii kierujemy się na SEE, gdzie według ogólnie dostępnych na świecie map powinna znajdować się inna duża wyspa - Olandia.

Etap przebiega spokojnie, przy umiarkowanym bajdewindzie dającym umiarkowany przechył. Trzeba tylko, jak zawsze, uważać by w porę zwinąć olbrzymią genuę. Już przy 15 węzłach bajdewindu potrafi nieproszona dodać jakieś 10 stopni do przechyłu.


W pewnej chwili, ktoś na kanale 16 VHF woła s/y Darwin... 

To duży pasażerski prom płynący kilkanaście mil za nami kursem kolizyjnym. Ze względu na małe głębokości nie może nas ominąć i prosi o ustąpienie drogi. Tak jak sobie życzy, zmieniamy na pewien czas kurs o 15 stopni i przepuszczamy olbrzyma w bezpiecznej odległości.


Potem już nic się nie dzieje...

Z nudów, bawię się słoneczno-korbową paralaksą.


Kiedy na korbowym celowniku pojawiają się pławy podejściowe ciasnego wejścia do Nabbelunds, jest już zaawansowany wieczór.


Dopływamy do przystani po zmroku.

Cumowałem już tutaj podczas sprowadzania Albin Vegi ze szwedzkiego archipelagu Sankt Anna, a potem podczas samotnej bałtyckiej włóczęgi zwiedzałem rowerowo okoliczne lasy pełne troli.

Tym razem zostajemy tu tylko na nocleg. 


STAŁY
LĄD

Jest poranek 10.09.2021. Ruszamy dalej...

Jak przystało na rasowych żeglarzy - kierując się pamięcią mięśniową a nie rozumem - odruchowo zdejmujemy pokrowiec z grota. Ale opamiętujemy się w porę - nikt nie chce się wygłupiać ze stawianiem żagli na wodzie gładkiej jak stół.


Mijają godziny, a my cały czas zostawiamy za sobą dymiący ślad węglowy.

Kiedy dostrzegamy Most Olandzki przestajemy mieć ostatecznie nadzieję na dzisiejsze pływanie na żaglach i zakładamy pokrowiec na grota.


Wrześniowe słońce grzeje dziś zaskakująco mocno - czas zapracować na pierwszą tego lata opaleniznę ;)


Paweł wydaje się być na prawdę stęskniony lądu - od pewnego już czasu przesiaduje na dziobie, skąd zawsze nieco do brzegu bliżej.


Ja natomiast odkrywam, że mosty są pożyteczne, nie tylko jako element sieci transportowych. Dają również cień - choć tylko przez krótką chwilę. 


Od tego całodziennego silnikowania uruchamia mi się w głowie filozoficzne postrzeganie rzeczywistości. Spostrzegam, że most można wziąć w koło, a płynąć mimo to dalej prosto.


Najważniejsze jednak, że za tym mostem jest jakaś cywilizacja.


Wpływając do mariny, dziwimy się nieco znacznej gęstości umoczonych kadłubów, o tej porze roku.


O godzinie 1330 cumujemy już w y-kach, przed budynkami Uniwersytetu Linneusza w Kalmarze.


Kalmar jest kolejną miejscówką, w której już kiedyś byłem. Teoretycznie nie mam już co tu zwiedzać. Ale pogoda zachęca do spaceru, a my i tak mamy zaplanowany cały dzień odpoczynku.

Pierwsze kroki kierujemy więc do pobliskiego zamku.


Sprawdzamy czy armaty nadal stoją.


Tym razem nasze kroki kierujemy również nieco dalej, za twierdzę. Docieramy na molo, przy plaży Kalmarsundsbadet, gdzie jeszcze cały czas panuje komuna owoców morza.


Na samej plaży znajdujemy pozostałości po odbywającym się tu cyklicznie festiwalu rzeźby piaskowej.


Przy kolejnym piaskowym dziele sztuki zdajemy sobie sprawę, że niektórych z nich nie będzie się już dało odzobaczyć. 


Oddychania pełną piersią na łonie natury mamy chwilowo dosyć. Kierujemy się na drugą stronę portu.
Przez chwilę zastanawiamy się nad zwiedzeniem lokalnego muzeum, ale odpuszczamy sobie by zrobić coś nieco mniej szalonego.  Udajemy się na falochron.


Przez chwilę czuję się jak w Hollywood.


I tyle zwiedzania. 

Widziany wcześniej przy zamkowej fosie królik zaostrzył nam apetyt. W okolicznym spożywczaku udaje nam się upolować jedynie piersi kurczaka. Nie wiemy do końca czy wybór nie jest spowodowany  podprogowym przekazem twórczości plażowego artysty.


Gotuję w wodzie ryż. Kurczaka kroję, rzucam na gorący olej i dorzucam jeszcze dwa słoiki Curry Korma. W ten sposób powstaje smaczna i obfita obiadokolacja.


SYGNAŁY
MGŁOWE

Jest sobota 11.09.2021. Czas wracać. 

Ale pogoda nie zachęca do wyjścia z portu.


Brak wiatru i brak widoczności na morzu często idą w parze. Nie będzie to więc mój pierwszy raz. Wychodzimy tuż po godzinie 0800.


Po wyjściu z portu płyniemy Cieśniną Kalmarską na S, posługując się głównie mapą na chartploterze. Nawigacja terestryczna i każda inna oparta na zmyśle wzroku nie jest dzisiaj wskazana, a na pewno niemile widziana przez ubezpieczyciela łódki.

Pod saling wędruje reflektor radarowy. Jest to miejsce, w którym powinien działać, a żaglom nie przeszkadzać. Mojemu poczuciu bezpieczeństwa przeszkadza za to kiepska opinia fachowców o reflektorach rurkowych. Ale innego, lepszego w tej chwili nie mamy na wyposażeniu.


Mamy za to AIS - zarówno odbiornik, jak i nadajnik klasy B+. Żeglowanie z tym czymś, podłączonym do plotera (i w dodatku z autopilotem), przypomina bardziej grę komputerową niż tradycyjnie rozumiane żeglarstwo. Ale daje jednak niesamowity komfort i poczucie bezpieczeństwa - szczególnie w sytuacjach takich jak ta.

Nie przepływamy nawet dwóch mil morskich od wyjścia z portu, gdy we mgle, gdzieś przed dziobem, rozlega się sygnał rogu mgłowego. Jeden dźwięk długi i dwa krótki, co oznacza statek o napędzie żaglowym w drodze. Pierwszy raz spotykam się z takim rodzajem komunikacji na morzu, uznając go jako przytaczany na kursach motyw żeglarskiego skansenu. Ochoczo więc sięgam po nasz dmuchany, plastikowy róg mgłowy i odpowiadam tym samym sygnałem - taka sytuacja może się już nigdy nie nadarzyć.

Po chwili, z mgły wyłania się charakterystyczna sylwetka s/y Gedania, którego pozycję jednak już wcześniej zdążyliśmy zlokalizować na ekranie chartplotera. I całe szczęście, bo zlokalizowanie statku na podstawie samego dźwięku wykracza chyba poza mój muzyczny talent.


Obecność innych statków, które akurat nie hałasują na morzu, dostrzegamy również bez trudu.


Zanim wejdą w zakres widzialności, znamy już ich pozycję, prędkość i kurs. Te wszystkie opłacone ciężkim workiem monet zabawki elektroniczne, stanowią jednak dość użyteczny kawałek statku.


Około godziny 0900 przez mgłę zaczyna przebijać się słońce.


Ale potem mgła znowu gęstnieje. Płyniemy na silniku przez kilka następnych godzin. Po 1100 w końcu czuć lekki podmuch wiatru i na wodzie pojawiają się zmarszczki, dające nadzieję na żeglugę z wykorzystaniem napędu podstawowego.


Dwie godziny później, przy wyjściu z cieśniny, nagle zaczyna dość dobrze szumieć koło uszu. Stawiamy żagle i od razu refujemy. Budzik w kokpicie wskakuje 15kn, a z podmuchami dochodzi do 20kn i więcej. Jedziemy bajdewindem - niestety nie tak ostro, aby wyjść na pełne morze jednym halsem. 


Od godziny 1500 jest już dużo lepiej. Mgła odpuszcza i możemy podziwiać pełen horyzont w odcieniach błękitu.


Kolejne godziny ostatniego etapu rejsu mijają spokojnie. Wiatr nieco słabnie, ale zawiewa z SW i  w ten sposób przypasowuje nam dość dobrze. Da się przez to płynąć z prędkością znacznie powyżej progu wstydu.


I tak już zostaje przyjemnie do zachodu słońca.


A właściwie do rana. Noc mija bardzo spokojnie. Wieje stabilnie w okolicy 12kn. Fali większej nie ma, ruch jachtu jest łagodny i pozwala się porządnie wyspać.


Okolice Rozewia witają nas silniejszymi szkwałami. Widząc przewijające się na horyzoncie ulewy (a może i burze), prewencyjnie zakładamy ref na grocie, a genuę dostosowujemy powierzchnią do zmieniających się ciągle warunków. Około godziny 1400 opływamy Hel.


Po południu wiatr wyraźnie słabnie, ale zachowujemy przyzwoitą prędkość na w pełni rozwiniętych już żaglach.


Tuż przed 1800 jesteśmy już praktycznie sklarowani pod główkami Górek Zachodnich. 


Przy wejściu asystuje nam dzielny s/y Mirabelle.


Miejsce do cumowania wskazuje nam słońce, które robi nam przy okazji dzień i ukazuje się tuż przed zakończeniem rejsu.


BILANS
LATA

W ciągu tygodnia przepłynęliśmy 487NM i zużyliśmy na to 90h naszego życia. 

Był to pierwszy rejs morski s/y Darwin po remoncie i doposażeniu, lecz mimo to obyło się bez problemów technicznych.

Wszystkie systemy jachtowe działały sprawnie. Zauważyłem jedynie, że pojemność akumulatora serwisowo-hotelowego (100Ah AGM) jest na granicy poprawnej jego eksploatacji. 

Panel solarny w słoneczny dzień, bez problemu ładował akumulator po korek. Ale gdy po pochmurnym dniu nadchodziła długa wrześniowa noc, to komputer pokładowy potrafił pokazać stan naładowania akumulatora na poziomie zaledwie 35%.

Być może, załoga powinna więcej siedzieć przy rumplu i odpuścić zimne piwo, ale lepiej chyba będzie zwiększyć w przyszłości pojemność akumulatora.


Oprócz konieczność wymiany akumulatora w przyszłym sezonie, zalecana była również wymiana rękawic szotowych.


Miło, że istnieją jeszcze rzeczy, które zużywają się szybciej niż my :)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.