Tak już na tym świecie jest, że jedni garną się do żagli w poszukiwaniu towarzystwa i czerpią satysfakcję z pracy zespołowej, a inni mają nadzieję na znalezienie w tym parszywym zajęciu chwili samotności i bycia zdanym tylko na siebie.
Ja nadal nie potrafię się zdecydować, więc próbuję wszystkiego po trochu. I kiedy na jakiś planowany etap rejsu nikt się do załogi nie zgłasza, nie panikuję i nie robię łapanki pod monopolowym. Dostrzegam w takich chwilach szansę sprawdzenia się w żegludze samotnej. Tak właśnie stało się tym razem...
13.08.2022
Opuszczam miejską marinę w Goteborgu o godzinie 1025.
Ładna pogoda nastraja do twórczych przemyśleń. Zaczynam kombinować nad jakimś nowym żeglarskim przysłowiem... "Jeżeli wpłynąłeś w kanał i nie wypłynąłeś, to znaczy, że nadal jesteś w kanale." Biorę się więc za wypłynięcie.
Aby wydostać się na pełne morze, muszę przepłynąć ponad 5NM rzeką Göta, będącą wlotem (lub jak ktoś woli to wylotem) Kanału Gotyjskiego.
Zauważam, że na niektórych ujęciach Goteborg bardzo przypomina Gdynię.
Po wyjściu z ujścia rzeki, skręcam na południe. O godzinie 1125 mijam lewą burtą dużą marinę GKSS i zaraz potem Saltholmen. Fajnie jak mariny budują obok siebie - można je wtedy w blogu łatwo wymienić w jednym zdaniu.
W szkierach panuje dzisiaj większy tłok niż w kanale. Ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Duża ilość małych żaglówek i daysailerów tworzy niesamowitą wakacyjną atmosferę, która od razu mi się udziela.
Od czasu do czasu nastrój psuje jakaś grubsza motorówka, pozostawiająca po sobie nie tylko zafalowany kilwater, ale też smród spalonego diesla.
Wszystko to jednak sprawia, że nie bardzo znajduję czas i miejsce na postawienie żagli. Ale to w niczym nie niszczy mojego dnia, bo trasa dzisiaj krótka.
Mijam prawą burtą kolejno wyspy Asperö, Köpstadsö i za Donsö skręcam ostro na zachód. Kilkanaście minut slalomu między skałami i podchodzę od zachodniej strony do wyspy Vrångö, gdzie znajduje się gościnna marina - cel mojej dzisiejszej, krótkiej przebieżki.
To co zastaję za główkami nie budzi już takiego zachwytu. Tłok na wodzie jest o wiele lepszy od tłoku w marinie.
Zupełnie nie ma jak się tutaj dopchać do nabrzeża. Staję więc do burty większego brata z niebieskim paskiem na burcie. Nie ma nikogo do pomocy, ale wiatru zero, więc bez problemu łapię na krótko knagę na śródokręciu i potem dopiero zakładam cumy na dziobie i rufie.
Jak przychodzi mi zejść na ląd orientuję się, że jestem aż piąty w tratwie. Musi to być jakaś popularna miejscówka. Trzeba się więc obowiązkowo po okolicy rozejrzeć.
Opłacam postój (270 SEK) i robię obchód portu. Wszędzie czuje się wakacyjną, leniwą atmosferę.
I tylko motorowery zdają się nie mieć tutaj łatwego życia.
Niby już nie Norwegia, a ja nadal wszędzie widzę małe białe domki.
Wspinam się kilkanaście metrów pod górkę i trafiam na jakiś nowożytny kalibrator do kompasu. Niby nic ciekawego, ale widok na port i okolicę bardzo zacny.
Ruszam dalej na południe wyspy skacząc nad szczelinami, po kamienistych pagórkach.
Szkiery jakie są, każdy szanujący się bałtycki żeglarz wie. Dużo skał, kałuży, trochę krzaków i trawy. No i dużo zakamarków na zrobienie siku w ukryciu.
I tak hopsając i mlaskając docieram na południowy kraniec wyspy, gdzie zdaje się nic od dawna nie burzy tamtejszego spokoju.
Kierując się na zachód napotykam na drogę, którą mogę wrócić do portu w nieco mniej męczący sposób.
Jak zwykle przy takich przebieżkach na dziko, o tym że chodziłem po rezerwacie dowiaduję się dopiero po jego opuszczeniu.
A w porcie praca wre. W morze wychodzi akurat jacht ze środka tratwy. Ale tutejsi żeglarze nie mają najmniejszego problemu, aby sprawnie wypuścić go bez szkód w sprzęcie czy ofiar w ludziach.
W ciągu kilku następnych godzin, manewr powtarza się jeszcze kilka razy i na wieczór jestem już drugim jachtem licząc od kei.
Postanawiam zakończyć dzień skokiem do wody z jednej z tutejszych platform kąpielowych. To pozwala mi ochłodzić się i wytłumaczyć się przed sobą z braku wieczornego prysznica.
14.08.2022
O godzinie 0925 opuszczam marinę Vrångö.
Otoczenie wymaga nieco wzmożonej uwagi - tak jak to w szkierach.
Kieruję się na południe. Ponieważ wiatr wieje słabo i w przeciwnym kierunku, to nie wyłączam silnika.
Robię sobie kubek mrożonej kawy. Co prawda dzisiaj nie środa, ale zamrażalnik robi swoje i trzeba to wykorzystać.
Zaraz potem włączam tryb nicnierobienia.
Dopiero po godzinie 1700 jest sens rozwinąć genuę.
Godzinę później mijam lewą burtą Glommen i kieruję się bardziej na SW.
A jeszcze godzinę później wchodzę już w wysunięte na 500 metrów w morze główki portu Falkenberg.
Słońce chowa się już za wiatrakami.
Zamierzam skorzystać z gościny w marinie położonej jakąś milę w górę rzeki Ätran.
Jest kilka wolnych miejsc do wyboru, więc korzystam wybierając najbardziej dla Darwina odpowiednie rozmiarem.
Zaraz po zacumowaniu zagaduje mnie starsze małżeństwo, które wspomina nie tak dawne jeszcze czasy wspólnej żeglugi na swoim HR 312. Teraz zdrowie i kondycja fizyczna pozwala im tylko na podróże kamperem. Kto wie - może i mnie to czeka za parę lat. No chyba, że mnie podróże znudzą i zacznę kisić się jak inni ludzie pokolenia życiowego sukcesu, w jakimś podmiejskim domku z przystrzyżonym na glanc trawnikiem.
Tymczasem, pozbywam się kolejnych części emerytalnych oszczędności i opłacam postój w marinie.
Warunki bardzo przyzwoite, ale upał sprawia, że zamiast prysznica wolę poszukać jakiegoś naturalnego zbiornika z wodą - tak, może być i morze ;)
Mimo, że marina jest 1NM od główek, to od plaży dzieli ją zaledwie 500 metrów.
Wystarczy minąć kilka drzew, by poczuć pod stopami ciepły piasek koloru złotego.
Ponieważ mają tutaj molo, postanawiam z niego skorzystać, by od razu rzucić się na głęboką wodę
Odświeżony wracam na łódkę, mijając po drodze klub tenisowy. Oj biegało się kiedyś godzinami za zieloną piłeczką po osiedlowym korcie. I to na tyle intensywnie, że podeszwy butów, co miesiąc były zdarte do gołej skarpety. Ale już nie gram - żeglarstwo zabiera więcej z naszego życia niż nam się zdaje.
Rozmyślam tak sobie nad sensem tego co robię, gdy dochodzę do mariny, w której nie tylko zachodzi słońce, ale panuje też taka cisza i taki spokój, że zapominam o tym co mi żagle zabrały i wchłaniam to co właśnie mi dają.
15.08.2022
Tym razem zrywam się ze snu prawie o świcie. Tuż przed godziną 0700 wychodzę z mariny. Ku mojemu zaskoczeniu, mimo zakrętów w obie strony, udaje mi się to zrobić na biegu wstecznym. Widać jeszcze dobrze się nie obudziłem i nie zdałem sobie sprawy, że tak się nie da.
Otwarte luki innych jednostek zapowiadają upalny dzień.
Wieje w sam raz dla takiego turysty jak ja. Okolice nieco powyżej 10kn czystego bajdewindu zachęcają do postawienia żagli od razu po wyjściu z główek.
Niestety, stawiam grota tak ochoczo, że zahaczam ostatnią szeklą pełzacza o baranie rogi i na dodatek nie zauważam tego od razu. Jakieś pół obrotu kabestanem fałowym i kilka sekund później nie mam już nie tylko pełzacza, ale i remizki na żaglu.
Stawiam więc grota na pierwszym refie. Niedługo potem, wiatr lekko przybiera na sile, więc nie ma wstydu. Robię też trzy okrętki na rolerze genuy. Jak to przy takich kursach bywa, jacht idzie w przechyle, ładnie zrównoważony żaglowo i nie przemęcza autopilota. Na pewno teraz nie zamieniłbym żeglarstwa z tenisem.
Nic się poza tym nie dzieje i niewiele też jednostek na wodzie tego dnia spotykam.
Martwię się o brak poczytnych treści w blogu. Zaczynam więc kombinować z naginaniem rzeczywistości i próbuję stworzyć jakieś bardziej udramatyzowane ujęcia.
W końcu daję za wygraną i wypełniam kadr zimną przekąską. Która to z kolei wypełnia po chwili mój żołądek.
W końcu coś dzieje się w telewizorze. Pojawiają się zielone łodziki.
Ale okazuje się to jak zwykle przez media wyolbrzymione względem faktów.
Wiatr utrzymuje się stabilnie w okolicach 15kn, aż do samego celu mojej dzisiejszej podróży.
A jest nią niepozorny porcik, o nic niemówiącej mi dotąd nazwie - Torekov.
Wpływam do samego końca, do niewielkiego basenu portowego i cumuję burtą do betonowego nabrzeża. Cumy odbierają mi Duńczycy, którzy widzieli mnie niedawno we Vrångö i najwidoczniej zapamiętali, bo się tym chwalą.
Nadarza się więc dobra okazja podarowania komuś duńskiej bandery, którą odziedziczyłem po poprzednim właścicielu jachtu i z którą nie mam co zrobić. Ponieważ ich bandera na jachcie jest już nieco wysłużona, bardzo cieszą się na mój podarek. Chwilę później wciskają mi w rewanżu butelkę białego wina.
Patrząc na plan mariny Torekov, można odnieść wrażenie, że jest w stanie pomieścić sporą ilość jachtów. Ale to tylko złudzenie.
Większość pomostów z y-bomami zbudowana jest na płyciznach i może przygarnąć jedynie płaskodenne jednostki.
Jest na prawdę gorąco i najchętniej cały dzień przesiedziałbym w nieco chłodniejszych sanitariatach. No ale turystyka zobowiązuje...
Za rufą świat wydaje się tym razem bardziej ciekawy. Idę więc w tamtym kierunku.
Wchodzę na niewielki pagórek na obrzeżu portu i łapię kilka kadrów tego co tam znajduję.
Potem uderzam w miasteczko w poszukiwaniu jakiejś piekarni. A tak na prawdę zależy mi bardziej na lodziarni.
Znajduję i jedno i drugie. Lody bakaliowe to jedyny posiłek jaki jestem teraz w stanie przyswoić, smażąc się w południowym słońcu...
No dobra - trochę oszukuję. Poprosiłem też o dorzucenie jeszcze gałki kawowego - na przełamanie koloru i smaku.
W pewnej chwili nadarza się okazja na modlitwę. Posłem prawicowym nie jestem, więc na wymodlenie deszczu nie mam szans, ale temperatura o kilka stopni niższa to by było już coś.
Naukowy wpływ modlitwy na samopoczucie takiego prostego człowieka jak ja jest podobno potwierdzony, ale obawiam się, że w przypadku zjawisk meteorologicznych efekt placebo może nie zadziałać - więc odpuszczam.
Podoba mi się za to kogut na dachu. Chętnie widziałbym taki drobiowy symbol odrodzenia również we wnętrzach, zamiast tych wszystkich, dużo mniej estetycznych, jak dla mnie, krucyfiksów.
Najbardziej podobają mi się jednak kościelne ruiny. Taki widok zawsze napawa mnie nadzieją.
I tylko klasyczna sylwetka zadbanego 19-tonowego morskiego krążownika ze stajni Colin Archer może to wszystko przebić.
Kiedy wracam do portu, akurat kołuje taki w basenie i po uprzejmym zapytaniu o pozwolenie delikatnie przybija do burty s/y Darwin.
Kapitan s/y Cruiser, po starannym zacumowaniu swojej jednostki, odwiedza mnie w kokpicie z dwoma puszkami idealnie schłodzonego duńskiego piwa. Ja sięgam do lodówki i dorzucam do puli na stoliku paczkę polskich kabanosów. Choć smak polskiej wędliny ujmuje mojego nowego znajomego i nie pozwala mu się do końca skupić, to udaje się nam jednak przez dobre pół godziny pogadać o różnych sprawach. Paradoks samotnej żeglugi polega na tym, że nawiązuje się w portach dużo więcej znajomości niż pływając z załogą.
Po południu odwiedzam plażę po północnej stronie portu, ale oprócz śladów po lądowaniu UFO, nie znajduję tam nic ciekawego.
W kapitańskim kąciku odnajduję tylko anteny Starlinków ;) Takie czasy - dzisiaj ludzie w necie się spotykają.
Oj, żeby jakieś bunkry były, to by dzisiaj było chociaż trochę zajebiście...
Pod wieczór idę na południe i znajduję jeden betonowy. Dzień można uznać za udany!
Nie mam co robić, więc postanawiam się powłóczyć nogami dalej na południe, wzdłuż wybrzeża. A że nie mam psa, więc wszystkie furtki tutejszego rezerwatu przyrody stoją przede mną otworem.
Zamknięte są tylko tutejsze autonomiczne budki letniskowe, które jak zrozumiałem z zamieszczonej instrukcji, dostępne są do wynajęcia po uprzedniej rezerwacji.
Ale ja mam gdzie spać, więc idę dalej. I jedyne na co musze uważać, to aby nie znaleźć się o jeden mostek za daleko.
W sumie nie bardzo wiem dokąd idę, a tutejsze drogowskazy niewiele pomagają.
Przy kolejnym niby bunkrze mam dosyć i kieruję się ku miasteczku.
Kiedy między zabudowaniami spotykam pierwszą parę, nieco uśmiecham się pod nosem, ale po kilku minutach czuję się nieco głupio nie mając kąpielowego szlafroka na sobie. Szybko zdaję sobie sprawę, że o tej porze dnia, znacznie odróżniam się od reszty ludzi w miasteczku.
Najbardziej jednak w moim żeglarstwie prześladuje mnie chyba ostatnio tenis ziemny.
Gdy wracam do mariny, zauważam przetasowanie jednostek. Ale jest to na moją korzyść - łatwiejszego manewru wyjścia jutro rano. Czas spać.
17.08.2022
Opuszczam marinę Torekov rankiem o godzinie 0730. Pomaga mi przy tym załoga Hanse, który trochę jednak zablokował mi pole tego łatwiejszego manewru. Sprawnie wyciągają mi dziób na cumie i jestem wolny.
Na morzu coś tam dzisiaj powiewa, ale akurat w dziób, więc silnik znowu robi całą robotę.
Po około dwóch godzinach mijam wyżynny półwysep Kullaberg i to co widzę na szczycie to zapewne latarnia morska Kullen.
Około godziny 1200 jestem już prawie w Sundzie. Zauważam wtedy, że chyba jadę środkiem toru wodnego.
Ale jest to na tyle szeroki tor, że postanawiam zlekceważyć przepisy mówiące o prostopadłym pokonywaniu tego typu dróg wodnych.
Upał jest taki, że otwieram na jachcie co się tylko da, aby wymusić wewnątrz i w kokpicie życiodajny przepływ powietrza.
Około godziny 1300, na horyzoncie, w końcu rysuje się znana mi już sylwetka zamku Kronborg. Zamierzam dzisiaj zjechać do mariny Helsingor i poszukać żaglomistrza.
Marina tutaj jak zwykle pełna, ale udaje mi się gdzieś wcisnąć. Opłacam postój w automacie i ruszam na poszukiwania. Nie zachodzę zbyt daleko, bo jeszcze na terenie portu znajduję firmę OneSails.
Tłumaczę jaki mam problem z grotem i pytam czy są w stanie mi to naprawić na poczekaniu i czy mam przynieść żagiel. Pracownik nic nie odpowiada, tylko kiwa przecząco głową, co wprawia mnie w niepokój. W tej samej chwili sięga jednak po narzędzia i prosi o wskazanie miejsca postoju jachtu. Idziemy...
W mgnieniu oka, bez zdejmowania grota, nie tylko nabija nową remizkę, ale też nic za to nie chce. Dziękuję mu serdecznie i obiecuję w ramach wdzięczności przynajmniej wspomnieć o tym zdarzeniu w swoim blogu, co okazuje się dla niego wystarczającą zapłatą.
Nie spodziewałem się tak szybko załatwić sprawy, więc niepotrzebnie opłaciłem dobowy postój. Ale skoro to zrobiłem, nie wypada mi ruszać dalej bez odpoczynku.
Resztę dnia ogłaszam wolną od pracy.
Robię jeszcze przebieżkę po znanej mi już z wcześniejszych rejsów okolicy.
Staram się nie robić powtórek z odwiedzanych już miejscówek, ale czasem miło jest odświeżyć sobie wspomnienia.
18.08.2022
O godzinie 0900 opuszczam marinę Helsingor i kieruję się na południe, w Sund.
Mam sporo czasu do umówionego terminu wymiany załogi w Malmö, więc szukam sobie jeszcze jakiegoś przystanku lub dwóch. Nie wiem w sumie dlaczego nie biorę pod uwagi mijanej wyspy Ven. Prawdopodobnie dlatego, że nie obejmuje jej aktualna wersja przewodnika Marcina Palacza "Południowa Szwecja".
Przewodnik zawiera za to Landskronę, którą to postanawiam odwiedzić już dzisiaj.
Podejście do portu to długi na około 1.5NM, sztucznie pogłębiony tor podejściowy, który jachty współdzielą między innymi z szybkimi promami. Przydaje się nieco uwagi i oczy dookoła głowy.
Rekompensując umiarkowanie niewygodne podejście, miasto oferuje za to żeglarzom aż trzy mariny do wyboru. O godzinie 1200 mijam pierwszą z nich, z rozpoznawalną z daleka, charakterystyczną wieżą ciśnień.
Zamierzam zatrzymać się bliżej centrum, w miejskiej marinie Nyhamn. Po wejściu zaskakuje mnie jednak widok mostu ograniczającego dostęp do znacznej części mariny. Na szczęście jest wolny boks cumowniczy, zaraz na lewo od wejścia.
Chwilę po ogarnięciu cum, wiatr albo prąd wody otula kadłub Darwina zielonym dywanem.
Idę się rozejrzeć i opłacić postój. Okazuje się, że dostęp do wewnętrznej części mariny ogranicza most zwodzony, otwierany automatycznie samoobsługowym przyciskiem. Prawdopodobnie jest to na tyle nowa konstrukcja, że nie została wspomniana w przewodniku.
Jestem tak głodny, że nie kombinuję z obiadem na mieście i otwieram skitraną jeszcze z Polski puszkę cieciorki w sosie pomidorowym. Garść rukoli i termos mrożonej kawy regeneruje moje siły.
Ruszam na zwiad. Zaczynam od pobliskiej mariny Lustbatshamnen.
Kręcę się jeszcze potem pod wieżą ciśnień i trochę po miasteczku.
Aż w końcu przychodzi czas na twierdzę. Niby kiedyś największa w Skandynawii i nadal całkiem ładna, ale jak ktoś zwiedził uważnie i na trzeźwo zamek w Malborku, to tutaj opadu szczęki nie dozna.
Dopiero znalezienie polskiego sklepu spożywczego "Polonez" robi mi dzień. Nie spodziewałem się w Szwecji dostać gdziekolwiek mój ulubiony zimny kefir z Łowicza, zwany też "kefirem z kolorową panienką" ;) Wykupuje cały zapas magazynowy sklepu. Na łódkę donoszę jednak o dwie sztuki mniej, wypite po drodze.
Cieszy mnie też inna pozycja zielonego dywanu, jaką zastałem po powrocie do mariny. Zawsze to mniejsze prawdopodobieństwo nawinięcia czegoś na śrubę przy wychodzeniu z mariny.
19.08.2022
Opuszczam Landskronę o godzinie 0900. Serce bije mi mocniej kiedy mijam statek straży przybrzeżnej. W końcu przemycam na pokładzie Darwina cały zapas magazynowy polskiego kefiru dla południowej Szwecji.
Intryguje mnie wyspa Ven, która znajduje się tak blisko. Postanawiam się nieco zawrócić z trasy i tam zajrzeć.
Wiatru praktycznie nie ma, więc całą drogę (około 4NM) robię na silniku.
Po godzinie 1300 cumuję w porcie Bäckviken. Jest to jeden z trzech portów dostępnych na tej tajemniczej wyspie.
Wyciągam z bakisty mojego składanego dwukółka i ruszam w głąb wyspy.
Wita mnie stromy podjazd, na szczycie którego pod pretekstem podziwiania widoku na marinę, łapię oddech.
Ale widok, który mnie zatyka dech w piersi jest akurat za moimi plecami. Nigdzie - nawet na zroweryzowanym jak cholera Borholmie nie widziałem tylu rowerów do wypożyczenia w jednym miejscu.
Ja mam jednak swój, co pozwala mi zawsze zaoszczędzić kilka gorszy i uniezależnia od przypadku braku wypożyczalni w danym rejonie. Niestety kółka mam tylko dwudziestocalowe, co przekłada się na cięższą pracę nóg. Ale dla żeglarza siedzącego godzinami w kokpicie, to akurat dobra kuracja przywracająca prawidłowe krążenie.
Wyspa nie jest duża i już po przejechaniu 1.5 km natrafiam na coś ciekawego.
To muzeum Tycho Brahe. Mało znanego - przynajmniej dla mnie - duńskiego astronoma, który jak się okazuje inspirował, czy może nawet uczył fachu samego Johannesa Keplera.
Budynek muzeum nie zawiera zbyt wiele eksponatów, ale są one dość ciekawie eksponowane we wnętrzach starego kościoła.
O wiele ciekawsze od eksponatów jest życie i twórczość samego astronoma. Człowiek ten jest pośrednio dowodem na potęgę wiary. Opierał nie tylko swoje życie, ale wierzył w porządek świata opisany w mitologii chrześcijańskiej na tyle szczerze, że był w stanie podważyć, opisaną przez Kopernika, heliocentryczną budowę naszego Układu Słonecznego.
Jak przystało na człowieka renesansu, astronomia nie była jedynym jego zajęciem. Na terenie muzeum możemy zwiedzić bogaty w okazy ogród botaniczny, czy zaznajomić się z przyrządami meteorologicznymi tamtej epoki.
Aha. Jest tu jeszcze planetarium, gdzie dałem namówić się na krótki seans. Jest to niestety jedynie namiastka tego co można doświadczyć chociażby w Toruniu. Seans odbywa się w klaustrofobicznie małym, dusznym i ciemnym pomieszczeniu i polecany może być jedynie miłośnikom tego gatunku przeżyć.
Jest jednak coś co mogę szczerze polecić. To znajdująca się tuż obok muzeum restauracja. Różnorodność i smak serwowanych tutaj kanapek powoduje ślinotok nie tylko u, wychowanego na PRL-owskiej kiełbasie zwyczajnej, głodnego żeglarza.
Po zbilansowaniu wydatku energetycznego i ochłodzeniu swojego wnętrza mrożoną kawą, ruszam w dalszą drogę.
Odwiedzam port Kyrbacken, położony na wschodnim wybrzeżu. Jest na niego śwetny widok z pobliskiego pagórka.
Po tej stronie wyspy też jest fajnie, choć dopiero budują niektóre zabytki.
I tu, jak w całej Skandynawii nie brakuje czarnych jeżyn. Te tutaj rosną bezpiecznie wysoko, więc zajadam się bez żadnych obaw.
I po jakimś czasie przybywam na północny brzeg wyspy, gdzie znajduję kolejny port - Norreborg.
Jazda rowerem po wyspie jest bardzo przyjemna, choć wybór kierunku zwiedzania może mieć duże znaczenie na nasze samopoczucie po wycieczce.
Kiedy wracam na pokład Darwina zaczyna padać deszcz. To się nazywa mieć szczęście, które jest tak potrzebne nam żeglarzom, jak widać, nie tylko na morzu.
Na resztę dnia pozostaje mi tylko jedno do zrobienia.
20.08.2022
Jest sobotni poranek, godzina 0800 i już z nieba woda nie pada.
Trzeba ruszać w drogę, aby nie skończyć jak sąsiad z mariny.
O godzinie 0830 jestem już znowu na morzu. Udało mi się nawet nie mijać z promem w główkach portu.
Niewiele się podczas tego etapu dzieje, a mgła zasłania potencjalnie ładne widoki.
Na szczęście, w końcu coś zaczyna wiać i większość z około 20 NM udaje się pożeglować.
Tyczka z chorągiewkami, od sieci rybackiej, jest najciekawszym obiektem spotkanym tego dnia na wodzie.
Skoro poza pokładem nic ciekawego do pokazania nie ma, to może chociaż przedstawię w końcu na zdjęciu całą załogę tego etapu, który dobiega już powoli do końca.
Zbliżam się właśnie do celu. A jest nim marina Dockan w Malmö. Ma całkiem dobry nabieżnik, choć nieco pokręcony.
Wejście do mariny jest kręte i wąskie, o czym się właśnie dowiaduję.
Cumowanie okazuje się koszmarem. W porcie zrywa się akurat silniejszy wiatr i przeciągi między otaczającymi marinę budynkami tworzą dość skomplikowany i całkiem nieregularny układ podmuchów wiatru. Krążę dobre kilka minut zanim decyduję się na stanowisko z podwójnymi dalbami. Zaczynam pod wiatr, ale po chwili dostaję silny boczny podmuch. Zewnętrzny komplet wykorzystuję więc do oparcia się burtą, a przy krótkiej przerwie w przeciągu, używam kolejną dalbę do odciągnięcia się na cumie i wjechaniu między dalby właściwe, na które udaje mi się zarzucić cumy nabiegowo. W takich chwilach brakuje dodatkowej pary rąk. Szczęśliwie pojawia się w porę przypadkowy przechodzień, który łapie mi z brzegu i przytrzymuje cumę dziobową.
Próbuję jeszcze później ująć na zdjęciu owe problematyczne przeciągi, ale nie potrafię ocenić obiektywnie czy efekt jest zadawalający.
Wyruszam na zakupy spożywcze do tutejszego Lidla i po drodze co nieco kadruję. Więcej o mieście zobaczyć można w jednym z moich wcześniejszych postów, w którym łódki poszukiwałem.
Postoju nie opłacam, ponieważ nie zamierzam zostać tutaj na noc. Czekam tylko jeszcze na kolegę Piotra, który powinien już wylądować na lotnisku i jechać właśnie w moim kierunku komunikacją miejską. Szacuję, że nie powinno mu to zająć dłużej niż godzinę.
Mam szczęście, bo to na pewno znacznie krócej niż czekanie na kolejny odcinek tego bloga ;)
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.









































































































































