21 października 2018

Kto szuka, ten zwiedza - Druga wyprawa jachtopoglądowa za morze - 20-21.10.2018


TEORIA
POSZUKIWAŃ


W ogóle, żeglarzu, jeżeli nie masz na utrzymaniu jakiejś spółki Skarbu Państwa, nie grozi ci cywilizacja śmierci, nie jesteś tęczową zarazą ani pedofilem w czarnej sukience i takie tam sprawy, to wystarczy, że odpowiesz sobie na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie: czym lubię pływać. A potem zacznij tym pływać...

To już drugi raz w moim życiu, jak poszukuję łódki - drugiej w moim życiu łódki. Za pierwszym razem udało się za pierwszym razem. No, może nie zupełnie tak od razu - jak pewnie zauważą uważni i wierni czytelnicy. Ale pierwsza i jedyna wtedy wyprawa zagraniczna za morze przyniosła od razu oczekiwany skutek.
Bardziej ciekawskim i wszystkim tym, którzy chcą nadrobić zaległości i zapoznać się z tą historią, polecam wcześniejszy wpis z 2016 roku.

Dużo się w sumie przez te kilka lat nie zmieniło w moich metodach lokalizacji egzemplarzy wartych uwagi. Może jedynie to, że do listy stron www, pomocnych w prowadzeniu skutecznych poszukiwań, dzisiaj dodać mogę jeszcze te:
No i może jeszcze jedną witrynę, będącą dla mnie jedną z wielu inspiracji, przy próbie odpowiedzi na pytanie o to, czego właściwie szukam:
Być może dlatego, że pozostaję nadal pod wpływem przeczytanej kiedyś "Dzielności Morskiej", klasyczne konstrukcje jachtów morskich są przeze mnie brane pod uwagę, w pierwszej kolejności.

Niestety, są to już konstrukcje wiekowe i znalezienie czegoś nie będącego w stanie rozkładu i za rozsądne pieniądze, graniczy niemal z cudem - o czym miałem się wkrótce przekonać...


PRAKTYKA
POSZUKIWAŃ


Zachęcony poprzednim sukcesem sprzed dwóch lat, wycelowałem w konkretny obiekt pływający i pojechałem...
A raczej poleciałem - tym razem do Malmö. 

Wystawiony w ogłoszeniu (w dość przyzwoitej cenie) Monsun 31 nie dość, że znajdował się na liście "niebieskowodnych", to jeszcze odpowiadał mi swoimi gabarytami i umeblowaniem wnętrza. Na dodatek, na zdjęciach prezentował się znośnie.

Na miejscu, skorzystałem z transportu lądowego, oferowanego w pakiecie podróżnym, przez tanią linię lotniczą. Rozwiązanie dość przyzwoite i przystępne cenowo. Kilkuosobowy bus zabiera pasażerów spod lotniska Malmö-Sturup i każdego rozwozi indywidualnie do celu. Jak się ma pecha i trafi na tłok, to trochę to trwa, bo trzeba objechać pół miasta. Ale ja akurat spotkałem trzyosobową wycieczkę i u bram mariny Lagunen byłem w niecałe 35 minut.


I na tym kończy się pasmo sukcesów tej wyprawy. Pożałowałem swojej pewności siebie i tego, że nie umówiłem więcej jachtów do oglądania. Wizja lokalna na wybranej łódce wykazała niestety, że właściciel, przy preparowaniu dokumentacji zdjęciowej, celowo i z zimną premedytacją pomijał najbardziej kłopotliwe ujęcia. Nie bardzo wiem w jakim celu to robił i czy na prawdę uważał, że zostaną niezauważone przez kupującego.

Odklejająca się podsufitka w kabinie dziobowej i ślady obfitych zacieków od razu rzuciły mi się w oczy. Były tak okazałe, że nawet pryszczaty na jedno oko nie miałby powodów aby je przeoczyć. 

Być może - ze względów pragmatycznych - zaryzykowałbym statek z nielegalną plantacją marihuany w mesie, ale na uprawę penicyliny pod pokładem nie miałem ochoty. Po dokładniejszej inspekcji, ślady zacieków i pleśni w centralnej części kabiny doprowadziły mnie prosto do stójek relingów, po obu burtach. Wyglądało na to, że cały pokład dziobowy mógłby stanowić poletko doświadczalne dla badających cieki wodne różdżkarzy. 
Nie zastanawiałem się już jednak nad przyczyną powstania takiego stanu rzeczy. Taki uelastyczniony wilgocią pokład dyskwalifikował łódkę. Miękki to może być na łódce jedynie... materac ;)

Korzystając z okazji, obejrzałem sobie jednak dokładnie cały statek, bo wcześniej nigdy na takim nie byłem.  No cóż - taki już mam styl robienia statkowych zakupów :)

Z Albin Vegą się kiedyś udało, ale tutaj ukazała się kolejna porażka. Ocenianie długości koi na podstawie znalezionych w internecie rysunków (teoretycznie wykonanych w skali) okazało się mało skuteczne. Szybkie pomiary wszystkich legowisk na oglądanej jednostce dały dość nieoczekiwane wyniki. Najdłuższa koja miała jedynie 197cm długości. 
Większość żeglarskiej populacji pewnie nie zwraca w ogóle uwagi na takie rzeczy, ale ja nie mam zamiaru kupować łódki, na której będę leżał dość ograniczony możliwością drzemki - i to nie będąc w butach na wysokich obcasach i w kapeluszu.

Co do zdjęć feralnej jednostki - postanowiłem ich tutaj nie publikować. Uznałem, że nie ma co psuć estetyki bloga i straszyć potencjalnych armatorów starszych łódek. Trafiłem na minę - zdarza się, ale świat nie może być taki całkiem wredny i zły. Wszystkie więc zdjęcia, jak i całą wizję lokalną postanowiłem spuścić w kibel niepamięci. Miałem nawet nie wspominać o tym zdarzeniu na blogu, ale...

Korzystając jeszcze z całego wolnego popołudnia, jak i ranka następnego dnia, zdecydowałem się na obejście okolicy z buta. Miasto okazało się być na tyle ciekawe i niebrzydkie, że zdjęciami które wtedy zrobiłem, postanowiłem się z kimś podzielić.


KTO MAŁO SZUKA
TEN DUŻO ZWIEDZA


Sama marina malownicza nie jest, ale ilości miejsca dla jachtów na wodzie i lądzie można tylko pozazdrościć.


Do centrum Malmö było jakieś 4km, ale pogoda sprzyjała spacerom.


Miałem też białą mewę (sprawdziłem czy nie królik) wskazującą mi drogę.


Po drodze minąłem kilka pomostów.


Wychodziły w morze na jakieś 200 metrów.


Ale ja nie miałem zamiaru wychodzić w morze, na niczym innym jak na własnym statku.

Mała marina Västra Hamnen napatoczyła się po drodze.


Wejście do tego małego portu to szeroki na jedynie 10 metrów, kręty przesmyk między falochronami, wymagający za pewne albo idealnych warunków pogodowych, albo dobrego ubezpieczenia i odwagi skippera.


Tuż obok zamieszkiwali miłośnicy letnich wieczorów z komarami.


Było już dawno po sezonie, więc spacerowe nabrzeża świeciły pustkami, pomimo słonecznej pogody.


W końcu osiągnąłem swój celownik i tym samym zmuszony byłem obrać nowy cel wędrówki.


Turning Torso jest najlepszym dowodem, jaki w życiu znalazłem, na istnienie siły Coriolisa. Za to widoczne w jej odbiciu na wodzie zmarszczki, bezsprzecznie potwierdzały istnienie w pobliżu ukrytego nadajnika sieci 5G.


Nieopodal tego wybryku architektury, znalazłem prawdopodobnie najlepiej strzeżony parking rowerowy na świecie.


Nie mając co ze sobą dalej począć, postanowiłem zwiedzić (znajdujące się jakieś 1.5 km drogi stąd) Malmö Castle.


Zamek ten Szwedzi odziedziczyli po Duńczykach, którzy kiedyś panoszyli się strasznie na tych terenach,.


Ale pogoda tego dnia była za ładna aby gnić w średniowiecznych murach, jak jakiś zakonnik czy inny rycerz z zakutym łbem.

Tuż za twierdzą znalazłem Kungsparken, który o tej porze dnia mienił się więcej niż jednym kolorem jesieni.




Dzień miał się już ku końcowi, gdy dotarłem do STF Vandrarhem, na ulicy Rönngatan. 


Tam czekał na mnie, wynajęty na jedną noc, solidny kawałek łóżka. Oczywiście w standardzie turystycznym, w którym czuję się najlepiej.
Pomijając korzystne kwestie budżetowe, to prawie zawsze można w takich przybytkach spotkać ciekawych ludzi z całego świata i zamienić słowo, w jakimś mniej lub bardziej barbarzyńskim języku.


Tym razem dane mi było dzielić pokój z rodowitym Szwedem, z którym od "czym się zajmujesz" szybko zeszliśmy na inne tematy. Jego o dziwo interesowała obecna sytuacja w Polsce, którą starałem się mu objaśnić. 
Z mojej strony padło natomiast pytanie o to, gdzie są ci wszyscy migranci, z którymi mają taki problem, a których jakoś niewielu spotkałem podczas mojej pół-dniowej wędrówki, przez pół miasta. Zostałem jednak lekko wyśmiany - problem uznawał on za medialnie wyimaginowany. Polecił mi, abym celem zwiększenia prawdopodobieństwa spotkania bardziej uciążliwych przybyszów z obcych krajów, powłóczył się po niektórych zakazanych dzielnicach - ale koniecznie nocą. 

Nie miałem jednak takiego zamiaru i noc postanowiłem przeznaczyć na odpoczynek. Lewak - pomyślałem i puszczając cichego bąka pod kołderką, zasnąłem.

Następnego dnia, po śniadaniu (oczywiście w formie szwedzkiego bufetu), ruszyłem niespiesznie w kierunku dworca, z którego miał mnie podjąć lotniskowy transport kołowy.

Starówka, którą mijałem, okazała się nie mniej ciekawa i kolorowa.


Brak ludzi i wczesna pora dnia dodawały temu miejscu dodatkowego nastroju i uroku.


W nowocześniejszej, miejscowej zabudowie również starałem się dostrzec coś interesującego.


Budowanie prostych, prostopadłych ścian uchodzi tutaj chyba za obciach.


Czasu jeszcze co nieco miałem, więc postanowiłem zerknąć do Dockan Marina, znajdującej się w pobliżu głównego portu miasta. Nigdy nie wiadomo - może kiedyś i tutaj zawitam od strony wody. A wtedy, nie będę już potrzebował locji ;)


Spacer pustymi chodnikami, przy kanałach portowych, prawie o świcie, to jest to co chyba też lubię.


Jakbym chciał się kiedyś niepostrzeżenie wysikać do portowego kanału, to znam już jedno odpowiednie miejsce.


Potem znalazłem coś, czego nie rozumiem. Nie wiem w sumie nawet co znalazłem. Myślę natomiast, że to coś raczej nikogo tutaj nie obraża ;)


W pewnej chwili zacząłem wyglądać dosyć niewyraźnie - to dobry czas na odlot!


Po drodze, dzięki uprzejmości pilota, zerknąłem jeszcze do mariny w Łebie...


I do Górek Zachodnich, gdzie cały czas stacjonowała jeszcze wtedy s/y Santa Pasta.


I tak zakończyła się moja, dość słabo strategicznie zaplanowana, wyprawa. Od tego czasu, stałem się niestety mniej ufny w stosunku do sprzedawców łódek - nawet tych skandynawskich, uważanych dotychczas za ludzi honorowych i uczciwych. Moje przyszłe poszukiwania jachtu będę już teraz prowadził w nieco mniej emocjonalny i naiwny sposób. 

Ale o tym, czy tak faktycznie będzie, to sobie już przeczytacie przy innej okazji :)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.