TEORIA
POSZUKIWAŃ
W ogóle, żeglarzu, jeżeli nie masz na utrzymaniu jakiejś spółki Skarbu
Państwa, nie grozi ci cywilizacja śmierci, nie jesteś tęczową zarazą ani
pedofilem w czarnej sukience i takie tam sprawy, to wystarczy, że odpowiesz
sobie na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie: czym lubię pływać.
A potem zacznij tym pływać...
To już drugi raz w moim życiu, jak poszukuję łódki - drugiej w moim życiu
łódki. Za pierwszym razem udało się za pierwszym razem. No, może nie zupełnie
tak od razu - jak pewnie zauważą uważni i wierni czytelnicy. Ale pierwsza i
jedyna wtedy wyprawa zagraniczna za morze przyniosła od razu oczekiwany
skutek.
Bardziej ciekawskim i wszystkim tym, którzy chcą nadrobić zaległości i zapoznać się z tą historią, polecam wcześniejszy wpis z 2016 roku.
Bardziej ciekawskim i wszystkim tym, którzy chcą nadrobić zaległości i zapoznać się z tą historią, polecam wcześniejszy wpis z 2016 roku.
Dużo się w sumie przez te kilka lat nie zmieniło w moich metodach lokalizacji
egzemplarzy wartych uwagi. Może jedynie to, że do listy stron www, pomocnych w
prowadzeniu skutecznych poszukiwań, dzisiaj dodać mogę jeszcze te:
No i może jeszcze jedną witrynę, będącą dla mnie jedną z wielu
inspiracji, przy próbie odpowiedzi na pytanie o to, czego właściwie
szukam:
Być może dlatego, że pozostaję nadal pod wpływem przeczytanej kiedyś
"Dzielności Morskiej", klasyczne konstrukcje jachtów morskich są przeze mnie brane pod uwagę,
w pierwszej kolejności.
Niestety, są to już konstrukcje wiekowe i znalezienie czegoś nie będącego w
stanie rozkładu i za rozsądne pieniądze, graniczy niemal z cudem - o czym
miałem się wkrótce przekonać...
PRAKTYKA
POSZUKIWAŃ
Zachęcony poprzednim sukcesem sprzed dwóch lat, wycelowałem w konkretny
obiekt pływający i pojechałem...
A raczej poleciałem - tym razem do Malmö.
A raczej poleciałem - tym razem do Malmö.
Wystawiony w ogłoszeniu (w dość przyzwoitej cenie) Monsun 31
nie dość, że znajdował się na liście "niebieskowodnych", to jeszcze
odpowiadał mi swoimi gabarytami i umeblowaniem wnętrza. Na dodatek, na
zdjęciach prezentował się znośnie.
Na miejscu, skorzystałem z transportu lądowego, oferowanego w pakiecie
podróżnym, przez tanią linię lotniczą. Rozwiązanie dość przyzwoite i
przystępne cenowo. Kilkuosobowy bus zabiera pasażerów spod lotniska
Malmö-Sturup i każdego rozwozi indywidualnie do celu. Jak się ma pecha i trafi
na tłok, to trochę to trwa, bo trzeba objechać pół miasta. Ale ja akurat
spotkałem trzyosobową wycieczkę i u bram mariny
Lagunen byłem w
niecałe 35 minut.
I na tym kończy się pasmo sukcesów tej wyprawy. Pożałowałem swojej pewności
siebie i tego, że nie umówiłem więcej jachtów do oglądania. Wizja lokalna na
wybranej łódce wykazała niestety, że właściciel, przy preparowaniu
dokumentacji zdjęciowej, celowo i z zimną premedytacją pomijał najbardziej
kłopotliwe ujęcia. Nie bardzo wiem w jakim celu to robił i czy na prawdę
uważał, że zostaną niezauważone przez kupującego.
Odklejająca się podsufitka w kabinie dziobowej i ślady obfitych zacieków od
razu rzuciły mi się w oczy. Były tak okazałe, że nawet pryszczaty na jedno oko
nie miałby powodów aby je przeoczyć.
Być może - ze względów pragmatycznych - zaryzykowałbym statek z nielegalną
plantacją marihuany w mesie, ale na uprawę penicyliny pod pokładem nie miałem
ochoty. Po dokładniejszej inspekcji, ślady zacieków i pleśni w centralnej
części kabiny doprowadziły mnie prosto do stójek relingów, po obu burtach.
Wyglądało na to, że cały pokład dziobowy mógłby stanowić poletko doświadczalne
dla badających cieki wodne różdżkarzy.
Nie zastanawiałem się już jednak nad przyczyną powstania takiego stanu rzeczy.
Taki uelastyczniony wilgocią pokład dyskwalifikował łódkę. Miękki to może być
na łódce jedynie... materac ;)
Korzystając z okazji, obejrzałem sobie jednak dokładnie cały statek, bo
wcześniej nigdy na takim nie byłem. No cóż - taki już mam styl robienia
statkowych zakupów :)
Z Albin Vegą się kiedyś udało, ale tutaj ukazała się kolejna porażka.
Ocenianie długości koi na podstawie znalezionych w internecie rysunków
(teoretycznie wykonanych w skali) okazało się mało skuteczne. Szybkie pomiary
wszystkich legowisk na oglądanej jednostce dały dość nieoczekiwane wyniki.
Najdłuższa koja miała jedynie 197cm długości.
Większość żeglarskiej populacji pewnie nie zwraca w ogóle uwagi na takie
rzeczy, ale ja nie mam zamiaru kupować łódki, na której będę leżał dość
ograniczony możliwością drzemki - i to nie będąc w butach na wysokich obcasach
i w kapeluszu.
Co do zdjęć feralnej jednostki - postanowiłem ich tutaj nie publikować.
Uznałem, że nie ma co psuć estetyki bloga i straszyć potencjalnych armatorów
starszych łódek. Trafiłem na minę - zdarza się, ale świat nie może być taki
całkiem wredny i zły. Wszystkie więc zdjęcia, jak i całą wizję lokalną
postanowiłem spuścić w kibel niepamięci. Miałem nawet nie wspominać o tym
zdarzeniu na blogu, ale...
Korzystając jeszcze z całego wolnego popołudnia, jak i ranka następnego dnia,
zdecydowałem się na obejście okolicy z buta. Miasto okazało się być na tyle
ciekawe i niebrzydkie, że zdjęciami które wtedy zrobiłem, postanowiłem się z
kimś podzielić.
KTO MAŁO SZUKA
TEN DUŻO ZWIEDZA
Sama marina malownicza nie jest, ale ilości miejsca dla jachtów na wodzie i
lądzie można tylko pozazdrościć.
Do centrum Malmö było jakieś 4km, ale pogoda sprzyjała spacerom.
Miałem też białą mewę (sprawdziłem czy nie królik) wskazującą mi drogę.
Wychodziły w morze na jakieś 200 metrów.
Mała marina Västra Hamnen napatoczyła się po drodze.
Wejście do tego małego portu to szeroki na jedynie 10 metrów, kręty przesmyk
między falochronami, wymagający za pewne albo idealnych warunków pogodowych,
albo dobrego ubezpieczenia i odwagi skippera.
Tuż obok zamieszkiwali miłośnicy letnich wieczorów z komarami.
Było już dawno po sezonie, więc spacerowe nabrzeża świeciły pustkami, pomimo
słonecznej pogody.
W końcu osiągnąłem swój celownik i tym samym zmuszony byłem obrać nowy cel
wędrówki.
Nieopodal tego wybryku architektury, znalazłem prawdopodobnie najlepiej
strzeżony parking rowerowy na świecie.
Nie mając co ze sobą dalej począć, postanowiłem zwiedzić (znajdujące się
jakieś 1.5 km drogi stąd) Malmö Castle.
Zamek ten Szwedzi odziedziczyli po Duńczykach, którzy kiedyś panoszyli się
strasznie na tych terenach,.
Ale pogoda tego dnia była za ładna aby gnić w średniowiecznych murach, jak
jakiś zakonnik czy inny rycerz z zakutym łbem.
Dzień miał się już ku końcowi, gdy dotarłem do STF Vandrarhem, na ulicy
Rönngatan.
Tam czekał na mnie, wynajęty na jedną noc, solidny kawałek łóżka. Oczywiście
w standardzie turystycznym, w którym czuję się najlepiej.
Pomijając korzystne kwestie budżetowe, to prawie zawsze można w takich
przybytkach spotkać ciekawych ludzi z całego świata i zamienić słowo, w
jakimś mniej lub bardziej barbarzyńskim języku.
Tym razem dane mi było dzielić pokój z rodowitym Szwedem, z którym od "czym
się zajmujesz" szybko zeszliśmy na inne tematy. Jego o dziwo interesowała
obecna sytuacja w Polsce, którą starałem się mu objaśnić.
Z mojej strony padło natomiast pytanie o to, gdzie są ci wszyscy migranci, z
którymi mają taki problem, a których jakoś niewielu spotkałem podczas mojej
pół-dniowej wędrówki, przez pół miasta. Zostałem jednak lekko wyśmiany - problem uznawał on za medialnie wyimaginowany. Polecił mi, abym celem zwiększenia
prawdopodobieństwa spotkania bardziej uciążliwych przybyszów z obcych
krajów, powłóczył się po niektórych zakazanych dzielnicach - ale koniecznie nocą.
Nie miałem jednak takiego zamiaru i noc postanowiłem przeznaczyć na
odpoczynek. Lewak - pomyślałem i puszczając cichego bąka pod kołderką, zasnąłem.
Następnego dnia, po śniadaniu (oczywiście w formie szwedzkiego bufetu),
ruszyłem niespiesznie w kierunku dworca, z którego miał mnie podjąć
lotniskowy transport kołowy.
Starówka, którą mijałem, okazała się nie mniej ciekawa i kolorowa.
Brak ludzi i wczesna pora dnia dodawały temu miejscu dodatkowego nastroju i
uroku.
W nowocześniejszej, miejscowej zabudowie również starałem się dostrzec coś
interesującego.
Budowanie prostych, prostopadłych ścian uchodzi tutaj chyba za obciach.
Czasu jeszcze co nieco miałem, więc postanowiłem zerknąć do Dockan
Marina, znajdującej się w pobliżu głównego portu miasta. Nigdy nie wiadomo -
może kiedyś i tutaj zawitam od strony wody. A wtedy, nie będę już
potrzebował locji ;)
Spacer pustymi chodnikami, przy kanałach portowych, prawie o świcie, to jest
to co chyba też lubię.
Potem znalazłem coś, czego nie rozumiem. Nie wiem w sumie nawet co
znalazłem. Myślę natomiast, że to coś raczej nikogo tutaj nie obraża ;)
W pewnej chwili zacząłem wyglądać dosyć niewyraźnie - to dobry czas na
odlot!
Po drodze, dzięki uprzejmości pilota, zerknąłem jeszcze do mariny w Łebie...
I do Górek Zachodnich, gdzie cały czas stacjonowała jeszcze wtedy s/y Santa
Pasta.
I tak zakończyła się moja, dość słabo strategicznie zaplanowana, wyprawa. Od
tego czasu, stałem się niestety mniej ufny w stosunku do sprzedawców łódek -
nawet tych skandynawskich, uważanych dotychczas za ludzi honorowych i
uczciwych. Moje przyszłe poszukiwania jachtu będę już teraz prowadził w
nieco mniej emocjonalny i naiwny sposób.
Ale o tym, czy tak faktycznie będzie, to sobie już przeczytacie przy innej
okazji :)
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.