14 sierpnia 2022

Rejs "Zdradzieckie mordy jadą na fiordy" - Etap 4 (Stavanger - Göteborg) - s/y Darwin (HR 312) - 07.08-12.08.2022

 

Będąc niedawno sponiewierany w Skagerraku, nieco obawiałem się kolejnego etapu rejsu, który miał znowu przebiegać właśnie przez tę cieśninę. Nieco pewności i odwagi dodawał mi jednak fakt, że tym razem powinno być z wiatrem oraz to, że załogę zasiliło dwóch jachtowych sterników morskich, wywodzących się z tej samej renomowanej szkoły co i ja ;)

WSZĘDZIE
WODA


07.08.2022

Arek i Mariusz zdążyli się już rozgościć na pokładzie Darwina. Wczorajszy wieczór przy szklaneczce czegoś mocniejszego pozwolił odświeżyć wspomnienia z Jastarni, gdzie w Akademii Jachtingu zdobywaliśmy swoje plastikowe przepustki na morze. Teraz nadszedł czas na sprawdzenie się w praktyce.


O godzinie 1530 opuszczamy Stavanger.


Pogoda bardzo norweska. Ruszamy wzdłuż wybrzeża w kierunku NW.


Za latarnią Tungenes Fyr, skręcamy w lewo na południe. Chwilę wcześniej mija nas prom kursujący prawdopodobnie na trasie między Stavanger a leżącą niedaleko wyspą Kvitsøy.


O godzinie 2000 niebo przeciera się i słońce suszy nam mokre od deszczu szyby owiewki. Jednak nie trwa to długo, ponieważ wkrótce zachodzi.


Płyniemy wzdłuż wybrzeża trzymając się w okolicach 2NM od brzegu. Gdzieś w środku nocy mijamy Egersund.

Nad ranem mijamy lewą burtą Kirkehamn, w którym cumowaliśmy w jednym z poprzednich etapów rejsu. Bardzo fajna miejscówka, która na pewno spodobałaby się mojej załodze. Ale nie chwaliłem jej zbyt przesadnie, ponieważ osobiście chciałem zwiedzić jakieś nowe miejsce ;) 

Za wyspą Andabeløy wbijamy się w fiord prowadzący do miejscowości Flekefjord, o której słyszałem wiele dobrego - choć nie pamiętam już skąd.


Wiatr w szkierach siada do zera i aby poruszać się do przodu musimy włączyć silnik.


Okolica malownicza, lecz jak to na kraj żyjący z wydobycia ropy naftowej, w co drugiej zatoce spotyka się tu różnego rodzaju mechaniczne dziwolągi.


Widok zabudowań Flekefjord rzuca niektórych o pokład.


O godzinie 0900 rano stoimy już zacumowani w miejskiej przystani.


Mimo, że promuje się tu raczej kajakarstwo, opłata za postój jachtu żaglowego wynosi jedyne 100NOK, czyli okolice 40PLN. To połowa tego co na naszym Helu i na dodatek wliczone są tu w cenę sanitariaty, woda i prąd. A postój do 12h jest darmowy! 
Płatność kartą w parkomacie znajdującym się na przyległym do przystani parkingu.


Ilość kłódek na tutejszym moście odpowiada mniej więcej wielkości przystani.


Mnogość artystycznych akcentów w mieście jest jednak imponująca.
I jak w każdym starszym miasteczku norweskim spotyka się tu wąskie uliczki z białymi domkami.


Niektóre białe domki są większe od innych białych domków.


Ja jednak wzrokiem poszukuję jakiegoś sklepu z artykułami metalowymi. Potrzebuję naprawić pokrywę pompy od toalety, której już nie trzymają wkręty. Potrzebuję znaleźć gdzieś dwie dłuższe śruby M4 lub M5 i skręcić wszystko na przelot. Zestaw naprawczy jaki znajduję w bakiście obejmuje tylko wymianę uszczelek.

Po raz pierwszy nie zabrałem w rejs całego majdanu ze swoimi śrubowymi "przydasiami". Stwierdziłem, że nie będę dodatkowo obciążał jachtu i zapakowałem tylko kilka reprezentacyjnych  śrubek i na złość nie mam akurat tego czego potrzebuję.

Znajduję w mieście market budowlany, ale na zapytanie o M4x6 sprzedawca pokazuje mi jakieś olbrzymie skręcane kotwy budowlane i informuje, że to najmniejsze gwintowane ustrojstwo jakie posiadają w ofercie. Muszę podziękować. Ja chcę akurat dzisiaj skręcić delikatną obudowę z tworzywa sztucznego, a nie naprawiać przęsło mostu. 

Upewniwszy się, że nie ma w mieście żadnego innego sklepu z pożądanym asortymentem, robię przebieżkę z kapeluszem po łódkach cumujących w marinie. Jednak tutejsi żeglarze albo nie miewają awarii albo sami nie naprawiają swoich łódek. Skrzynki narzędziowe, jeżeli w ogóle są, to świecą pustkami. 

Nie pamiętam już skąd,  ale gdzieś zmocowania kosza tratwy wykręcam dwie mniej niezbędne i dłuższe śruby i udaje mi się skręcić pompę w prawie niecieknącą całość.
Na ogarnięcie pompy schodzi mi prawie całe popołudnie. 

Po południu, w marinie odwiedza nas znany z forów żeglarskich, organizator miejscowego festiwalu folkowego, utalentowany muzyk Paweł (znany również jako Paco). Niestety nie od razu go kojarzę, więc zamieniamy jedynie kilka zdań, jakie zamieniają ze sobą turyści przy spotkaniu na szlaku.

Dowiaduję się od Paco, że jutro rano przypłynie tutaj STS Fryderyk Chopin. Opowiada też czego jeszcze ciekawego we Flekefjord nie zobaczyliśmy i czego już nie zdążymy zobaczyć, bo jutro wypływamy.
W zamian, ja chwalę się skąd i gdzie płyniemy. A on dowiadując się o naszych planach, poleca nam malowniczą trasę ciasnymi przejściami między szkierami do Lillesand. Jeszcze wtedy o tym nie wiemy, ale rada ta bardziej niż tego chcemy urozmaici nasz rejs i wzbogaci znacząco moje skipperskie doświadczenie ;)

Nic więcej ciekawego się już tego dnia nie dzieje. Pozostaje mi więc jedynie wieczorny spacer po okolicy.


A że zmęczony jestem dzisiaj ponad normę, więc jest to spacer tylko po najbliższej okolicy.


Braki w mojej dokumentacji fotograficznej nadrobić można oglądając przygotowany przez Paco film promujący Flekefjord.



WSZĘDZIE
SKAŁY

09.08.2022

Wstajemy tuż przed wschodem słońca i zaczynamy wypatrywać sławnego polskiego żaglowca.


Ale ponieważ nie pojawia się, więc jak tylko promienie słońca zaczynają ogrzewać nam pokład, oddajemy cumy i ruszamy ku nowej przygodzie. Jest kwadrans po siódmej.


W pewnej chwili coś dostrzegamy. Nie potrafimy z tej odległości odczytać nazwy na burcie, ale na Chopina nam to nie wygląda.


Dopiero po kolejnych dziesięciu minutach oczom naszym ukazuje się coś, co bardziej przypomina żaglowiec.


A wygląda na prawdę świetnie, więc robimy mu jeszcze kilka ujęć z profilu i płyniemy tam gdzie zaplanowaliśmy. 


Kierując się na południe, szybko zostawiamy za sobą fiordy i szkiery.


Pozostaje nam tylko opłynąć latarnię Lista i pożeglować wzdłuż norweskiego wybrzeża na wschód.


Wieje idealnie w rufę, choć początkowo słabo i grot nam łopocze. Płyniemy więc na samej genui i wspomagamy się nieco silnikiem. 


Ale wiatr systematycznie przybiera na sile i aby zwiększyć siłę ciągu, od godziny 1200 przybieramy już formację motyla.


Akwen jest sporo uczęszczany i co jakiś czas spotykamy mniej lub bardziej klasyczne jachty.


Gdy tak sobie płyniemy, a morze nam szumi i słońce nas grzeje...

Nagle Mariusz, który zszedł na chwilę pod pokład, staje w zejściówce z szeroko otwartymi wszystkimi otworami twarzy. Wpatrzony gdzieś ponad panel solarny za rufę, z zapartym tchem woła "O kuuuurwaaa!!!".

Odwracam się odruchowo i... Widzę czerwony dziób kadłuba, którego wysokość i bliskość oceniam jedynie przez zadartą wysoko w górę głowę. Momentalnie wciskam "stand by" na panelu sterowania autopilota i chwytając rumpel szybko odpadam w bok.
Dosłownie chwilę później mija nas olbrzymi czerwony kadłub, którego maszynownię na rufie słyszymy teraz głośno i wyraźnie. Właśnie teraz zdajemy sobie sprawę, że gdy płynął za nami i skierowany był do nas dziobem zupełnie nie słyszeliśmy jego silników.

Czasem tak bywa, że siedzi trzech w kokpicie i każdy zakłada, że ktoś z tych dwóch pozostałych robi aktualnie na łajbie za oko. I na dodatek polega na alarmie zbliżeniowym AIS, który z powodu dużego ruchu jachtów został na tym etapie wyłączony.
Dlaczego jednak tak duży, komercyjny statek nie dawał sygnałów ostrzegawczych lub nie wołał nas na VHF, tego się już nie dowiemy. 

Cholerny zbieg kilku pozornie nieistotnych okoliczności mógł nas sprowadzić na samo dno. Znowu potwierdza się powiedzeni, że żeglarz nie tylko powinien mieć odwagę i umiejętności, ale przede wszystkim musi mieć trochę szczęścia ;)

Dwie godziny później mamy już bardzo dobry wiatr o sile podchodzącej pod 20kn, co daje nam bardzo dobrą prędkość powyżej 6.5kn


Kierunek wiatru nie zmienia się, więc i my nic w naszym układzie żagli nie zmieniamy.


Nuda to najtrudniejszy aspekt morskiej żeglugi - szczególnie dla wychowanych na mazurach żeglarzy. Na szczęście na pokładzie mam tym razem turystycznego akustycznego sześciostrunowca, który na całe godziny potrafi zająć niejednego żeglarza z ADHD.


Od piosenki do piosenki fale robią się większe, o czym świadczą coraz większe prędkości chwilowe naszego kadłuba przy zjazdach z tych fal.

W sumie to mamy wspaniałe żeglarskie warunki do pływania w pożądanym kierunku. Mnie jednak nieco niepokoi motylowy układ żagli, w obliczu coraz bardziej pofalowanego morza. W końcu jestem na Morzu Północnym pierwszy raz i obowiązuje mnie zasada domniemanego strachu przed nieznanym ;)


Kiedy zaczyna podwiewać w okolice 25kn postanawiam zredukować powierzchnię żagli. Nikt nie ma jednak ochoty odwracać się dziobem do fali i być zalanym słoną wodą podczas pracy na pokładzie. Niestety mój system refowania nadal wymaga takiego obrotu sprawy i co gorsze aktywności na zewnątrz kokpitu. Wykorzystujemy lukę w szkierach i wprowadzając w błąd naszych AIS-owych followersów udajemy, że skręcamy do Kristiansand.


Osłonięci od fali szkierami robimy pętelkę, podczas której zrzucamy grota. Chwilę potem znowu jesteśmy na pełnym morzu.


Przez kolejną godzinę wiatr dobija do 28kn i potem dopiero powoli słabnie. Już tylko od czasu do czasu rufę nieznacznie unosi jakaś większa, zabłąkana fala.


Około godziny 2130 dopływamy do miejsca, w którym według Paco mieliśmy wbić się między szkiery. Robi się już jednak szaro i widoki jakie nam obiecano mogą nie być już takie spektakularne. Na dodatek, trasa wśród skał zawsze wydłuża czas podróży względem otwartego morza.
Wyrażam swoje wątpliwości załodze, w zamian wysłuchując jak namawiają mnie aby jednak tam wpłynąć. A bo nie byli w fiordach i inne takie chwytające za serce argumenty w końcu mnie przekonują. Na szybko więc wyznaczam na ploterze nową rutę - kilka nowych waypointów, klik w 'follow' i skręcamy między skały.


Wchodzimy w szkiery przed wyspą Kalvøya. Słońce chowa się za horyzont, a pochmurne niebo przyciemnia dodatkowo scenografię.

I od razu wpadamy w jeden z najwęższych przesmyków na trasie. Miejsca na kadłub na jakieś 20 metrów (na kil nieco mniej), ale przy jeździe na silniku nie robi na nas dużego wrażenia. Bywało gorzej.


Znaki nawigacyjne przypominają mi kopce nawigacyjne oznaczające starożytny szlak żeglowny, którego dostępną nadal częścią płynąłem kiedyś w archipelagu Gryt.


Trasa może i jest ładna, ale dużo traci pewnie przez braki w oświetleniu światłem słonecznym. Wszyscy jednak staramy się podtrzymać atmosferę zachwytu, aby usprawiedliwić decyzję zmiany trasy.


I płyniemy sobie tak spokojnie (choć w zachwycie) przez kolejne mikro sundy, aż do mostu Justøybrua.


Od mostu zdaje się, że mamy jeszcze jakieś pół mili morskiej do celu, jakim jest przystań w Lillesand. Przynajmniej tak wynika z mojej na szybko wyznaczonej ruty na ploterze.


Kiedy dobijamy do ostatniego waypointa jest już zupełnie ciemno. Bezksiężycowa pochmurna noc znacznie utrudnia orientację w otoczeniu. Jak to bywa u mnie w takich momentach, zaczynam być nieco spięty - chciałem zdążyć zacumować przed zmrokiem i nie włóczyć się po ciemku wśród obcych skał.

Przed dziobem mrok. Jedziemy już prawie tylko na ploterze. Na szczęście, w odległości kilkunastu metrów przed celem zauważamy w ciemności pomost z wolnym y-bomem, gdzie zgrabnie cumujemy. Załoga spokojnie poprawia odbijacze i klaruje jacht, podczas gdy ja...

Kiedy oderwany w końcu od plotera wzrok przywyka nieco do ciemności i zaczynam rozróżniać kontury na brzegu, coś mi nie pasuje. Pomost nawet spory, ale miejscówka jakaś zbyt mikra i ciemna jak na miejską marinę.
Zmniejszam zoom na mapie plotera i spostrzegam nagle, że zacumowaliśmy o jedną czy dwie zatoki za wcześnie. 

Problem z małym ekranem plotera polega na tym, że albo widzi się większy fragment świata, ale nie można precyzyjnie postawić waypointa, albo ma się zbliżenie na wycinek mapy ze szczegółami, ale wtedy nie do końca wiadomo, w którym miejscu świata się on znajduje. 

I tak się stało tym razem, że wyznaczając w pośpiechu nową trasę, omyłkowo wybrałem jakąś prywatną marinę zamiast docelowego Lillesand.

Nie wiem skąd u mnie ten paniczny pośpiech i przed czym chcę zdążyć, skoro zmrok i tak nas już dopadł, ale uruchamiam dopiero co zgaszony motorek i zaczynam dość żwawo wydawać komendy zabrania cum na pokład.

Podczas gdy Arek z Pawłem zbierają cumy, ja wycofuję łódkę z ygreka i obracam dziobem o 180 stopni. Jakoś z pośpiechu, lenistwa, rutyny czy zapomnienia nie zmieniam powiększenia mapy na ploterze i jadę intuicyjnie kursem prowadzącym między wysepką Slåttholmen a lądem za wschód w kierunku Lillesand.

Chwilę potem, do kokpitu wraca Arek i dostosowuje zoom mapy. Sekundę później słyszę jak krzyczy abym natychmiast dał wstecz, bo jedziemy prosto na mieliznę. Mamy już wtedy 5.5kn SOG.

Co ja będę sobie zużywał przekładnię nagłą zmianą kierunku obrotów śruby - przemyka mi podstępnie przez myśl. I zamiast cofnąć manetkę, zamierzam po prostu szybko zawrócić. W momencie skrętu rumpla kadłub zatrzymuje się nagle w miejscu i rozlega się dźwięk, którego nigdy już chyba nie zapomnę...

Kadłub łódki działa jak pudło rezonansowe w przypadku najechania kilem na skałę. A to właśnie nastąpiło. Jacht w ciągu sekundy wyhamowuje z 5kn do zera, lekko unosi się na chwilę rufa, po czym kadłub przechyla się jakieś 10 stopni na prawą burtę. Przy próbie ruszenia w przód lub tył kręcimy się w kółko wokół kila.

Odgłos z wnętrza kabiny przypomina scenę burzenia miasta przez Mechagodzillę. Zastanawiam się kiedy zaczniemy iść na dno.

Zachowuję jednak spokój i głośno ale spokojnie zwracam się do załogi słowami: "Niech bóg ma nas w swojej opiece!"...

To oczywiście żart. Prawda jest taka, że na dłuższą chwilę wpadam w tryb bezradności i rzucam kurwami na wszystkie strony. Jestem maksymalnie poirytowany swoją głupotą. Zaczynam myśleć, że to koniec rejsu.
To moja pierwsza w życiu mielizna, co może i nieco usprawiedliwia moją bardzo spontaniczną i na pewno zbyt emocjonalną reakcję. Do porządku przywracają mnie załoganci, gratulując mojego pierwszego razu i tłumacząc spokojnie, że to nie koniec świata.

I mają rację. Polecam szybko sprawdzić załodze zenzę. Jest dobrze - znaczy nie jest beznadziejnie, bo jest sucho. Co robić dalej? Wzywać jakiejś pomocy na radio? Ale jak? Życie w sumie nie jest zagrożone, więc chyba "pan pan"?

Pojawia się też pytanie czy mamy obecnie przypływ, czy może odpływ - znaczy się będzie lepiej czy gorzej jeżeli po prostu poczekamy, czy może szkoda każdej minuty na rozważania. Przy tak znikomym oddziaływaniu pływów na jacht w tej okolicy oczywiście tego wcześniej nie śledziłem. Zupełnie więc nie mam pojęcia w jakiej fazie się obecnie znajdujemy.

Bierzemy latarki i badamy otoczenie jachtu. Wokół łódki, pod wodą, ze wszystkich stron widać tylko jakieś morskie bujne zielsko. Trudno jest ocenić głębokość i jeszcze trudniej obrać trasę ucieczki. 

Każda próba zejścia z mielizny powoduje tylko zgrzyt laminatu o skałę i kręcenie się jachtu w kółko, co nie poprawia naszej orientacji w terenie w ciemnościach. Pojawiają się różne śmiałe propozycje - ktoś twierdzi, że tylko do przodu mamy szansę i żeby dać całą na przód. Mijają kolejne minuty...

Opanowuję w końcu emocje i zaczynam myśleć rozsądnie. W sumie to zaczynam w końcu po prostu cokolwiek myśleć. Dając silnikiem w przód, obracam jacht w położenie jakim wjechaliśmy w cały ten bajzel i staram się dając mocno wstecz zejść z mielizny. Jednocześnie, załodze polecam dociążyć pochyloną ku wodzie burtę, aby zwiększyć przechył. Nie od razu się udaje, a okolica zasnuwa się mgłą utkaną z naszych spalin. Ale w końcu skała nas wypuszcza. Jacht się prostuje, pudło rezonansowe milknie.

Wycofujemy się jeszcze kawałek, odkręcam i już dziobem do przodu omijamy wyspę Slåttholmen od południa. Łódka idzie z maksymalną prędkością 3.5kn, ale nie ma wibracji, więc śruba raczej nie jest poważnie uszkodzona. Coś jednak jest nie tak, ale obadamy to później. Po około 25 minutach żeglugi w morku jesteśmy już w marinie gościnnej Lillesand.

Czuję się tej nocy paskudnie. Jestem wściekły na siebie za bezmyślną rutynę w działaniu, zbędny pośpiech, za paraliż decyzyjny i zbyt emocjonalną reakcję na problem... I gdyby nie to, że trzeba jeszcze wrócić jakoś do domu, to bym w tej chwili rzucił to całe żeglarstwo w pizdu.


WSZĘDZIE
MEDUZY


10.08.2022

Jakoś nie mogę długo spać. Wstaję już o 0700. Cały czas zastanawiam się w jakim stanie jest kil. Sprawdzam zęzę. Na szczęście nadal jest sucho.



Ubieram piankę, maskę i schodzę po drabince rufowej. Woda jest lodowata, ale jej przejrzystość oczarowuje zmysł wzroku. Log na łódce pokazuje 14 metrów, a ja zanurzając tylko głowę pod wodę widzę dno... Choć trochę zasłaniają mi go meduzy - jest ich na prawdę dużo. Trzeba na nie oczywiście uważać, ale nie one mnie teraz martwią najbardziej.

Na rozgrzewkę, najpierw oczyszczam śrubę napędową z traw, które nawinęły się na nią wczoraj w takiej ilości, że nie była w stanie się całkowicie rozłożyć. Stąd też zapewne utrata prędkości jachtu - całe szczęście ciągu starczyło na manewr zejścia z mielizny. Śruba jak i płetwa sterowe nie są jednak nawet draśnięte. To dobrze.
 
Następnie biorę większy oddech, składam się w scyzoryk i daję nura pod kil. Nie mogę uwierzyć własnym oczom więc po wynurzeniu nurkuję jeszcze raz. Kil posiada tylko kosmetyczne zadrapania od spodu w przedniej części. Sięgają one co prawda laminatu, ale najgłębszy zadzior nie ma więcej niż 2mm głębokości. Tak przynajmniej oceniam manualnie, nie wierząc do końca w to co widzę i wkładając w świeżą ranę swoje palce. 

Będzie dobrze - myślę sobie i wynurzam się z szerokim bananem na twarzy. Cały stres schodzi ze mnie od razu, na tyle, że robię jeszcze małą przebieżkę po basenie mariny kraulem, upajając się błękitem wody. A nurkowanie między meduzami w błękitnej toni nastraja mnie jeszcze bardziej pozytywnie. 
Nie sikam oczywiście w wodzie, bo mam na sobie piankę, którą kiedyś być może będę chciał wystawić na sprzedaż jako "nie sikaną" ;)

Przy wyciąganiu jachtu pod koniec października, miejsce spotkania ze skałą będzie wyglądać tak jak na załączonym obrazku.


Tymczasem Lillesand powitało nas od samego rana bardzo ładną pogodą. Postanawiamy więc zajrzeć nieco w głąb lądu.


Odpływ spowodował, że lądu do zwiedzania było nieco więcej.


Idąc brzegiem w kierunku wschodnim, po minięciu prywatnej mariny, skręcamy za szlakiem do lasu.


Nie mając żadnego planu wędrówki, trochę błądzimy. Ale cały czas trzymamy się jakiejś ścieżki.


Po drodze spotykamy różne dziwne, jak na las przystało, rzeczy.
W końcu wychodzimy na jakąś polanę. Jest gorąco, więc motywem przewodnim wyprawy staje się znalezienie przyzwoitego kąpieliska.


Niestety, spotykane brzegi są albo skaliste i niedostępne albo muliste. Dochodzimy do jakiejś asfaltowej drogi i podążamy nią z nadzieją w sercach.


Niestety jest to ślepa uliczka, która prowadzi nas na tereny prywatnych posesji. Na jednej z nich znajdujemy nawet zgrabną ławeczkę. Daleko jej prestiżem (a na pewno budżetem) do naszych patriotycznych.


Napotykamy się też na skamieniałość z XXI wieku.


Wracamy szukać szczęścia do lasu, ale tutaj oprócz jagód nic ciekawego nie znajdujemy... 

No może jeszcze oprócz jednego intrygującego drogowskazu. Postanawiamy więc iść we wskazywanym kierunku.


I to okazuje się najlepszą decyzją tego dnia.


Znajdujemy nie tylko świetny punkt widokowy na morze, ale i potencjalnie dobre dzikie kąpielisko.


Jak sprawdzę potem na mapie, znajdujemy się nad cieśniną Skjødøsund oddzielającą stały ląd od małej wyspy Skjøtøya, leżącej jakieś 3 km na wschód od Lillesand.



Aby dostać się do wody, należy jeszcze zejść w dół po stromej skale. Ale efekt opłaca się podjęcia tego wysiłku.


Otoczenie kojarzy nam się raczej z kolorystyką mórz południa Europy niż z szarą północą, ale widocznie nie znamy dobrze tych zakątków naszego globu.

Ja już mam dzisiaj dość zimnej wody i orzeźwiam się wystarczająco mocząc tylko stopy. Ale chłopaki korzystają ile wlezie. Arek wykonuje nawet serię skoków ze skał, celem wylansowania się na tik-toku.


Po długiej kąpieli i jeszcze dłuższym odpoczynku, wspinamy się z powrotem po skałach na górę.



Powoli wracamy do mariny. W lesie zbieramy jeszcze  i najadamy się do syta jagodami, których jest tu miejscami więcej niż pełno.


A w porcie, jak to w porcie latem. Panuje tu atmosfera bardziej lub mniej aktywnego wypoczynku. Oczywiście po tak intensywnym dniu, przyłączamy się do tej mniej aktywnej formy. I tak powoli zastaje nas noc.



WSZĘDZIE
STATKI


11.08.2022

Wstajemy dosyć późno. Cumy oddajemy po śniadaniu i kawie, gdy jest już grubo po godzinie 1000.


Podpływamy jeszcze do pomostu z dystrybutorami paliwa, usytuowanego na wschodnim brzegu zatoczki, w której znajduje się nasza marina. Jest nieco stresu, bo głębokości na mapie słabo oznaczone, a przy skraju stanowiska do tankowania wydaje się być bardzo płytko. Udaje się nam jednak zaczerpnąć świeżej ropy bez bio komponentów i punktualnie o godzinie 1100 ruszamy w drogę.


O 1120 mijamy latarnię Saltholmen i tylko jedna wysepka zostaje do ominięcia, aby wypłynąć na mokrego przestwór oceanu.


Wyjście ze szkierów zajmuje nam około 30 minut. Załoga, jak tylko czuje w nozdrzach pełne morze, nie potrafi usiedzieć długo w kokpicie.


Wiatr znowu mamy sprzyjający. Stawiamy żagle. Wieje pod 20kn, a my po dnie robimy spokojnie ponad 6kn.

Naszym celem na ten etap rejsu jest oddalony o jakieś 140NM szwedzki Goteborg. Mariusz i Arek mają nieco napięte terminy powrotu i musimy w związku z tym jechać najkrótszą drogą przez Skagerrak.

Pogoda jak i atmosfera w kokpicie iście adriatycka. Załoga nie do końca zadowolona jest z obowiązku noszenia kamizelek, ale doskonale nie daje tego po sobie poznać.

Mając przed sobą nockę po dość zatłoczonym kawałku morza, postanawiam jak najwięcej odpoczywać i nie wytracać życiowej energii.


Podsypiam sobie w koi i tylko od czasu do czasu zaglądam na górę, aby potwierdzić, że wszystko jest w porządku. 

Podczas jednego z taki moich wyjść chłopaki stwierdzają, że nigdy nie widzieli tak szeroko otwartych oczu, jakie miałem przez chwilę. Wszystko dlatego, że akurat jak wychodzę po schodkach zejściówki, tuż za rufą, przy prawej burcie, z wody wyskakuje tuńczyk o rozmiarze, o którym nie miałem pojęcia, że w tabeli rozmiarów tuńczyka występuje. Ma chyba ze dwa metry długości i przez chwilę znajduje się w całości około pół metra nad wodą, lecąc równolegle do naszej prawej burty. 

Chłopaki akurat są wtedy tyłem do całej akcji, więc liczą na ponowny wyskok. Przy powierzchni, tuż przy burcie kotłuje się ławica spanikowanych makreli, więc szansa jest. Niestety tuńczyk nie powtarza już swojego popisowego numeru.

Nie wiem jaka jest szansa aby z tak bliska zobaczyć to, co właśnie widziałem, ale oszacowałem nieskromnie, że jest to jeden na milion ;)

Po południu temperatura powietrza spada i trzeba oficjalnie zamknąć kostiumową imprezę na sundecku. Na naszej trasie pojawiają się też pierwsze komercyjne jednostki i musimy nieco bardziej uważać.


Początek nocy przebiega spokojnie. Fale nieco bryzgają na pokład, ale potem morze się uspokaja.


Podążamy za czerwonym promieniem rzucanym przez światło nawigacyjne na żagiel. Nic poza tym innego nie widać.


Końcówka nocy staje się jednak bardzo emocjonująca, gdy dopływamy do północnego cypla Jutlandii, gdzie panuje wzmożony ruch statków.

Nie dość, że jest ich dużo, to dodatkową trudność stanowi dla nas przewidywanie ich zaplanowanej trasy. Część jednostek wychodzących z Kattegatu płynie bowiem prosto do Oslo, a część skręca na zachód w kierunku Morza Północnego.
Nasza najkrótsza trasa do Goteborga przebiega właśnie po zakręcie tej ruty i to stanowi dla nas nie lada wyzwanie. Staramy się trzymać poza rutą, ale i tak wszystko co płynie z południa, zanim skręci na zachód ma wektor skierowany prosto na nas. Daje to nam solidnego kopa adrenaliny, bo odległości robią się już rzędu 2-3 NM. To praktycznie daje jedynie kilka minut na ewentualną reakcję i ucieczkę spod dziobu takiego grubasa.

Kiedy już ostatni ze wszystkich problematycznych statków skręca tam, gdzie mieliśmy nadzieję, że skręci, oddychamy w końcu z ulgą.

Ale trwa to może ze trzy minuty i znowu adrenalina wskakuje na wyższy poziom. Na pustym już przed naszym dziobem ekranie plotera z południa nagle wychodzi na nas flota kilku komercyjnych jednostek. Poruszają się poza torem i są rozproszeni na szerokości około 5 NM.

Ponieważ zoom plotera utrzymywany był cały czas w granicach kilku NM, aby analizować ruch statków na rucie, zupełnie nie przygotowało nas to na ten atak.

Ploter skojarzył mi się przez chwilę z ekranem konsoli do gier. Czuję się jak bym właśnie przeszedł jakiś etap gry (powiedzmy River Ride) i właśnie zaczynał kolejny, ale sporo trudniejszy.

Ponieważ statki są w zasięgu wzroku, sięgam po lornetkę i przyglądam się ich oznakowaniu. I jak na złość każdy jeden ma zielone światło nad białym. Znaczy się trałują - no ja pierdolę! 

Płyną prosto na nas. Z prawej strony mamy rutę, na którą nie możemy wejść, bo cały czas trwa tam ruch innych statków. A po za tym nie wiemy ile metrów za kutrami ciągną się te ich sieci, więc awaryjnie nie  będziemy mogli opuścić ruty, gdy zajdzie taka potrzeba.

Myślę, czy nie zagadać przez radio i coś uzgodnić. Ale w sumie co mogę się spodziewać usłyszeć? Po prawej mam rutę, po której nie powinienem ani ja ani oni płynąć, a kutry trałujące na pewno mają pierwszeństwo przed takimi turystami jak my. Uciekamy więc kierując jacht w lewo na E. 

Po jakiejś minucie czy dwóch zauważam, że nasza prędkość na żaglach nie wystarczy aby uciec przed stadem kutrów. Idziemy kursem kolizyjnym z przynajmniej trzema kutrami. Długo się nie zastanawiając zapuszczam silnik, który już po chwili daje nam dodatkowe 1.5 węzła prędkości. To musi wystarczyć. Jedziemy teraz w okolicach 7.5kn dobijając do teoretycznie wyznaczonej przez fizykę prędkości granicznej kadłuba.

No i udaje się. Ale ostatniemu kutrowi na skraju stada przechodzimy dosłownie na 200m przed dziobem. Wracamy na kurs i sprawdzając, że nie ma kolejnego etapu gry oddycham z ulgą.

Podczas całej tej akcji staram się zrobić kilka zrzutów ekranu z plotera. Niestety wszystkie przepadają potem na zepsutej karcie SD. Po tym uniku pozostaje tylko ślad na mapie i w moich wspomnieniach.


Pierwsze szkiery szwedzkiego wybrzeża zaczynamy dostrzegać około godziny 0700. Po godzinie 0815 wyraźnie, choć z daleka da się już obserwować latarnię Vinga, z charakterystyczną, sąsiadującą z nią piramidą. Zarówno latarnia jak i cała mała wysepka jest dostępna do zwiedzania, ale my niestety nie mamy teraz na to czasu.


Następnie mijamy kilka konstrukcji wyznaczających tor wodny oraz latarnię Böttö.


Potem w kanale, który jest jednoczesnie ujściem kanału Gotta, znajdują się już typowe dla dużego miasta portowego ustrojstwa.

Żurawie.


Mosty.


I suwnice.


Jest też spory ruch promowy, na który trzeba zwracać uwagę. Głupio byłoby wygrać bitwę z "trałowcami" na morzu, a polec od ciosu promu pasażerskiego w kanale.


Marina w Goteborgu ma w swojej ofercie stanowiska cumownicze wyposażone w mooringi, do których obsługi wożę w bakiście robocze rękawice. Używam rękawic odkąd w Chorwacji pociąłem ręce od porośniętych ostrymi muszlami lin. Arek wydaje się być zadowolony z outfitu jaki wyznacza mu dzisiejsza funkcja obsługi mooringu.


Mariny nie sposób przegapić, ze względu na dość charakterystyczne otoczenie.


Wpływamy tam o godzinie 1100, przepływając przed dziobem potężnego żaglowca z roku 1906, o nazwie Viking.


O godzinie 1115 stoimy już porządnie zacumowani w marinie.

Ruszamy wszyscy w miasto obejrzeć sobie co nieco. Udaje nam się zjeść ostatni wspólny obiad, wypić zimne piwko i posłuchać muzyki na żywo.

I na tym niestety kończy się ten niezwykle bogaty w emocje etap rejsu. Załoga wezwana przez obowiązki wraca do domu, a ja zostaję znowu sam - tym razem na nieco dłużej.


Szykuje się już kolejny etap, który tym razem zamierzam przepłynąć samotnie. Ale o tym już wkrótce w kolejnym odcinku :)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.