8 sierpnia 2022

Rejs "Zdradzieckie mordy jadą na fiordy" - Etap 3 (Bergen - Stavanger) - s/y Darwin (HR 312) - 22.07-06.08.2022


Do naszej pierwszej rodzinnej wizyty w Norwegii przygotowywaliśmy się od kilku miesięcy. Mobilizacja dotyczyła nie tylko zakupów odpowiedniego obuwia, ale również weekendowych wypraw przełajowych po trójmiejskich leśnych pagórkach. Miało to nam zapewnić późniejszy komfort i zapas formy na dużo wyższe i bardziej strome zagraniczne podejścia. Dla takich jak my - spędzających większość życia przy klawiaturach swoich komputerów - było to nie lada wyzwanie.
Kiedy znaleźliśmy się już na norweskiej ziemi, nasz zapał do zdobywania górskich szczytów ostudziły obfite opady, które zdawały się nie przeminąć nigdy. Nie dawaliśmy jednak za wygraną...


W KRAINIE
DESZCZOWCÓW


22.07.2022

Moje pierwsze dni w Bergen, nie za bardzo przekonują mnie do tego, co o tym mieście słychać w świecie. Słońce grzeje, a bezchmurne niebo błękitem nie różni się od tego śródziemnomorskiego.
Ale sielanka pogodowa kończy się wraz z przylotem mojej najbliższej rodzinki. Robi się zimno i mokro.


Tak jak w ruskiej czytance z PRLu, spędzamy czas na graniu w szachy - tyle, że nie u babuszki w djerewni, a na jachcie przy kei.


Takie trudne czasy bardzo pomaga przetrwać namiot kokpitowy. Znacznie powiększa przestrzeń życiową na łódce podczas słabej pogody i rozładowuje napięcie powstałe w wyniku przebywania zbyt dużej ilości osobników na ograniczonej przestrzeni.


Leje tak przez kilka dni i powoli mamy już dosyć. Wilgoć i zimno zaczyna być dokuczliwe i nocami musimy dogrzewać się farelką, bo temperatura spada do 10 st. C. Aby uruchomić ogrzewanie kupujemy 30-metrowy przedłużacz, który łączymy ze wszystkimi naszymi przedłużaczami i podpinamy się pod dalszą skrzynkę energetyczną na nabrzeżu, gdyż ta bliższa pozostaje cały czas nieczynna. Zestawiona przez nas linia energetyczna ma ponad 60 metrów

Opady i słaba widoczność nie zachęca na górskie wycieczki, które są naszym wakacyjnym celem. Możemy co prawda skorzystać z kolejki Fløibanen, ale przecież nie o to chodzi w górskich przebieżkach, aby na szczycie znaleźć się za szybko i nie zaznać przy tym odrobiny niewygody.


W oczekiwaniu na poprawę pogody pozostają nam jedynie miejskie atrakcje. Jedną z nich jest niewątpliwie miejscowy targ rybny. Zaciskamy zęby i sięgamy głębiej do portfela, sprawdzając w ten sposób smak kilku wybranych specjałów. Oczywiście rozluźniamy szczeki przy konsumpcji.


W bezopadowych, krótkich oknach pogodowych, włóczymy się po mieście. 


Zwiedzamy praktycznie wszystko - od zabudowań pobliskiego Bryggen...


Po sztukę uliczną dzielnicy Solheim. Rzeźba pobudza nasze marzenia o opuszczeniu miejskich murów i górskich szlakach.


Chwilowo jednak, obcowanie z naturą zapewnić nam musi bogato ukwiecony ogród tutejszego uniwersytetu.


Żółty tramwaj symbolizuje słońce i również pomaga odwrócić oczy od szarości zachmurzonego nieba.


Mimo to i tak mam wrażenie jakbym był uwięziony w dusznej budce telefonicznej.


Wtedy jednak zdaję sobie sprawę, że rower może być najlepszym wyjściem z tej beznadziejnej sytuacji.


Pewnego dnia odwiedzam więc swoim składakiem biuro swojego pracodawcy. Dzięki temu dwa miesiące później wygrywam coroczny firmowy konkurs na zdjęcie z wakacji, w kategorii "most creative". Nie wiem do końca o co chodzi, bo ani na mapie, ani na zdjęciu nie mogę znaleźć mostu o takiej nazwie.


Są więc dobre strony dłuższego postoju w porcie. Na dodatek, przez te kilka dni, jakie spędzamy w Bergen, poznajemy wielu ciekawych ludzi z różnych zakątków europy.


Piątego dnia, niby przestaje w końcu padać, ale szczyty gór przykrywa gęsta mgła.




Wyposzczeni kilkudniową miejską tułaczką postanawiamy zaryzykować brakiem malowniczych widoków i rozruszać nieco kości. Nie będzie to raczej wysokogórski trekking, ale za to dłuższy spacer poza miejską dżunglą.


Proponuję trasę, którą zrobiłem kilka dni temu z Michałem, tylko tym razem w odwrotnym kierunku.


W jednym i drugim przypadku trasa zaczyna się od pokonania kilkudziesięciu miejskich schodów.


Kiedy wchodzimy na pierwsze zalesione pagórki jesteśmy bardzo zadowoleni. Oddycha się tu jakoś znacznie lepiej i poziom endorfin wyczuwalnie wzrasta.


Po tej kilkudniowej deszczowej demonstracji nie dziwimy się w najmniejszym stopniu obfitości tutejszej flory leśnej.


I tylko niektóre elementy półmartwej natury zadziwiają nas pobudzając naszą wyobraźnię.


Nieco wyżej robi się jednak mniej ciekawie.


Kiedy zdobywamy położony na 568 metrach szczyt o nazwie Rundemanen, widoczność nie przekracza kilkudziesięciu metrów. Wkrótce robi się chłodno, a mżawka odbiera radość z dalszej wędrówki.


Schodzimy w dół. Po drodze spotykamy kota gardzącego polskim kabanosem, co stanowi dla nas ciekawostkę przyrodniczą.



MAZURSKIE
TATRY


28.07.2022

W tutejszych górach nic przez mgłę nie widać, tutejsze koty nie jedzą kabanosów, a my nie jemy kotów - nie tylko tych tutejszych. Wobec takich okoliczności postanawiamy opuścić miejską keję i poszukać lepszego świata gdzieś na południe od Bergen. O godzinie 0900 zabieramy cumy na pokład. Pogoda od razu się poprawia.


Przed wyjściem z portu, pozostaje nam jeszcze zatankować Diesla, po drugiej stronie kanału portowego. Wydaję instrukcje wspomagającej mnie dzisiaj załogantce, aby wyszła przy wantach i założyła na polerze cumy, które jej rzucę. Manewr zaczyna się obiecująco. Desant zwinnie schodzi na ląd, łapie pierwszą cumę... Ale zamiast obłożyć cumę, próbuje utrzymać jacht na tej cumie "z ręki". Przy silnym wietrze oczywiście się to nie udaje.  W trybie awaryjnym, w ostatniej chwili wyskakuję na keję i przyciągam łódkę do nabrzeża. Obkładając cumy zauważam swój błąd i od razu rozumiem decyzję załogantki - na nabrzeżu nie ma polerów, tylko są knagi. Moja komenda była po prostu nieprecyzyjna i tym samym niemożliwa do wykonania ;)

Nieco czasu zajmuje mi ogarnięcie dystrybutora za pomocą karty bankomatowej, ale po kilku minutach mamy już pełny zbiornik i możemy ruszać dalej.


Ucieczka na południe to chyba dobry pomysł. Inni też tam jadą.


Bierzemy wyspę Bjorøyna prawą burtą i w ten sposób po lewej mijamy lotnisko w Bergen. Wiatr sprzyja więc stawiamy genuę.


Po godzinie 1200 wpływamy już pomiędzy kilka małych wysepek, z których największe to Bjelkarøyna i Lerøyna.


Załoga wydaje się być w dobrych nastrojach, choć niektórzy ukradkiem sprawdzają czy aby nie zbaczam z trasy. 


Po kolejnych 8NM skręcamy na E i mijając lewą burtą wyspy Strøno i Røtinga wpływamy do rozległego, szerokiego na kilka mil Bjørnafiorden.

Kierujemy się dzisiaj do zareklamowanego nam przez tubylców Rosendal. Trasa liczy około 60NM, co w żegludze rodzinnej jest uznawane za niezłe osiągnięcie. Ponieważ wiatr kręci lub zanika chwillami zupełnie, sporą część robimy na silniku.


Pogoda dopisuje, a widoczność jest na tyle dobra, że na horyzoncie da się dostrzec lodowiec oddalonego o około 20NM Parku Narodowego Folgefonna.


O godzinie 1540 skręcamy za wyspą Tysnesøy na południe i wpływamy w wąski przesmyk pod mostem, który chyba nie ma nazwy.


Dla miłośników gór, których w załodze nie brakuje, widok robi się coraz bardziej ciekawy.


Przepływamy między wysepkami Litle Arholmen i Store Alholmen. Omijając farmy rybne skręcamy na wschód.


Gdy po godzinie 1725 mijamy prawą burtą wyspę Kalven, naszym oczom ukazuje się dzisiejszy cel naszej podróży. Wieść o tym zwabia na pokład nawet najbardziej zaspaną część załogi.


Marina okazuje się zapchana po korek. Na dodatek kręcą się tu jakieś wodne tramwaje, wprowadzając dodatkowo zamęt.


Stajemy na zewnątrz do burty klasycznego Colin Archera. Jest już po godzinie 1900.


Jest bezwietrznie, więc póki co nie ryzykujemy sztormowaniem na cumach. Ruszamy na zwiad okolicy.


Za pomocą apki GoMarina opłacamy postój, dzięki czemu otrzymujemy hasło do portowego wifi i kod do sanitariatów.


A w miejscowym sklepie zaopatrujemy się w coś co można rzucić na grilla. Po powrocie na jacht popadamy w tryb popołudniowego relaksu.



Przy okazji wieczornego, kokpitowego letargu zagaduję armatora jachtu, który użyczył nam swojej burty. Pytam o kilka rzeczy związanych z jachtem. Pokład wydaje się wysłużony, ale solidność jego elementów robi pozytywne wrażenie. Od słowa do słowa, okazuje się, że ta, będąca już dawno w wieku emerytalnym, łajba przepłynęła właśnie Atlantyk i zrobiła to nie pierwszy raz w swoim życiu. Obecny armator żegluje na nim wraz żoną i dzieckiem. A ponieważ wypływają jutro o świcie, idziemy spać, żeby być w stanie wstać i zwolnić im nasze cumy.


29.07.2022

Tego dnia doświadczam jednego z bardziej spektakularnych widoków jakie miałem kiedykolwiek z kokpitu zacumowanego w porcie.


S/y Darwin aż prosi się w takim przypadku na pierwszy plan.


Z dziobu też da się oko nacieszyć.


Dzień wydaje nam się idealny na górską wyprawę. Zaraz po śniadaniu i porannej toalecie każdy bierze swój plecak i ruszamy.


Po wyjściu z mariny kierujemy się główną drogą, prowadząca przez miasteczko, na południe.


Po przejściu jakiegoś kilometra z kawałkiem, w końcu trafiamy na drogowskaz kierujący nas do celu dzisiejszej wycieczki - szczyt Malmangernuten, położony 890 metrów nad poziomem morza. I my faktycznie starujemy dzisiaj z tego poziomu.


Zaczyna się od łagodnego podejścia po zielonej łące. 


Zaraz potem idziemy praktycznie pionowo pod górkę po zdrewniałych korzeniach drzew. Myślę, że zwolennicy teorii o płaskiej Ziemi nigdy nie byli w Norwegii.


Prawie w samo południe docieramy do pierwszego tarasu widokowego, gdzie trzaskamy sobie pamiątkową ustawkę.


Po krótkim odpoczynku idziemy dalej. Robi się gorąco, a nachylenie zbocza tylko trochę się zmniejsza.


Widok na marinę i okolicę wynagradza jednak wysiłek. Chodzić po górach i mieć jednocześnie oko na swój zacumowany na brzegu morza jacht - nie do wykonania w naszej ojczyźnie.


Kolejny punkt widokowy zatrzymuje nas na nieco dłużej. Nie ma się wszak gdzie spieszyć - szczyt już niedaleko, a pogoda i widoki niecodzienne. 


Około godziny 1400 docieramy wreszcie na szczyt.


I tak jak przystało na turystów z Polski, nie zostawiamy po sobie tego miejsca w takim stanie, w jakim go zastaliśmy ;)


Po wykonaniu firmowego wpisu, starannie odkładamy księgę gości na miejsce w kamiennym kopcu i regenerujemy się przez chwilę. Trening po wzgórzach trójmiasta nie poszedł na marne, choć skala trudności jest nieporównywalna.


Z dwóch dróg prowadzących ze szczytu Malmangernuten do Rosendal wybieramy tą, której jeszcze nie znamy.


Tymczasem od wschodu nagle nadciągają chmury. Robi się od razu chłodniej, ale póki co widoczność jest jeszcze dobra.


Przy tutejszych oznaczeniach szlaków turystycznych wędrówka we mgle może szybko okazać się wyzwaniem.


Po grzbiecie góry kierujemy się w kierunku zejścia do doliny.


Na jej dnie znajduje się mała elektrownia wodna Muradalen.


Zejście z górki jest jeszcze bardziej strome niż było wejście, ale żaby nie było reklamacji szlak wyposażono w bardzo funkcjonalną linę.


To dobra trasa dla wszystkich niedowierzających podręcznikom żeglarskim - dobrze zawiązana wyblinka faktycznie potrafi zacisnąć się na zawsze.


Po pokonaniu ścieżki linowej, trasa robi się już bardziej przystępna.


Aż w końcu robi się zupełnie płasko. Aż głupio opisywać ten fragment jako element górskiej wycieczki.


Na szczęście, na końcówce jest jeszcze kilka małych wzniesień.  Ostatnie metry szlaku robimy już po świeżo uformowanym przez cywilizację szutrowym spacerniaku.


Ale i tu nadal można podziwiać naturę.


Monochromia tutejszych baranów zaskakuje, biorąc pod uwagę bogatą kolorystykę norweskich swetrów.


A kamienie, którymi można by puszczać kaczki po wodzie, marnują się tutaj jako dachówki.


Trwałe są to jednak pokrycia dachowe i dekarze nie dorabiają tutaj na remontach. Warto się po pewnym czasie przebranżowić na ogrodnika.


Kiedy wracamy do mariny, do burty Darwina znowu zacumowana jest nieco większa jednostka. Ale, po tygodniu różnych konfiguracji tratw w Bergen, nie mamy z tym najmniejszego problemu.


30.07.2022


Kolejnego ranka zauważamy w marinie kolorowy jacht, z polską banderą i panoramą Torunia na burcie. To pewnie dar od bezdomnego, który ofiarował go komuś tuż przed swoją śmiercią.

Męczą nas dzisiaj trochę mięśniowe zakwasy.  A na to najlepszy jest spacer. Ruszamy w przeciwną stronę do tej wczorajszej. Tym razem bez zamiaru zdobywania jakiegokolwiek szczytu, za to z widokiem na ten wczorajszy.


Droga początkowo biegnie przez krowie pastwiska. Jakoś nie doceniamy ich walorów inhalacyjnych i nie zatrzymując się wchodzimy nieco wyżej.


Dochodzimy do czegoś w rodzaju schroniska górskiego, znajdującego się na wysokości 285m. To punkt widokowy Sjethaug.


Obfitości leśnych owoców kontrastuje z niewielką ilością górskich turystów. Ale udaje nam się spotykać grupkę wesołych norweskich wędrowców, z którymi zamieniamy kilka słów i radzimy się czy jest po co dalej iść szlakiem. Dowiadujemy się, że możemy zrobić krótką pętlę przechodząc częściowo grzbietem górskim i schodząc potem w dolinie prowadzącej z powrotem do Rosendal.

Norwegianie ostrzegają nas jednak przed żmijami, co odbieramy jako żart i rzucamy, że się żmij nie boimy, bo pewnie zjadły je już niedźwiedzie i wilki.

Kolejny etap uzmysławia nam, że nie idzie się w miejskich butach w góry, nawet na krótki spacer. Teren jest podmokły i musimy wiele kombinować, aby skacząc po kępkach trawy nie brodzić w wodzie po kostki.


Na szczęście, przez większość grzęzawisk prowadzą drewniane kładki.


Miała być spacerowa przebieżka, a niechcący od samego poziomu morza weszliśmy 500m - na czubek zwany Skålefjell.


Połowa tej wysokości co wczoraj, ale widoki akceptowalne.


Niebo dzisiaj szare, ale za to kamienie bardziej kolorowe.


Rozpoczynamy odwrót.


I wtedy orientujemy się, że z tymi żmijami ściemy nie było. Niechcący przepłaszamy ze szlaku jedną, pobierającą energię z prześwitującego od czasu do czasu między ołowianymi chmurami słońca.


Powrót jest szybki, łatwy i przyjemy. Nieco niżej kamienne schody zamieniają się w drewniane kładki.


A potem w szutrową drogę.


Jesteśmy w sam raz zmęczeni, aby wieczór spędzić na nic nierobieniu. Ale niektórym jedno szczytowanie dziennie nie wystarcza.


Kiedy dochodzimy do mariny pogoda bardzo szybko się psuje. Na pomostach obserwujemy zamieszanie. Spowodowane jest ono między innymi naszym jachtem, zacumowanym na zewnątrz mariny. Ktoś odpycha kadłub Darwina, a ktoś inny poprawia odbijacze, które z uporem maniaka wyskakują co chwila na pomost.

Wiatry spadowe, przed którymi ostrzegali nas wcześniej tubylcy - podobnie jak żmije - zlekceważyliśmy. Teraz jednak jeden taki podmuch spadł i s/y Darwin skacze przy pomoście jak dziki ogier i daleko jest mu do dostojności wybitnego ewolucjonisty.
Na szczęście ludzie są tu pomocni i przy pomocy kilku osób udaje nam się pokonać siłę wiatru i fal dopychających kadłub do pomostu. Po burzy mózgów i ostatecznym ustaleniu taktyki, udaje się opuścić feralne miejsce i schronić się w wolny y-bom wewnątrz mariny. Po kilkunastu minutach podmuchy znikają i znowu jest spokojnie, jakby nigdy nic.


SCHODY
NA FIORDY


31.07.2022

Tuż przed godziną 0800 opuszczamy marinę w Rosendal. 

Objeżdżamy wyspy Snilstveitøy, Eidsvikøy i Skorpo od południa. I po minięciu Herøysund, przez około 40NM kierujemy się praktycznie bez zmiany kursu na SW. Wiatru nie ma, więc znowu dajemy spalinami z rury.


Pogoda dzisiaj wybitnie nie na wycieczkę w góry, więc wszyscy jesteśmy zgodni, że dobrze wykorzystujemy ten czas na zmianę miejscówki.


Ale przyjemnie na morzu nie jest.


Dzisiaj pływają tylko ci którzy muszą... No i my.


Nadmiar darmowej wody z nieba wykorzystujemy do wyszorowania kokpitu.


O godzinie 1400 wychodzimy ze szkierów na pełne morze i przez 10NM kierujemy się na S w kierunku Haugesund. Na morzu zaczyna wiać nam w rufę - lekko, z siłą 10kn - więc stawiamy genuę. Pokazuje się też słońce i robi się nawet przyjemnie.


O 1440 mijamy zabytkową latarnię morską Ryvarden.


Darwinowi jakoś znowu nie po drodze aby odwiedzić Haugesund. Mijamy miasto i wyspę Risøy w przelocie lewą burtą. Ale to chyba dobrze, bo potem dowiadujemy się, że są tutaj problemy z dostępnością sanitariatów w marinie. 


Wracamy dokładnie tą samą trasą, co w płynąc w stronę Bergen.


Nic więc dziwnego w tym, że za mostem Karmøy spotykamy znany nam już gazowiec.


Tym razem postanawiamy odpocząć jednak w miasteczku Kopervik.


Cumujemy w małej miejskiej marinie tuż po godzinie 1700.


Sanitariaty mariny są tutaj publicznie dostępne, ale przez to są w stanie tragicznym. Kibel umazany krwią i zapchany uzbrojonymi w igły strzykawkami. Widzieliśmy już takie w portowych kiblach w Bergen - chyba mają tutaj jakiś większy problem.

Miasteczko i okolice nie oferują zbyt wiele atrakcji turystycznych, ale znajdujemy kilka obiektów do rejsowego albumu.


01.08.2022

O 0730 wychodzimy z mariny i kierujemy się na SE.


Dzisiejsza trasa prowadzi pomiędzy Vestre Bokn i Austre Bokn. 


Następnie bierzemy wyspę Rennesøy prawą burtą, cały czas czujnie obserwując otoczenie. Kursujące tutaj promy zdają się nie zwracać uwagi na jachty.


Im bardziej na południe, tym widoki coraz przyjemniejsze.


Z każdą godziną zbliżamy się do celu naszej podróży, będącego jedną z głównych atrakcji turystycznych Norwegii.


Po godzinie 1300 w końcu wpływamy do Lysefjord. O 1330 przepływamy pod mostem o tej samej nazwie.


A chwilę później mijamy małą wysepkę Bergsholmen, położoną na środku fiordu.


Pierwszy raz w życiu wpływamy jachtem do fiordu, więc robi to na nas duże wrażenie.


Po godzinie 1400 przepływamy pod jedną z najsławniejszych półek skalnych Norwegii - Preikestolen


Ponieważ o tej porze roku jest to też najbardziej zatłoczona atrakcja turystyczna w rejonie, postanowiliśmy nie dokładać tam naszej obecności. Tym bardziej, że gdzie indziej też jest ładnie.


Gdzieś w dali widać już koniec fiordu.


Ale my celujemy w Flørli - mała miejscowość, do której nie prowadzi żadna droga - poza morską.


Cumujemy dziobem do drewnianego nabrzeża czepiając się rufą bojki cumowniczej. Takie tutaj obowiązują standardy.


Oprócz nas są tu dwa inne jachty, w tym jeden z papugą podróżującą na kawałku gałęzi umocowanym do bramki rufowej. Zauważamy ptaszysko tylko dlatego, że całkiem głośno komentuje nasz manewr cumowniczy.


Przez chwilę szukamy sposobu wniesienia opłaty za miejsce postojowe, ale okazuje się, że postój jest tutaj darmowy. Brak jest wody i prądu przy kei, ale jest za to budynek z dostępnymi ogólnie sanitariatami i kawiarnią. Ale my nie na kawę tutaj przypłynęliśmy...


Jest tu bowiem zabytkowa i nieczynna już elektrownia wodna, która kiedyś dostarczała prąd do pobliskiego Stavanger. Pozostały tory i wagonik służący kiedyś robotnikom do transportu narzędzi i wyposażenia.


Są tu też najdłuższe na świecie drewniane schody. I właśnie dla tych 4444 stopni pojawiliśmy się tutaj. Wyzwanie i ciekawostka w jednym.


W góry raczej nie wychodzi się po godzinie 1600, ale te miały schody, więc robimy wyjątek.


Zdjęcia mogą tego nie oddawać, ale jest tu na prawdę stromo. Człowiek szybko łapie zadyszkę, a niezwykle wolno zmieniająca się numeracja stopni szybko zabija morale.


Na szczęście są po drodze punkty widokowe dające pretekst do odpoczynku.


Oczywiście, im wyżej tym widoki ładniejsze i odpoczynek dłuższy ;)


Niektóre bardziej strome odcinki końcowe pokonujemy prawie na czworaka.


Ale dla osób z lękiem wysokości większym wyzwaniem od wejścia na górę jest spojrzenie w dół.


Od pewnej wysokości odwaga i wysiłek nagradzane jest odpowiednim widokiem.


Dla mniej wrażliwych na piękno natury, a zafascynowanych ludzkimi osiągnięciami jest tutaj kupa żelastwa wszelakiego z epoki minionej.

Końcówka trasy jest już prawie pozioma i bardziej przypomina statkowy trap niż schody.


Po niecałych dwóch godzinach podejścia osiągamy szczyt.


Na górze choć jest wysoko, jest bardzo płasko. Gdyby było wcześniej można by puścić się 10 km szlakiem na Kjerag, gdzie można zrobić sobie fotkę na zaklinowanym w szczelinie kamieniu.


Ale my nie mamy tyle czasu i ogarniamy wzrokiem jedynie to co się da na miejscu.
Przy okazji robimy fotkę pozdrowieniową.


Eliza sprawdza jak to jest znaleźć się na krawędzi, ale krawędzi nie znajduje - skały tutaj dość łagodnie przechodzą z poziomu w pion.


Czas wracać, ale postanawiamy jeszcze obejść małe jeziorko Ternevatnet. Mimo, że jest ono położone na wysokości ponad 740 metrów i otoczone surowymi skałami, to odkrywamy je pełne życia i kolorów.

Pomysł przebieżki poza szlakiem wydaje się z początku łatwy do zrealizowania, ale miejscami musimy się jednak nieco nakombinować, aby pokonać szczeliny i nie zsunąć się do wody po śliskich omszałych skałach.


Po okrążeniu bajorka łykamy ostatnie widoki fiordu oświetlonego resztkami promieni zniżającego się z każda godziną słońca.


Zejście z góry jest częściowo komfortowe i prowadzi szeroką szutrową drogą. My nie sprawdziliśmy jednak wcześniej żadnej mapy i o tym nie wiemy.


Wybieramy opcję przełajową, prowadzącą stromym zboczem z osuwającymi się spod stóp skałami. Jest jednak w miarę bezpiecznie. Potencjalny upadek grozi jedynie posiniaczoną dupą i nie miałby nic wspólnego ze spektakularnym spadaniem w przepaść z okrzykiem przerażenia, znanym z kina akcji.


W pewnym momencie dochodzimy do wspomnianej drogi i schodząc na łatwiznę kontynuujemy zejście.


Jesteśmy już nieco głodni, spragnieni i zmęczeni. Dlatego bez przesadnego entuzjazmu przyjmujemy, że zabrnęliśmy w ślepą uliczkę. Dzisiaj nie będzie nam dana szansa ujrzenia światełka w tunelu.


Musimy cofnąć się kilkaset metrów. Ale dzięki temu trafiamy na bardzo przyjemne, niemal bajkowe otoczenie.


Pomimo chęci jak najszybszego zaspokojenia potrzeb pierwszego rzędu, znajdujemy czas na chwilę zatrzymania czasu i chłoniemy widoki.


Kiedy schodzimy niżej i trafiamy na skraj lasu, otrzymujemy gratis widok na panoramę całego Flørli.


Na łódkę wracamy o godzinie 2040, gdy w fiordzie panuje już półmrok.


Idziemy jeszcze do tutejszej kawiarni (restauracji), aby rachunkiem za kolację wyrazić podziękowanie za darmową gościnę. Niestety jest już zamknięte - trudno, zjemy tam jutro śniadanie.

Wieczór jest na tyle cichy i spokojny, a powietrze czyste, że zastanawiam się czy na chwilę nie odpalić diesla, aby poczuć się bardziej swojsko i lepiej zasnąć. 

Sprawdzam prognozy pogody na najbliższe godziny. Rano ma powiać dość silny wiatr, ale w poprzek fiordu, więc uznaję, że możemy spokojnie iść spać.

ROPA
I MIECZE


02.08.2025


O godzinie 0830 budzi mnie szarpanie cum. Wychylam głowę przez zejściówkę i nie widzę za rufą bojki cumowniczej! Coś mi się nie zgadza. Skoro jej nie ma to jak łódka trzyma się jeszcze dziobem prostopadle do nabrzeża? Wyskakuję do kokpitu i po cumie od knagi wzrokiem sięgam do ucha bojki wystającego nad powierzchnię. Siła wiatru i opór jaki stawia kadłub wciągnęły na cumie boję całkowicie pod wodę!

Trudno - myślę sobie - zrobimy śniadanie i zobaczymy co dalej. W sumie to nic nam nie grozi. Sprawdzam prognozy i nic się od wczoraj nie zmieniło. Wiatr w podstawie powyżej 25kn, ale prostopadle do fiordu - na zdrowy rozsądek nie powinien być dla nas odczuwalny. Skąd więc ta wichura pędząca wzdłuż fiordu? Nie wiem i jeszcze pisząc relację z rejsu nie zrozumiem do końca tego zjawiska. 

Niezależnie od podłoża przyczynowego, fakty na chwilę obecną są jednak takie, że pizga zdrowo -  na tyle mocno, że pojawia się u mnie niewielki niepokój. W jednym z odcinków opisywałem już jak byłem naocznym świadkiem zerwania boi cumowniczej i niemałego z tym zamieszania na przystani w Sandvik na wyspie Kökar, w archipelagu Alandów. Żałuję, że wczoraj nie złapaliśmy się do dwóch bojek jednocześnie. W tej chwili to już ciężko raczej będzie taki manewr wykonać.

Z drugiej strony - w naszym przypadku zerwanie bojki oznaczałoby jedynie ustawienie się jachtu burtą do nabrzeża, co nie byłoby jakąś wielką tragedią.

Chcę zacząć robić śniadanie... I pewnie bym je zrobił, gdyby nie akcja jaką zauważam na jedynej już w marinie łódce zacumowanej kilka metrów od nas. Przeraźliwe krzyki papugi uzupełnia gwara załogi, która w pośpiechu i pełnym sztormiakowym rynsztunku szykuje się do odcumowania jachtu i opuszczenia przystani. Gadają do siebie nerwowo w zupełnie niezrozumiałym dla mnie języku (jak na Duńczyków przystało) wskazując przy tym kilka razy na wschodni koniec fiordu, skąd zawiewa wiatr.

Kiedy odcumowują i odpływają, od razu odczuwamy jak skutecznie osłaniali nas do tej pory od fal, które teraz jeszcze bardziej zaczęły szarpać naszymi cumami. No cóż - pierwszy raz w tym rejonie jesteśmy i się na fiordach zupełnie nie znamy - może warto brać przykład z innych. Jeśli nie tchórze to może bogaci w jakieś doświadczenia i wiedza co robią.

Budzę załogę i w ciągu kolejnych 15 minut uwalniamy nasz jacht ze wszystkich cum. Bojka z radością wypływa na powierzchnię, jakby pilnie chciała zaczerpnąć oddechu. Ruszamy na silniku na wschód, w kierunku wyjścia z fiordu. Coś faktycznie dzieje się na jego końcu, ale po porzuceniu cum silnikowa żegluga z wiatrem odbywała się po praktycznie gładkiej powierzchni wody.


Widok z przodu również nie przeraża. W przeciągu kilkunastu minut wiatr słabnie do 15kn.


Chwilę potem, gdy zastanawiam się czy nie rozwinąć żagla, nie wiadomo skąd zaczyna padać.


A wiatr zaczyna szaleć. W ciągu najbliższej godziny doświadczamy nieregularnych i silnych podmuchów niemal z każdej strony. Jacht przed nami próbuje rozwinąć kawałek genui, co kończy się niemal porwaniem żagla. S/y Darwin na samym takielunku przechylał się chwilami do 10 stopni, a odczyt wiatromierza skacze pomiędzy 25 a 40kn!
Trochę się niepokoję, bo nie mam już w zwyczaju nosić w kieszeni, na szczęście, obrazka z papieżem. Proszę więc niezawodnego w tych sprawach Latającego Potwora Spaghetti, aby pracujący na wysokich obrotach silnik nie odmówił posłuszeństwa zanim nie wyjdziemy z fiordu. Jeśli się nam uda, będzie to dowód na istnienie - nie tylko fiordu, ale i potwora.


Jakieś kolejne 45 minut jedziemy w totalnej zadymie i deszczu padającym prawie poziomo. Przy wyjściu z fiordu walczymy nie tylko o to aby utrzymać się z daleka od skał, ale musimy też omijać pędzące we wszystkich kierunkach promy. W końcu wykluwamy się na zewnątrz fiordu i wszystko się uspokaja.


Wiatr stabilizuje się na poziomie 25kn i zawiewa już tylko z jednego kierunku. Luksus!


Płyniemy około 9NM na NW i za małą wyspą Tingholmen skręcamy na W kierując się pod most łączący Stavanger z  wyspami Grasholmen i Sølyst.


Na tych wyspach, po prawej burcie dostrzegam dużą marinę, gdzie wpływamy i cumujemy.


To przystań klubu żeglarskiego Stavanger Seilforening, jak się okazuje. Ciężko tu jednak opłacić postój.


Jeszcze trudniej znaleźć żywego człowieka, aby pogadać.


Zaglądam do komory silnika i stwierdzam mały wyciek przez uszczelkę korpusu - najwyraźniej "przeciążeniowy", bo w późniejszych etapach rejsu już się nie pojawia.


Pogoda licha ale musimy zrobić jakieś zakupy na mieście. Okazuje się, że zaparkowaliśmy dość daleko od centrum... I w sumie dość daleko od czegokolwiek. Udaje się zrobić zakupy spożywcze, ale wracamy na łódkę zupełnie przemoczeni.


W wyniku spontanicznej ewakuacji z fiordu i wcześniejszego niż planowane zdobycia Stavanger, nie zdążyłem przygotować się wystarczająco z locji okolicy. Teraz dopiero doczytuję i dowiaduje się o małej miejskiej, ale gościnnej marinie Børevigå, praktycznie w samym centrum starego miasta. To po przeciwnej stronie cieśniny - jakieś 300m od naszej aktualnej pozycji. Przez lornetkę potwierdzam, że aktualnie jest kilka wolnych miejsc i przestawiamy się. O godzinie 2100 stoimy już w sąsiedztwie Norweskiego Muzeum Ropy Naftowej.


Robimy szybką przebieżkę po najbliższej okolicy, gdzie tradycja miesza się z nowoczesnością.
I tylko umiłowanie dzieci przez kler zdaje się niezmienne trwać przez wieki.



03.08.2022


Ten dzień spędzamy aktywnie na nogach. Idziemy obejrzeć Sverd i fjell. To prawie 6 km w jedną stronę. 

O łódkę się nie boimy i nie zamykamy zejściówki. Wydaje się być pod dobrą opieką.


Przechodzimy przez gęste zabudowy domków jednorodzinnych, szeregowców, itp.


Gdzie cały czas czujemy się obserwowani.
Ale mieszkańcy zdają się być przyjaźni.


Zdarzają się również olbrzymie połacie trawiaste otoczone blokami, podobnymi do naszych osiedli rodem z PRL.


Nasza trasa prowadzi przez idealnie okrągłą i wykafelkowaną kolorowo kładką, nad drogą szybkiego ruchu.


W końcu osiągamy cel. 

Trzy miecze w skale to znany symbol zjednoczenia Norwegii i pokoju zarazem. Ilość mieczy przebija nieco nasza historię z wygranej ustawki pod Grunwaldem.



4-5.07.2022

Kolejnego ranka dowiadujemy się o letnim bonusie dodawanym do opłaty postojowej w marinie. Każdy załogant otrzymuje zimną i słodką przekąskę zaraz po śniadaniu.


Cukru nie należy łączyć z tłuszczem, ale my to mamy gdzieś. Idziemy zwiedzić znajdujące się tuż przy przystani muzeum ropy naftowej.


Teoretycznie opłacałoby się tutaj zostać złomiarzem.


Ekspozycje w muzeum niczego sobie. Dość techniczne i szczegółowe informacje na temat konstrukcji platform wiertniczych. Ale jest też wzruszający film o rodzinnym konflikcie pokoleniowym, z dieslem w tle. Oglądamy również kilka eksponatów uzmysławiających jak ciężką i niebezpieczną pracę wykonują ludzie, abyśmy mogli w spokoju i komforcie cywilizacji zanieczyszczać spalinami świat.


Z tarasów muzeum można zerknąć na swoja łódkę w marinie.


Resztę czasu spędzamy na zwiedzaniu portowej części miasta, gdzie czujemy się jak u siebie w domu. To nie pierwszy raz, gdy spotykam na rejsie Gedanię.


Czasy majestatycznych żaglowców niestety przeminęły i na morzu coraz więcej jest pływających nieociosanych kloców.


Cieszy jeszcze widok dobrze zachowanej zabytkowej portowej zabudowy lądowej.


W portowym sklepie rybnym kupujemy coś co wygląda na filet z dorsza. Mimo, że smażymy rybę ordynarnie na patelni smak jej i świeży zapach pozostanie nam w pamięci na długo. Następnym razem musimy obowiązkowy wyposażyć się w wędkę.


Po obiedzie próbujemy sił z miejscowym ulicznym szach-mistrzem. Wstyd się przyznać do wywalczonej kiedyś w podstawówce w turniejach czwartej kategorii szachowej, bo dostaję mata w kilku zaledwie ruchach. Kuba trzyma się znacznie dłużej, ale szachownica to jednak nie to samo co tatami.


W mieście jesteśmy już spaleni i nawet miejscowe skrzaty nas wyśmiewają.


Udając, że oglądamy murale powoli wycofujemy się na mniej zamieszkałe rejony miasteczka.


Otoczenie zieleni i widok na miasto od strony wody uspakajają nas.


Wracamy na jacht, gdzie zaczepia mnie jakiś człowiek o ciemnej karnacji, z piwem w ręku. Odruchowo kieruję się stereotypami i odpowiadam od niechcenia na jego pozdrowienie. Czekam na zapytanie o puste puszki czy butelki, które dzięki automatom na opakowania zwrotne mają tutaj niezerowa wartość. Byliśmy często zaczepiani w tej sprawie przy kei w Bergen.

Facet jednak mnie zaskakuje i pyta o to jaki konkretnie numer z dowodu rejestracyjnego jachtu ma umieścić na kadłubie swojej łódki.
Ma na imię Jacob, jest z Izraela i ma w ręku polski dowód rejestracyjny jachtu żaglowego. Wskazuje na drugi koniec mariny, na swoją łódkę informując, że oczekuje na przyjazd syna z polską banderą.
Wyjaśnia mi, że polska bandera jest obecnie najprostsza w rejestracji, dostępna cenowo i tym sposobem często rejestrowana poza granicami Polski. Dziwi mnie to, ale powstrzymuję się z opowiedzeniem swojej traumatycznej, trwającej ponad pół roku, historii z rejestracją jachtu w systemie Reja24.

Jacob kupił nieduży jacht, gdzieś w Skandynawii i spełnia właśnie swoje życiowe marzenie - chce pożeglować wraz z rodziną wzdłuż norweskiego wybrzeża.

Kilka godzin później biało-czerwona z godłem pojawia się na jego jachcie i razem z żoną i synem oddają cumy i wypływają w morze. Żegnają mnie szerokim uśmiechem i pozdrawiającym gestem.


W marinie zawsze poznaje się jakiegoś pozytywnie zakręconego świra :)

Tuż obok Darwina cumuje Seasalt z holenderską banderą, ale załoga doskonale mówi po polsku. Okazuje się, że jednym holendrem na pokładzie jest kapitan André, który z żoną Agnieszką i synem Adamem odbywają swój wakacyjny rejs. Ich jacht to Hallberg Rassy 34. Nieco większy i nowszy od mojego, ale znajdujemy wspólny język. André pokazuje mi stojak na szklanki do kokpitu wykonany według własnego pomysłu.
Ja chwalę się swoim autopilotem zamontowanym w bakiście. Okazuje się, że stary, mniejszy jacht ma przewagę w zakresie możliwości zagospodarowania miejsca w bakiście rufowej. Nie mam za to przestronnej dwuosobowej kabiny rufowej. Każdy jacht to jeden wielki zbiór kompromisów i nic tego nie zmieni.


I na tym kończą się nasz wspólne rodzinne wakacje. Znajdujemy jeszcze polski sklep, w którym ja znajduję swój ulubiony kefir z Krasnegostawu. Robię sobie mały zapas, który ląduje w jachtowej lodówce.


Uzupełniam też jachtowy zbiornik z dieslem. Tankuję kanister na stacji paliw, znajdującej się jakiś 1 km od mariny i przemycam go na łódkę w torbie ze znanego szwedzkiego marketu meblowego.


Wieczorem odprowadzam Elizę z dziećmi na autobus, którym jadą na lotnisko, a ja zostaję sam. 

Lubię czasem samotność, ale są chwilę, w których jest to niesamowicie przygnębiające. Siedzę więc sobie smutny w pustej i cichej mesie i z łezką w oku wspominam ostatnie dni. Dzieci coraz starsze i nie wiadomo czy to nie nasze ostatnie wspólne wakacje.

Moje osamotnienie i letarg nie trwają jednak długo. Kilka godzin później na Darwinie znowu robi się gwarno.


Ale o tym już w kolejnym odcinku, bo ten i tak zrobił się swoją obszernością trudny do przełknięcia :)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.