23 lipca 2022

Rejs "Zdradzieckie mordy jadą na fiordy" - Etap 2 (Kristiansand - Bergen) - s/y Darwin (HR 312) - 17.07-22.07.2022

Planując rejs do Norwegii nieco obawiałem się Morza Północnego. Znane jest przecież ze zmiennych warunków pogodowych, silnych pływów i intensywnego ruchu statków. Żeglugę po obrzeżach tego morza uznałem jednak za bezpieczną i do ogarnięcia przy swoim poziomie umiejętności. 
I tak w sumie się okazało. To cieśniny Kattegat i Skaggerak, nad którymi nie skupiałem się za bardzo planując rejs, okazały się najtrudniejszymi do pokonania wodami tego rejsu. Po zdobyciu Kristiansand było już tylko łatwiej...


JEST
LEPIEJ


17.07.2022

Do załogi s/y Darwin dołączają Paweł i Radek. Dojechali szczęśliwie pociągiem ze Stavanger, wydając na bilet kolejowy dużo więcej niż na lot z Gdańska. Niestety, takie są uroki bycia jachtostopowiczem. Zdjęcie zrobię im dopiero później, kiedy o kosztach zaokrętowania zapomną i znowu będą uśmiechnięci.

Kristiansand to miasto założone w XVII wieku przez Króla Danii i Norwegii Chrystiana IV. Musiała tu wtedy panować straszna bieda, skoro dwa państwa musiały dzielić się jednym królem.

Obecnie jednak miasto jakoś sobie radzi, co szybko zauważamy po krótkim spacerze jego ulicami.


I jak wszędzie, można tu znaleźć oryginalne obiekty dla turystycznej fotografii amatorskiej.
To z czym spotykam się pierwszy raz w dużym mieście, to wyjątkowa dbałość o najmniejszych mieszkańców. Tutejsze owady nie tylko mogą stołować się w rozmaitych i licznych miejskich klombach, ale również kwaterować w specjalnie przygotowanych dla nich hotelach.
A jak się insektom znudzi kiczowata pstrokacizna kwietników, zawsze mogą wykonać pożyteczną pracę, zapylając miejskie - uprawiane tu chyba społecznie - grządki z warzywami.


Z ciekawszych obiektów architektonicznych i historycznych zarazem znaleźć tu można twierdzę Chritiansholm. Znajduje się ona dokładnie pomiędzy dwoma przystaniami żeglarskimi. 


Próbujemy się do niej dostać, ale jest akurat zamknięta. A ponieważ jutro mamy wyruszyć bardzo wcześnie, kończymy miejską włóczęgę i wracamy na łódkę.


18.07.2022

Wstajemy o piątej rano i płyniemy do oddalonego o jakieś 500 metrów, znajdującego się obok mariny, pomostu z dystrybutorem paliwa. Jak wychodzę w morze lubię mieć zawsze ropy po korek. 
Podejście do stanowiska jest dosyć ciasne i nie wyrabiam się z zacumowaniem prawą burtą do stanowiska. Na próbę wrzucam wsteczny i ku mojemu zdziwieniu jacht nawet jest posłuszny i przy małej korekcie na sterze dochodzi łagodnie do pomostu. To chyba pierwsze moje parkowanie równoległe tym kadłubem.  Cały czas siedzi mi w głowie mentalność armatora Albin Vegi i staram się nie używać wstecznego jak nie muszę. Ale muszę się tego w końcu oduczyć.

Po uzupełnieniu zapasów diesla, odpalamy silnik i zostawiamy Kristiansand za rufą.


Pierwsze 25NM płyniemy w szkierach, bo tak jest ciekawiej. Jest też bezwietrznie. I choć daleko nam jeszcze do fiordów, to tutaj też jest ładnie.


Przejścia między wyspami są nieraz tak wąskie, że czasami przepływamy ludziom przez ich przydomowe parkingi.


Nie wiem czy i jakie problemy mają tutejsi mieszkańcy, ale z perspektywy obserwatora w ruchu po wodzie, ich życie wygląda na spokojne i beztroskie.


O godzinie 0900 jesteśmy już w okolicach Mandal i przechodzimy pod pierwszym w tym rejsie mostem.


Znowu doświadczam znanego mi już uczucia niepokoju, gdy mimo sprawdzenia na mapie wysokości prześwitu, perspektywa obserwatora z pokładu sprawia, że przestaje się tym liczbom na mapach wierzyć.


Na wysokości Mandal wychodzimy na pełne morze. Wiatru nadal nie ma, ale za rufą powiększa się jasna strefa nieba wróżąca przynajmniej bardziej słoneczny dzień, a być może też jakieś powiewy.


I tak też się dzieje. O godzinie 1130 jest już bardzo słonecznie.


A od godziny 1400 zaczynamy nawet używać żagli.


O 1630, urzeczeni wzniesieniami widocznymi na horyzoncie kierujemy się do małej miejscowości znalezionej w czasie rejsu, na mapie Navionicsa. Nazwa Kirkehamn nie budzi jakoś sympatii, ale okolica wydaje się być warta obejrzenia. No i jest praktycznie po drodze.


Żeby się tam dostać, mamy do dyspozycji, od zachodu, szerokie i głębokie wejście między szkierami. Ale my płyniemy od południa i nie chce nam się nadkładać 3NM i opływać wyspy Dragøya i Rossøy. Pchamy się nieco na wariata w wąski, na kilka metrów i głęboki jedynie na trzy metry przesmyk między Dragøya a Ullerøy. Udaje się bez jednego otarcia, ale chwilę jadę na wstrzymanym oddechu.


Mała marina położona jest w urokliwym miejscu na wyspie Laugøy. Sama miejscowość Kirkhamn znajduje się na sąsiedniej wyspie Hidra, połączonej mostem. Jest nieco problemu ze znalezieniem miejsca, ale dajemy radę stanąć burtą do jednego z pomostów. Jest godzina 1715.

Woda jest tak klarowna, że przy sześciu metrach głębokości widać dno. Niestety ma tylko 14 stopni (sic!). Na wejście z drabinki rufowej do wody decyduje się tylko Michał i ja. Jest pieruńsko zimno, więc wyskakujemy tak szybko jak weszliśmy, tłumacząc się obecnością jadowitych meduz. Meduz na prawdę jest sporo i podobno faktycznie parzą dotkliwie skórę.


Okazuje się, że nie jesteśmy tutaj żeglarskim targetem biznesowym. Preferowanym systemem płatności jest norweski VIPS, do którego jako obcokrajowcy nie mamy dostępu. Jest jednak instrukcja dla przybyszów z daleka, informująca o płatności gotówkowej bądź przelewem bankowym. Ponieważ nie możemy zlokalizować zarządcy przystani, robię przelew.


Michał, jako zapalony turysta górski, od razu rzuca oczami po okolicznych szczytach. Zamierza odwiedzić najbliższy, widoczny z mariny, na którym znajduje się jakaś dziwna budowla. Postanawiamy wszyscy dołączyć się do tej mikro-wyprawy.

O godzinie 1915 ruszamy piechotą na pobliską wyspę Hidra. Na mostku między wyspami przyciągają nasz wzrok tutejsze garaże.


Dochodzimy do skrzyżowania i skręcamy w prawo. Wzdłuż stromego zbocza góry ciągnie się ulica z zabudowaniami. Na zbocze góry nie łatwo się dostać. Próbujemy przejść między domami, ale za każdym razem kończymy na podwórku jakieś prywatnej posiadłości. W końcu pytamy o drogę spotkanego tubylca i wtedy dopiero udaje się nam znaleźć mityczne drzwi do lasu.


Michał zapowiadał lekki spacerek i tylko 150 metrów w górę, więc nie zakładam moich, specjalnie zakupionych na norweską wyprawę, górskich butów. A przydały by się, bo podejście nie jest łatwe. Za to bardzo szybko, z każdym krokiem, wznosimy się nad poziom morza.
Nieco wyżej spotykamy pozostałości militarnych budowli. Z tablic informacyjnych wynika, że są to pozostałości po wizycie armii niemieckiej, w czasie drugiej wojny światowej.

Z tego co obserwujemy, to dzisiaj służą bardzo dobrze za miejsca spotkań towarzyskich przy grillu. "Nasi tu byli!"


Kolejne miejsce wygląda na byłe stanowisko ogniowe. Ale i dzisiaj, w razie potrzeby, można tu bezpieczne rozpalić sporych rozmiarów ognisko.


Paweł zdobywa dach pobliskiego obserwacyjnego punktu dowodzenia.


Ale robi to niepotrzebnie, ponieważ jesteśmy już w takim miejscu, że nie trzeba wspinać się na dach, aby zaniemówić z wrażenia. Nie ukrywam zadowolenia, że zacumowany w marinie kadłub s/y Darwin stanowi element tego krajobrazu.


Nic dziwnego, że stawiają tu relaksacyjne kabiny. Można sobie nawet taką zarezerwować online.


A jak się komuś nie podobają krzykliwe pastele, to obok jest też dostępne coś mniej rzucającego się w oczy.


Nadal mamy jeszcze kawałek do szczytu, więc ruszamy dalej, mijając kolejne ruiny.


Ale nie łatwo jest narzucić sobie stałe tempo marszu, mijając taki widok z okna byłego żołnierskiego baraku.


Z resztą, horyzont bez ruin też jest tutaj niczego sobie.


W pewnym momencie dostrzegamy białą owcę, za którą podążamy.


Nie wiem ile jest historycznej prawdy w opowieściach o zabieraniu tych zwierząt na dawne żaglowce, w celach rozrywkowych, ale dzisiaj ta owca symbolicznie doprowadza aż czterech żeglarzy na sam szczyt.


Znajdujemy się na Vidsyn. Jest to punkt widokowy na szczycie Hågåsen. Tajemnicza budowla obserwowana wcześniej z mariny okazuje się, punktem obserwacyjnym z czasów początku drugiej wojny światowej, kiedy jeszcze posługiwano się świetlną komunikacją sygnałową - czyli  takim światłowodem, ale bezprzewodowym ;)


Zarządzamy oficjalnie chwilę dla fotoreporterów.


W końcu mam okazję zrobić zdjęcie uśmiechniętych nowych członków załogi. Czytelnicy bloga zapewne rozpoznają Pawła, który czynnie uczestniczył w opisywanym już rejsie Deliverka Starego HaeRka. Jego syn Radek, debiutuje natomiast w załodze s/y Darwin, zdobywając stażowe godziny na morzu.


Ze szczytu schodzimy już dużo mniej stromą drogą, którą odkrywamy będąc na górze. Docieramy do ulicy. Po drodze robimy małe zakupy w małym sklepie spożywczym w Kirkehamn. Potem odkrywamy jeszcze ławeczkę pełniącą chyba równocześnie funkcję skrzynki pocztowej. Ładna i wygodna ta ławeczka, choć sama skrzynka wydaje nam się do dupy.


Do mariny wracamy w okolicach godziny 2200. Zjadamy kolację i kładziemy się w koje. Zauważamy, że zamiast księżyca świeci tu nocą kościół, co tłumaczy w sumie nazwę miejscowości.


JEST
JESZCZE LEPIEJ


19.07.2022

O godzinie 1015, po śniadaniu, odpalamy katarynkę, zbieramy cumy na pokład, ogarniamy odbijacze i ruszamy dalej ku przygodzie.


Martwi nas trochę cisza, jaka panuje w otoczonej górami marinie. Ale po sprawdzeniu prognoz stwierdzamy z zadowoleniem, że dzisiaj w końcu nie będziemy dostawać w dupę jadąc pod wiatr, tylko dostaniemy wiatrem w dupę. 

I tak się też dzieje. Po wyjściu ze szkierów, od razu łapiemy pełny baksztag. Siła wiatru to idealne dla nas 15kn.


Nic więc dziwnego, że można mnie teraz zastać jedynie na dziobie jachtu.


Tak już mam, że pracować lubię z komputerami, imprezować z ludźmi, a relaksować się sam na sam z morzem.


Żeby jednak nie być zbyt niegrzecznym dla załogi i nie siedzieć do nikogo plecami, znajduję pozycję bardziej odpowiednią, opierając się o kosz dziobowy.


Płyniemy wzdłuż wybrzeża. Około godziny 1445 jesteśmy już na wysokości jednego ze szkierowych wejść do Egersund. Jak wskazują przyrządy, płyniemy z prądem. Prędkość nad dnem sięga 7kn.

Idealna żeglarska pogoda wyciąga wszystkich do kokpitu. Nie ma komu robić obiadu.


Około godziny 1500 mijamy na trawersie latarnię Eigerøy. Mijamy też pierwsze niezidentyfikowane obiekty pływające, których spotkamy na tutejszych wodach jeszcze dużo więcej.


Tak się przyjemnie płynie, że zupełnie zapominam wspomnieć o realizacji racjonalizatorskiego pomysłu na ograniczenie złego ruchu cruiser'skiej siatki. Po zastosowaniu gumowego ekspandera, owoce dalej bujają się i wietrzą, ale już nie obijają się o wnętrze kabiny.


Tymczasem siła wiatru powoli, ale stale wzrasta. O godzinie 1830 mamy już ponad 20kn rzeczywistego. Zrzucamy grota, który w tych warunkach tylko przeszkadza. Prędkość jachtu zmniejsza się jedynie o 1kn, ale jest dużo stabilniej.


Korzystając z okazji pogarszających się warunków, testuję posłuszeństwo załogi w zakresie stosowania środków bezpieczeństwa. Oprócz kamizelek wszyscy w kokpicie jadą wpięci w uprzęże. Przez wielu żeglarzy odbierane jest to na równi ze środkami przymusu bezpośredniego. Ale ja wychodzę z założenia, że zawsze może znaleźć się ktoś niezdyscyplinowany, kto nie będzie przestrzegał zakazu wypadania za burtę. A ja na wakacjach cenię sobie brak sytuacji stresowych.


Jadę więc sobie dalej spokojnie, nie martwiąc się o bezpieczeństwo swoje i załogi. Morze robi się jednak coraz bardziej niespokojne. Ale fale są długie i przez to łagodne w obcowaniu z kadłubem.


Wiatr jednak, proporcjonalnie do wysokości słońca nad horyzontem, słabnie i morze robi się znowu bardzo spokojne.


Po kilku godzinach wywiewa się cały zapas wiatru na dzisiaj. Pozostaje jedynie łagodna, długa fala, która od czasu do czasu unosi rufę naszego jachtu. Od 2100 jedziemy już tylko na silniku.


Około 2245 rozpoczynamy podejście do Skudeneshavn. To mała miejscowość na wyspie Karmøy, którą obraliśmy sobie za miejsce odpoczynku na dzisiejszą noc, jako że znajduje się najbliżej naszej trasy do Bergen.


Jakieś 3NM od portu, pomimo braku wiatru, zaczyna nami nieco kręcić na boki. To wybudowana się przez cały dzień fala wiatrowa. Na morzu jest niemal niezauważalna, ale gdy głębokość nagle zmniejsza się z 300m do 15m zaczyna trochę wozić rufę.

O godzinie 2330 wchodzimy za falochron. Nie mamy dokładnych informacji o głębokościach między pomostami, więc dla pewności cumujemy burtą do zewnętrznego pomostu.


Duża tablica na kei informuje nas, że dobrze trafiliśmy. Jesteśmy zacumowani na zewnątrz, przy gościnnym pomoście w klubie Vigane, zgodnie z instrukcją.


Tablica informuje również o stawkach za postój. Fajnie, że znowu łapiemy się na najniższy przedział cenowy. Za pomocą elektronicznego tłumacza dowiadujemy się też o konieczności zapłaty gotówką, z góry, do skrzynki umieszczonej za tablicą.

Jest jednak problem. Nie mamy gotówki. A właściwie to mamy, ale tylko polską. Pobieramy kopertę z formularzem, wypełniamy i wkładamy odliczoną równowartość (z małym naddatkiem na ewentualne różnice kursowe) 150NOK. Nie wrzucamy jednak od razu do skrzynki, mając nadzieję, że jutro rano znajdziemy gdzieś bankomat.


Idziemy na zwiad. Budynek klubowy jest otwarty, ale dostępne jest tylko pomieszczenie WC. Robimy kolację i po konsumpcji kładziemy się spać.

20.07.2022

Rano dokładnie możemy obejrzeć tutejszy system pobierania opłat.


W jednej skrzynce koperty w drugiej kasiora. Jest prostota, porządek i niezależność od internetu.


W porcie zauważam fobię niektórych armatorów związaną z cumowaniem dziobem do pomostu.

Pomimo, że bezpośredni dostęp do nabrzeża utrudnia tutejsza bujnie rosnąca podwodna flora.


I wykazuje ona niesamowitą wolę współpracy, udoskonalając tutejsze portowe wyposażenie.


To nadal niektórzy armatorzy zdają się nie ufać swoim umiejętnościom obsługi biegu wstecznego.


Ruszam z Michałem do miasteczka. Jak zwykle, moim zwyczajem, dokumentuję spotkane po drodze rzeczy mniej zwyczajne.

Ale dopiero w tutejszym sklepie spożywczym spotykamy coś dla czego warto było tu przypłynąć.


Prawdziwe tradycyjny i lokalny człowiek ciastko!


Co do samego miasteczka, to z początku wydaje się ono zwykłe.


I choć już taka balkonowa rekurencja, może sugerować cokolwiek niezwykłego.


To dopiero wgląd w boczne uliczki, daje nieśmiałą zapowiedź tego, czego można spodziewać się w centrum.


I rzeczywiście. Tak jak nigdy nie chciałem mieszkać w centrum miasta, to tutaj skłonny jestem negocjować. Widok i atmosfera spokoju niczego sobie. A jak komuś znudzi się taki widok z okna, to zawsze może zamknąć się na chwilę w tutejszej saunie.


Prawie zapominamy o bankomatowej misji. Ale w końcu zasięgamy języka nielicznych tubylców i szybko znajdujemy takowy. Obsługa maszyny trochę nieintuicyjna, ale w końcu udaje mi się wypłacić trochę NOKów. Wracamy na łódkę.


Timing mamy idealny, bo zaraz po wejściu na jacht, w kadłub głośno puka poborca. W jego głosie czuję pretensje o nieuiszczenie opłaty w skrzynce. Ale jest zbyt piękny dzień, aby się kłócić, wyjaśniać i udowadniać swoją niewinność. Wręczam mu kopertę z odpowiednią ilością tutejszych koron i gość znika tak szybko, jak się pojawił.


My natomiast zjadamy późne śniadanie i ruszamy w dalszą drogę.

NIE JEST
ŹLE


Jest nadal 20.07.2022

Zamierzamy wyjść z portu inną drogą niż wpływaliśmy - przepływając obok tak dużych statków, że aż nie pasujących do tej zacisznej miejscowości. Po godzinie 1100 zbieramy cumy na pokład i wrzucamy bieg.


Płyniemy mijając po prawej wysepki Skjaholmen i Vikaholmane.


Po lewej, za strefą silnie uprzemysłowioną, mijamy wejście do centrum Skudeneshavn.


O godzinie 1145 mamy na lewym trawersie latarnię Skudenes Fyr. Omijając ledwo wystające z wody skały, skręcamy na północ w cieśninę prowadzącą do Haugesund.


Wieje z południa więc rozwijamy tylko genuę.


Płyniemy w miarę szybko. SOG mamy ponad 6.5kn.


Ale równie szybko psuje się pogoda. Zaczyna padać, a chwilę później wiatr odwraca się. 

To tylko przelotne opady, które będą nam jednak towarzyszyć przez cały dzisiejszy dzień. Ale żeglarze na nadmiar wody nie powinni narzekać.


Jako Polacy, na coś jednak narzekać musimy. Odpalamy więc silnik, zwijamy żagiel i skupiamy się na narzekaniu na smutne, industrialne widoki.


Po godzinie 1415 mijamy Bukkøya - małą zalesioną wyspę Wikingów. Tu znajdujemy zacumowany do jej północnego krańca duży gazowiec. Zwracamy na niego uwagę, nie tylko ze względu na jego budowę, ale przede wszystkim na niejednoznaczny kształt, jakim posługuje się względem niego oprogramowanie c-map.


Niezależnie od tego jaki tutaj panuje stosunek do gazowców, ludzi traktuje się w tych okolicach bardzo dobrze. Nieważne czy mieszkają w zabudowie jedno, czy wielorodzinnej, każdy ma tutaj dostęp do morza.


O godzinie 14:45 przepływamy pod mostem Karmøy. Nie jest to jedyne połączenie z wyspą, które przecinamy na mapie. Godzinę wcześniej przecinaliśmy inne, ale trudno je było sfotografować, bo było tunelem.


Pół godziny później jesteśmy już na wysokości Haugesund, gdzie statki witają nas uśmiechem.


Mijamy prawą burtą wyspę Risøy z mariną Haugesund i wpływamy między wyspy Vibrandsøy a Hasseløy, na której po drugiej stronie znajduje się marina Småbåthavn. Dla nas jednak za wcześnie na odpoczynek, więc nie zatrzymujemy się. 

Wychodzimy na otwarte wody, gdzie naszą niedolę pływania w mżawce i na silniku, dzielą jeszcze dwa inne jachty.


W szkiery wchodzimy znowu, dopiero będąc 10NM dalej na północ. Niestety ciągle tyramy na silniku.

O godzinie 1900 przepływamy pod mostem Bømlabrua, łączącym wyspy Spyssøya i Nautøya.


Po pokonaniu kilku wąskich przesmyków pomiędzy wyspami czujemy się już znużeni tymi zamglonymi szkierami.


Znajdujemy na mapie najbliżej położony port Bekkjarvik, na wyspie Selbjørn i tam kierujemy autopilota.


Szukamy najpierw miejsca w marinie położonej bliżej centrum, oznaczonej na mapie jako port gościnny, ale okazuje się być wypakowana po falochron przerośniętymi motorówkami. Cofamy się jakieś 200 metrów na południe, gdzie moment wcześniej zauważamy jakąś niezidentyfikowaną przystań, nieobecną na naszych mapach. Tam udaje nam się znaleźć i wbić w wolny y-bom.


Kilka minut później jacht odpoczywa już sobie na cumach. Ale my jesteśmy zmęczeni i przesiąknięci wilgotnym powietrzem. Marzy nam się ciepły prysznic.


Okazuje się jednak, że trafiliśmy do mariny, której infrastruktura lądowa jeszcze nie istnieje. Oprócz pomostów, znajdujemy jedynie kawałek utwardzonego placu, z kilkoma zaparkowanymi kampervanami i z informacją, że w tym miejscu wkrótce powstanie marina.


Ponieważ nie liczymy, że nastąpi to jeszcze dzisiejszego wieczoru, staramy się działać na własną rękę i samodzielnie poszukać jakiejś miejscówki z odrobiną sanitarnej cywilizacji.

Z radością i nadzieją odkrywamy niepozorną tablicę informacyjną wisząca na prowizorycznym ogrodzeniu, z której czerpiemy informację o znajdujących się sanitariatach w porcie w centrum.


Idziemy szukać prysznica. Do centrum prowadzi kręta asfaltowa droga. Jest już późno i szybko robi się zupełnie ciemno. Po przejściu niecałego kilometra znajdujemy budynki mariny i wejście do sanitariatów. Nie ma jednak nikogo, kto mógłby nam wydać jakieś żetony do prysznicowych automatów. Bez tego dostępna jest tylko zimna woda.

Po dwóch dniach bez prysznica zamierzam jednak skorzystać z tego, co jest aktualnie dostępne. Wchodzę pod strumień wydobywający się z sufitowej słuchawki i od razu zauważam, że woda wcale nie jest zimna. Jest lodowata! Doświadczenia są na prawdę niekomfortowe, ale po wyjściu, już po 10 minutach znowu się rozgrzewam i czuję się wtedy nadzwyczaj dobrze.

Próbujemy jeszcze znaleźć jakiś sposób na opłatę postoju w marinie, ale mimo szczerych chęci nie udaje się. Wracamy na łódkę. 

NIE WAŻNE
JAK JEST


21.07.2022

Cumy zawijamy na pokład wcześnie - o godzinie 0700. To ma być już ostatni przeskok tego etapu rejsu.


Mijamy marinę gościnną, do której nie udało nam się wczoraj wbić.


Chwilę później przepływamy pod pierwszym dzisiaj mostem. Moje zdziwienie budzi fakt, że wybudowano most, tylko po to aby postawić na nim znak nawigacyjny i osłonić go przed deszczem.


Płyniemy dalej na północ i potem wzdłuż wyspy Drøna. Kolejny most jest niemal identyczną kopią ostatniego. Łączy natomiast zupełnie inne wyspy Hundvako i Storebø.


Kiedy na trawersie mamy już dużą wyspę Sotra, ruch na wodzie znacznie się zwiększa.


Płyniemy dalej na północ podziwiając okoliczne skałki. Niestety, cały czas na silniku.


Załoga zdaje się być zadowolona na wieść o rychłym osiągnięciu celu podróży.


O godzinie 1130 jesteśmy już pod mostem Sotrabrua. GPS zaczyna wariować i kilka razy rzuca naszą ikonką jachtu  po kilkaset metrów po okolicznym lądzie, po czym wracamy na rzeczywistą pozycję.


Zaraz za mostem odbijamy w prawo na NE, co pozwala nam złapać trochę północnego wiatru w żagle. Ponieważ widać już Askøybrua - ostatni most na naszej trasie, nikomu już nie chce się "na chwilę" stawiać grota.


Za mostem Askøy płyniemy jeszcze pół mili, trzymając się brzegu po prawej, aż do cypla Kvarven i wtedy dostrzegamy już port w Bergen. Przygotowujemy cumy i odbijacze i zaczynamy wypatrywać odpowiedniego miejsca do cumowania w miejskiej marinie.


Po zrobieniu kółeczka i upewnieniu się, że w całym porcie nie ma dla nas lepszego miejsca, cumujemy w tratwie do dużo większej Bavarki, pod banderą norweską. Jest godzina 1300.


Wychodzę na nabrzeże i sprawdzam czy dobrze trafiliśmy.


Dwie godziny później nasi gospodarze odpływają, a  my przyciągamy się do kei. Wtedy dociera do mnie... Misja wykonana! Za rufą ponad 800 mil morskich - jacht w jednym kawałku, a załoga nadal ze sobą rozmawia.


Jak to zwykle mam w zwyczaju, od razu szukam bosmanatu, w celu wniesienia opłaty za postój. Nic takiego tu nie ma. Są jakieś publiczne kible, gdzieś po drugiej stronie portu jest informacja turystyczna, ale bosmanatu nie ma.
Od innych żeglarzy dowiaduję się, że najwygodniej płaci się tu aplikacją GoMarina. Instaluję ją w telefonie i spełniam swój obowiązek. Tanio nie jest, ale na wakacjach człowiek raczej z góry na takie wydatki spogląda. Wraz z potwierdzeniem płatności, otrzymujemy kod do sanitariatów. Nie wiemy jeszcze tylko gdzie są umiejscowione.


Cumując do kei w środku miasta raczej nie oczekuje się za wiele od infrastruktury brzegowej. Ale tu w Bergen nabrzeże zostało specjalnie przygotowane dla jachtów i wyposażone w media wszelakie. Jest woda i są skrzynki przyłączeniowe z prądem. 

Okazuje się jednak, że najbliższa skrzynka ma awarię i prądu nie daje. Kolejna, najbliższa, jest poza zasięgiem naszych przedłużaczy. W niczym nam to jednak w sumie nie przeszkadza, oprócz tego, że nie oszczędzamy gazu gotując wodę na kawę i herbatę.


Cieszymy się natomiast tym, że stoimy przy zabytkowym hanzeatyckim nabrzeżu, znanym jako Bryggen.


Choć w sumie to nie bardzo wiem czym się tak turyści zachwycają... 

W środku ponuro i kanalizę mają pod sufitem.


A na dodatek, na zapleczu marnują się tu spinakerbomy.


Centrum gastronomiczne na końcu basenu portowego, w którym znajdują się sanitariaty dla odwiedzających port żeglarzy, jest za to w dobrej formie. Oprócz toalet, pryszniców i pralni, jest tu też kilka barów, restauracji i nawet salon gier.


Jedyną wadą tego przybytku jest fakt, że zostaje on na noc zamknięty. Kod dostępu otrzymany w aplikacji otwiera jedynie wewnętrzne drzwi sanitariatów. Dowiadujemy się o tym już pierwszej nocy, gdy bezskutecznie próbujemy sforsować zewnętrzne drzwi wejściowe.
Na drugi dzień zagaduję towarzysko w porcie pewnego Szkota, który przypłynął prosto z Szetlandów na swoim drewnianym Colin Archerze. Nie wiem skąd, ale posiada on kod do głównego wejścia do budynku z sanitariatami.  I  co ważniejsze - ma wszystko zapisane na kartce, bez szkockiego akcentu ;)


Niewątpliwą atrakcją centrum Bergen jest targ rybny, znajdujący się praktycznie w porcie. Reklamują go chyba wszystkie przewodniki turystyczne. 


I faktycznie jest tu zaopatrzone na bogato.


Michał, jak każdy szanujący się wegetarianin obchodzi stragany z daleka, ale mi - wielbicielowi morskich robali - ślinka leci już na sam widok.


Niestety ceny są tak perfekcyjnie dostosowane do bogatych turystów, że podobno nawet tubylcy tu nie jadają.


Po obejściu kilku stoisk i sprawdzeniu cenników, apetyt szybko słabnie. Z reguły nie odmawiam sobie w wakacje takich kulinarnych przyjemności, ale 120PLN za zupę rybną w plastikowym talerzu, już bez smakowania mordę wykrzywia.

Ponieważ część stoisk serwuje tak świeże produkty, jak się tylko da, traktuję odwiedziny na targu jak wizytę w oceanarium.


Zamierzam jednak dzisiaj na mieście coś przekąsić. Ustawiam się w kolejce do tutejszego jankeskiego fastfoodu. Ale po godzinie stania, gdy kolejka się nie rusza ani na krok, rezygnuję.


Wbrew temu, co postanowiłem wcześniej, wracam na targ. Znajduję w końcu coś w bardziej dostępnego i wystarczająco oryginalnego, aby wywieźć jakieś pozytywne wspomnienia z Norwegii, poza pływaniem na silniku w deszczu.


Burger z łosia i tutejsze miejskie graffiti, przypomina mi, że podróże nie tylko rozwijają ale i kształcą.


Po posiłku przychodzi czas na tradycyjną przebieżkę po mieście w poszukiwaniu obiektów fotogenicznych. 

Odwiedzamy znajdujący się niedaleko portu plac Torgallmenningen, z prawdziwie żeglarskim pomnikiem oddającym hołd morskiej przeszłości Norwegii. Nieco dalej trafiamy na kolorowy park Julemarked Byparken. Oprócz tego włóczymy się bez żadnego celu i planu po losowo wybranych uliczkach.


W sumie jest tutaj wszystko. Od zabytkowej sztuki w formach płaskich i przestrzennych...


Po nowoczesne formy wyrazu artystycznych emocji.


Dzielnica Nøstet zachwyca nas wąskimi uliczkami z architekturą czasów dawno minionych.



Dla koneserów brył nowoczesnych bardziej nadaje się, znajdująca się na drugim końcu miasta, dzielnica Solheim Nord. W tak odległe rejony przyciągają nas liczne pomosty z jachtami.


Własnie tutaj, ze zwodzonej (długiej na 154 m) kładki pieszo-rowerowej Småpudden, przyglądamy się Marineholmen Gjestebrygge. To marina, którą rozważaliśmy jako alternatywną dla postoju w Bergen. Jest jednak znacznie oddalona od centrum, a dostęp jachtem komplikuje nieco własnie ta kładka.


Dzień kończymy wizytą na półwyspie Nordnes, gdzie w najwyższym jego punkcie zwiedzamy to, co pozostało z XVII-wiecznej twierdzy Fredriksberg.


Na samym końcu półwyspu znajdujemy zalesiony park, a w nim znajdujący się od 1970 roku totem, podarowany Bergen przez zaprzyjaźnione miasto Seattle.

Kiedy dochodzimy na koniec końca półwyspu, zgodnie z przewidywaniami znajdujemy tam tylko morze. Myślę sobie wtedy, że w sumie to fajne nawet są te półwyspy. Tak jak na jachcie, widać z nich morze. Nie kupiłbym jednak żadnego półwyspu, bo ogląda się z niego tylko i ciągle ten sam kawałek morza.


Ze względu na letnią porę i szerokość geograficzną, kiedy wracamy na jacht o 2245, jest jeszcze w miarę widno. Dzięki temu dostrzegamy z daleka przycumowaną do naszej łódki dużo większą łódkę.



Godzinę później, kiedy wychodzę na pokład, cumy na polerach są bardzo mocno napięte. Luzujemy je trochę i zastanawiamy się nad jakimś systemem samoregulacji, aby skompensować występujące tu pływy. Przy jednym z wyskoków na keję nadwyrężam sobie kolano.


JEST
WYSOKO


22.07.2022

Dzisiaj w planach mamy wycieczkę w góry. Wokół Bergen znajduje się siedem pagórków, więc jest z czego wybierać.

Za cel obieramy najwyższy z okolicznych szczytów - liczący 634m nad poziomem morza Ulriken. Chcemy zdobyć go na piechotę i zjechać na dół kolejką linową, która od 1961 roku wozi bardziej leniwych turystów na szczyt i z powrotem.

W kwestii gór zdaję się na Michała - niejedną wysokogórską ścieżkę pomagał wydeptywać. Jest z nim tylko jeden problem - jak poczuje górskie powietrze, to trudno jest za nim nadążyć.


Wychodzimy z jachtu o 0915. Jak na wycieczkę w góry to już nawet nieco za późno. Dlatego nie czekamy na spóźnialskich Pawła i Radka, kończących jeszcze śniadanie. Umawiamy się, że zaczekamy na nich gdzieś na trasie.
Ja tak w ogóle zastanawiam się czy dam radę z kontuzjowanym kolanem i czy nie zawrócę przed osiągnięciem celu. Po płaskim poruszam się sprawnie, ale przy zgięciu nogi pod obciążeniem odczuwam ból w przedniej części stawu. Biorę ze sobą kijki trekingowe, które powinny trochę odciążyć nogi.

Początek trasy to wąskie uliczki z zabudowa mieszkalną. Nie ma czasu na dokładne kadrowanie zdjęć, ze względu na obecne wszędzie znaki zakazu postoju.


Ponieważ wszystkie drogi jakie wybieramy prowadzą pod górkę, bardzo szybko wznosimy się nad dachy zabudowań.


Pół godziny później pojawia się już pierwsze widokowe aperitif.


Po drodze mijamy szynową kolejkę linową Fløibanen, którą z centrum Bergen można szybko dostać się na wzgórze Fløyen, by podziwiać panoramę Bergen.

Ale nam się nie spieszy. Z resztą na szczyt wcale nie jest tak daleko. O godzinie 1000 mamy już piękny widok na cały półwysep Nordnes.


Podejście jest łatwe, choć wymaga nieco kondycji. Największe opóźnienie powodują znajdywane na trasie obiekty fotogeniczne.


Dziesięć minut później jesteśmy już nieco wyżej górnej stacji Fløibanen, skąd roztacza się niesamowity widok na całą północną część Bergen.


Turystyczny drogowskaz informuje nas o osiągnięciu Fløyen - jednego z siedmiu szczytów wokół Bergen położonego na wysokości 399m. Wysokość podawana jest od poziomu morza, więc wychodząc z łódki przy odpływie możemy spokojnie zaliczyć sobie okrągłe 400m przewyższenia.


Przy stacji kolejki znajduje się kilka atrakcji, które doskonale psują klimat dzikości tutejszej przyrody. Oprócz podziwiania widoków z tarasu widokowego, można tu sobie zjeść obiad w tutejszej restauracji, wyszaleć dziecko na placu zabaw oraz spędzić noc w kokonie.

Ale nas najbardziej ciekawi znaleziony tutaj totem. Przyglądamy się z bliska i przestajemy się dziwić, że totemy sprowadzają z USA.


My wybieramy najmniej obleganą atrakcję, jaką są piesze wędrówki. Według drogowskazu, do Ulriken mamy jeszcze 13km. Czas ruszać w drogę, a nie oglądać drewniane rzeźby. W końcu poszliśmy na wycieczkę w góry, a nie do muzeum sztuki.

A dalej jest już tylko piękniej. I spokojniej. Spotykamy po drodze innych turystów, ale ich liczba spada z każdym przebytym kilometrem.


Trudno jednak utrzymać równomierne tempo marszu. Rzeźb już co prawda nie ma, ale za to ławki kuszą człowieka ofertą odpoczynku i ucztą dla oczu.


Zachwycam się zielenią tutejszych lasów. Nie spodziewałem się tyle tego żywego koloru w tak skalistej i położonej na północy krainie.


Od ostatniego punktu widokowego, szlak prowadzi nas na północ. O godzinie 11:30 mijamy na lewym trawersie Storediket - jeden z wielu tutejszych sztucznych zbiorników wodnych.


I tu znowu kolejna ławeczka wybija nas z rytmu.


Niecałe trzysta metrów dalej droga doprowadza nas do jeziora Store Tindevatnet, gdzie skręcamy w prawo, na południe, sugerując się kierunkiem na widoczny z tego punktu Ulriken.


Pogoda dopisuje. Jest na prawdę ciepło i przyjemnie.


W ten sposób, w samo południe, zdobywamy kolejny z okolicznych szczytów - leżący na wysokości 554 metry Blåmanen.


I w tym też momencie zauważamy, że trasa po której idziemy nie prowadzi bezpośrednio do punktu, do którego chcemy dotrzeć. Górkę na której jesteśmy od tej na którą chcemy się dostać dzieli spora dolina, a w niej znajdujący się kilkaset metrów niżej zbiornik Svartediket.


W takich chwilach dobrze jest po prostu sobie usiąść i się wyluzować. To też robimy.


Po chwili odpoczynku ruszamy dalej. Nie chcemy wracać drogą, którą już znamy więc postanawiamy iść dalej, obejść dookoła zbiorniki Store Tindevatnet i Lille Tindevatnet i wrócić na szlak prowadzący z Fløyen na Urliken.


Krzywy chodnik okazuje się korytem strumyka. Teren zaczyna być podmokły. W końcu do czegoś przydają się moje górskie buty.


Pewien kawałek idziemy na przełaj, przez jakieś grząskie mokradła. Przydają mi się zarówno buty za kostkę jak i kijki. Michał wybrał się w letnich cichobiegach, ale pożyczam mu od czasu do czasu kijki i jakoś pokonujemy podmokły teren. Bilans strat równy jest tylko jednej mokrej skarpetce. To znowu wina tego, że nie patrzymy na mapę, tylko trzymamy się brzegu zbiornika wodnego.


Kiedy odchodzimy nieco dalej od jeziorka, znajdujemy właściwą ścieżkę. Napotykamy też schronisko.


Wyposażenie skromne. Można jedynie odliczać czas jaki się tu spędziło.


Prawie docieramy na kolejny z siedmiu szczytów. Nieczynna on ponad czterdziestu lat wieża radiowa, znajduje się na górce zwanej Rundemanen o wysokości 568 metrów.


Nie chce nam się już tam wchodzić. Mnie na dodatek zaczyna dokuczać kontuzjowane kolano. Schodzimy po drugiej stronie zbocza, idąc już odpowiednim szlakiem turystycznym.


Widząc, że do Ulriken jest jeszcze więcej niż połowa tego co przeszliśmy i że trasa prowadzi po szczytach pagórków widocznych na widnokręgu, postanawiamy skrócić trasę i powoli zacząć wracać do Bergen. 

Kontaktujemy się w tym czasie telefonicznie z Pawłem i Radkiem, ale okazuje się, że gdy my błądziliśmy w grzęzawiskach oni już nas wyprzedzili i dzielnie podążają prosto na Ulriken.

My schodzimy w dół do kolejnego sztucznego zbiornika o nazwie Tarlebøvatnet.


Dno wygląda na złotonośne.


Postanawiam się nieco odświeżyć i zanurzam stopy w zimnej górskiej wodzie. Takie taplanie się jest u mnie pewnego rodzaju rytuałem, ukształtowanym jeszcze za dziecięcych czasów, podczas pieszych wędrówek z rodzicami po Pojezierzu Kaszubskim.


Schodzimy poniżej zbiornika, który jak większość tutejszych stawów powstał w wyniku ludzkiej pomysłowości. Ilość zapór wodnych przypadająca na jednego turystę jest tu na prawdę imponująca.


Idziemy dalej. Droga prowadzi wzdłuż górskiego strumyka.


Im niżej tym w gęściej zalesione obszary wchodzimy. Panująca tutaj wilgoć, uwidacznia się wszędzie dookoła. Kora drzew jest praktycznie niewidoczna, bo porośnięta grubym mchem. Gdzieniegdzie widać, że niektórzy turyści sprawdzają czy to faktycznie są drzewa.

Idąc ciągle w dół, dochodzimy do kolejnego zbiornika o nazwie Svartediket. 


Maszeruje się tutaj wygodnie, a pochylenie drogi jest bardzo łagodne. Zaczyna być wręcz monotonnie.


Całe szczęście na drodze znajduje się kolejna tama i można zrobić jakieś zdjęcie z tego fragmentu trasy.


Kiedy osiągamy poziom miejskich zabudowań mamy jeszcze do pokonania pieszo ponad 2.5km do portu, w którym zostawiliśmy jacht.

Kiedy o godzinie 1530 docieramy do mariny, widok nas zaskakuje. Do burty s/y Darwin przycumowało kilka znacznie większych jednostek. Znane mi są takie klimaty z zatłoczonych duńskich marin, ale tutaj się tego nie spodziewałem.
Póki nie ma wiatru wszystko jest w porządku. Ale pod wieczór zrywa się powiew z kierunku SW i zaczyna całą tratwę dociskać do nabrzeża. Moje odbijacze wyglądają jak naleśniki i mam wrażenie, że zaraz eksplodują. Na dodatek, trafiliśmy akurat z naszą wizytą w Bergen na całkiem spore pływy. Różnica wody niskiej i wysokiej wynosi około 1.5m (sic!). Tego również się nie spodziewałem. Jakby tego wszystkiego było mało, to ściskane odbijacze blokują się w wiszących na kei oponach i podczas przypływu, ciągnąc za stalówkę relingu, starają się usilnie wyłamać mi stójki na pokładzie.

Kiedy w takich warunkach przypływa jeszcze jeden 40-stopowy jacht i deklaruje chęć przyłączenia się do tratwy, odmawiam. Wskazuję na problem z jakim się borykam, ale duński armator zaczyna negocjować. Dobijamy targu. Duńczyk cumuje do tratwy, a ja wywieszam na burcie Darwina pożyczone od niego olbrzymie kuliste odbijacze, które utrzymują większy dystans od kei.


I na tym kończy się się dzień. Kończy się w tym miejscu również relacja z tego etapu rejsu. i jeżeli tylko kadłub przetrwa noc na cumach w tratwie, to pewnie powstaną kolejne odcinki.



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.