18 lipca 2022

Rejs "Zdradzieckie mordy jadą na fiordy" - Etap 1 (Górki Zachodnie - Kristiansand) - s/y Darwin (HR 312) - 02.07-17.07.2022

Zanim jeszcze s/y Darwin opuścił stocznię z nowymi klepkami na grzbiecie, ja już miałem wykombinowane, jak o te klepki zadbać. Oprócz teak-sealera należało porządnie, słoną wodą, nowe drewno zakonserwować. Nasz Bałtyk do tych celów jednak zbyt mało jest przyprawiony - pomimo usilnych starań niektórych, położonych nad Odrą i Wisłą, kopalń.
Należało więc ruszyć się gdzieś dalej, na bardziej słone. Z mapy wynikało, że najbliżej jest na Morze Północne. Na próżno jednak, sugerując się nazwą, szukać tego morza na górze mapy. Aby w nie jachtem trafić z Gdańska, należy płynąć nie tylko na północ, ale i sporo na zachód. I w tym właśnie kierunku tym razem popłynąłem...


ZDĄŻYĆ
PRZED REJSEM

Przed wyjazdem w rejony sobie nieznane dobrze jest wyposażyć się w pomoce nawigacyjne. Kupiłem  więc obejmującą zakresem całą Norwegię (i nawet nieco więcej), locję Imray'a. Dodatkowo zamówiłem nieco bardziej szczegółowy i prawie aktualny, Norwegian Cruising Guide - coś napisanego przez żeglarzy dla żeglarzy.


Ponieważ ruszałem na wielką (dla mnie) wodę, postanowiłem w pierwszej kolejności zaopatrzyć się też w siatkę na warzywa i owoce. Widziałem na YT, że prawdziwi, oceaniczni żeglarze takie właśnie na jachtach mają. A ja przecież miałem wypłynąć poza Bałtyk, więc chciałem być taki jak oni.

Dosłownie kilka godzin przed rejsem odebrałem ze stoczni Jabo jeszcze ciepłą (od polerowania spawów), drabinkę dziobową. Widoczne na zdjęciu zaciski stolarskie dociskają przyklejoną przed chwilą gumę, mającą ochraniać miejsce styku wspornika drabinki z kadłubem. 


Drabinkę dziobową uznałem za konieczne wyposażenie po tym, jak podczas sprowadzania jachtu do Polski, w Kopenhadze, musiałem robić szpagat, aby dostać się z pomostu na pokład. Przywiało wtedy trochę wody do mariny i mimo, że do niskich nie należę stojąc na pomoście miałem kosz dziobowy po dziurki w nosie.

Przygotowanie jachtu ważne jest jak mało co. Jednak to nie osprzęt, a załoga doprowadza jacht bezpiecznie do portu docelowego. Przyznaję, że nazwą rejsu nieco ograniczyłem sobie zakres poszukiwań, ale przynajmniej w ten sposób zadbałem o jakość.

Michał, którego czytelnikom bloga nie muszę już przedstawiać, zgłosił się na całe dwa etapy: z Górek Zachodnich do Stavanger i ze Stavanger do Bergen. Bardzo istotne, przy tak długim przelocie, jest by zrobić zdjęcie załoganta na początku rejsu, kiedy jest jeszcze uśmiechnięty.


ZDĄŻYĆ
NA WYSPĘ

W sobotę 02.07.2022 o godzinie 1945 wychodzimy z Górek Zachodnich. Słońce uświadamia nam, że nie tylko pokład mamy do umycia.


Wieje z NE więc ostro bajdewindem puszczamy się w kierunku Helu.


Mijamy po drodze tych, którym coś poszło nie tak. Widząc jednak, że mają już firmową asystę, płyniemy dalej.


O 2039 jesteśmy już przy Półwyspie Helskim. Po słońcu pozostaje jedynie pomarańczowa łuna, a na ciemniejącym niebie coraz wyraźniej widoczny staje się srebrny rogalik.


Wiatr systematycznie odkręca w lewo i słabnie. Dokładnie tego się spodziewaliśmy, analizując wcześniej wiatrowe prognozy.
Konsultowaliśmy je nawet przed wypłynięciem z naszymi klubowymi góralami (Joseph i Wojtek z s/y Angela), którzy mają ten sam cel na swój tegoroczny pierwszy etap rejsu.
Okno pogodowe ma się skończyć za jakieś 24 godziny. Potem ma zacząć pizgać prosto z W i już nie będzie tak łatwo. Ku mojemu zdziwieniu, Górale decydują się jednak wyjść kilka godzin po nas.

Noc mija spokojnie i w dużym fragmencie przy akompaniamencie stukającego miarowo diesla. Około 0430 słońce wstaje.


Chwilę potem, jesteśmy już za Rozewiem i kierujemy dziób jachtu prosto na Bornholm.


Na diesel grocie jedziemy do godziny 0540. Wtedy wiatr wraca. 


Rozwijamy genuę.


Mijamy rutę z grubasami, których pozycje nasz odbiornik AIS przekazuje nam na ekran chartplottera. Dzięki analizie widocznych wektorów prędkości możemy bezpiecznie przeciąć im drogę nie zmieniając naszego kursu. Bez tego telewizorka celowalibyśmy raczej za ich rufy.
Wiatr, zgodnie z prognozami, odkręca dalej. I kiedy zaczyna zawiewać od rufy przezbrajamy żagle w pozycję "na motyla".


Przy okazji trymowania genuy zauważam, że kabestany szotowe wydają dziwnie zgrzytliwy odgłos. Trzeba będzie się im przyjrzeć bliżej podczas najbliższego postoju w porcie.


Kiedy zaczyna szkwalić ponad 20kn i motyl powoduje niekomfortowy rozkołys, zrzucamy grota.


Niestety, w ten sposób pozbywamy się cienia w kokpicie.


Ale nic nie trwa wiecznie. Dzień się kończy tak samo ładnie jak się zaczął.


Wieje nam w rufę równo, w okolicach 15 węzłów, do samego Nexø.


Kilka mil przed główkami wiatr szybko odkręca, zmieniając kierunek na przeciwny. Chylę czoła w kierunku algorytmów prognoz numerycznych. Sprawdzają się w tym etapie z dokładnością co do godziny.


Podejście na silniku robimy już pod wiatr, ale już też bez żagli. A osłonięci lądem nie odczuwamy najmniejszego trudu z tym związanego.

Do Nexø na Bornholmie wpływamy w zupełnych ciemnościach. Cumujemy pół godziny po północy.


ZDĄŻYĆ
ODPOCZĄĆ

Rankiem odkrywamy cumująca nieopodal Bałtycką Piękność.


Ale my, chcąc dodatkowo podziwiać jeszcze piękno wyspy, wyciągamy z bagażnika i rozkładamy dyżurne dwukółki. Po zimie spędzonej w piwnicy wymagają pompowania opon. 


Po ogarnięciu sprzętu, ruszamy tutejszą rowerową autostradą na południe.


Mimo, że na Bornholmie nie jestem pierwszy raz, nie potrafię się tutaj nudzić.
Słońce zaczyna przygrzewać. Jednak na plaży Balka Strand woda nie zachęca do kąpieli.


Ale złogi gnijącego morskiego zielska zgarniane są przez fale jedynie w północnej części plaży. Reszta nadaje się do użytkowania.


My robimy sobie jednak dłuższy przystanek dopiero na molo w Snogebæk.


Ponieważ obowiązuje tu zakaz wprowadzania psów, lokalna społeczność coraz częściej udomawia inne zwierzęta gospodarskie.


Rzucamy jeszcze tylko okiem do tutejszego mini-muzeum. Nie tylko prezentuje ono swoje eksponaty, ale przede wszystkim podaje na tacy gotowy pomysł na to, co można zrobić z kadłubem swojej starej łódki.

Zupełnie w przelocie fotografujemy jeszcze przepełnioną patriotyzmem lokalnym syrenkę.


I machając na do widzenia tutejszemu czartowi, wracamy do Nexø.


Z rozpędu przejeżdżamy miejsce cumowania s/y Darwin i zaglądamy w północne rejony portu. 

Natrafiamy gdzieś po drodze na ogłoszenie o wystawie rzeźb z piasku. Ponieważ jest to niedaleko, bo w jednym z portowych budynków, postanawiamy tam zajrzeć.


No i zaglądamy - tylko. Bo średnio nas to zachwyca. Chyba wyrośliśmy już jakiś czas temu z piaskownicy.


Większe zainteresowanie budzi u nas napis umieszczony na budynku stacji ratownictwa morskiego. Pewnie bardzo trudno zostać tu ratownikiem. Większość kandydatów prawdopodobnie odpada na etapie automatycznej selekcji wstępnej. Nietrudno zrobić literówkę w nazwie adresata i otrzymać zwrotkę swojego CV z dopiskiem "adresat nie znany".


Tak aktywnie spędzony dzień, należy podsumować nieco mniej aktywnie. 

Po powrocie na łódkę wywieszamy na relingi plażowe fatałaszki, do wyschnięcia.


A my przewrotnie do ręczników i kąpielówek - aby nie wyschnąć, otwieramy miejscowe specjały.


Relaks i skupienie się na nicnierobieniu trwa do wieczora. 

Kiedy zamierzamy już iść spać, do naszego basenu jachtowego wpływa s/y Angela. Z pokładu krzyczą coś do nas, że dostali w dupę. Od razu kojarzę sobie wczorajsze prognozy pogody i już wiem, że nie chodzi o czopki czy lewatywę. Witam ich serdecznie, odbieram cumy i z uśmiechem obserwuję, jak Wojtek wyskakuje z łódki i całuje ląd. Nie dziwię się temu, gdy dowiaduję się, że właśnie skończyli trwającą prawie całą dobę halsówkę.


MAŁY KROK
DO CELU


Rankiem 5. lipca 2022 przypominamy sobie, że mamy jeszcze kawał drogi do zrobienia.

Czas leci, a pogoda nie rozpieszcza. Jest nawet przyjemnie, bo słonecznie, ale pewnie tylko na zawietrznym brzegu wyspy. Niestety, silne wiatry zachodnie wyrabiają bałtycką roczną statystykę akurat teraz.

Mówi się, że dżentelmeni nie pływają pod wiatr. Trudno, pewnie nie spotkamy żadnego w Stavanger. No może najwyżej jakiegoś z Szetlandów.

Wychodzimy z portu około 1030


Na port docelowy tego mini-etapu wybieramy Tejn. Tam jeszcze nie byliśmy. A poza tym cały etap będzie po zawietrznej stronie wyspy. No i zawsze to nieco bliżej do celu podróży.


Wieje z siłą około 20kn. Ale osłona, jaką daje wyspa, i słońce sprawiają, że jest dziś piękna żeglarska pogoda. Genua zawinięta kilka razy na sztagu, grot na pierwszym refie. Płyniemy wzdłuż brzegu ostrym bajdewindem. 


Podczas gdy na zewnątrz jest tak pięknie, w mesie rozgrywa się dramat. Podwieszona pod handralingiem i obciążona owocami siatka zaczyna się mocno obijać o nadbudówkę.

Aby ratować owoce musimy niezwłocznie wejść do jakiegoś portu ;)


Kiedy jesteśmy na wysokości Tejn, znajdujemy się jakieś niecałe 5NM od brzegu. Robimy zwrot i kierujemy się w główki. 

O 1615 wchodzimy do portu. Robimy rundkę po kejach, ale z braku miejsca wracamy w kierunku wyjścia i podchodzimy burtą do betonowego nabrzeża falochronu. 


Jakąś godzinę później zauważamy, że ktoś nie brzydszy od nas miał na dzisiejszy dzień plan identyczny do naszego.


Po opłaceniu postoju wyjmujemy z bakist rowery. Przydadzą się nie tylko na wycieczkę. Z falochronu do sanitariatów i z powrotem jest sporo ponad pół kilometra.

Tymczasem dosiadamy bicyklów w trybie turystycznym i kierujemy się na północ. 

Ścieżka rowerowa prowadzi wzdłuż głównej drogi na Allinge. Jest sporo pod górkę, ale pokrzepiamy się myślą, że powrót będzie z górki.

Omijamy jednak centrum Allinge i postanawiamy dojechać na sam północny kraniec wyspy. Póki co prowadzi nas drogowskaz na Sveneke.

Tuż za Allinge, przy ścieżce rowerowej nr 10, zupełnie przypadkowo znajdujemy Madsebakke - magiczną miejscówkę sprzed wielu wieków. Niemal identyczne rysunki widziałem w muzeum w Konephadze.

Po obejrzeniu rycin wizualizujących statki (i nie tylko) ruszamy dalej. Przecinamy Sandvig bez zawijania do portu. 


W pewnym momencie szeroka ulica się zwęża.

I taka wąska, choć nadal asfaltowa, droga doprowadza nas do samej latarni Hammerodde Fyr.


Nieco kanciasta bryła, ale swój urok ma - szczególnie jak na swój wiek.


Zaglądamy jeszcze za latarnię, ale tutaj już musimy zostawić rowery.


Z buta robimy jeszcze jakieś 300 metrów. Docieramy do kamiennych kręgów, gdzie jednogłośnie ustanawiamy punkt zwrotny dzisiejszej wyprawy. 


Według turystycznych drogowskazów, gdzieś dalej są jeszcze ruiny Salomons Kapel, ale to dla nas jest odrobinę za daleko. A przede wszystkim już dzisiaj za późno.

W drodze powrotnej dostrzegamy uroki zatoki przy porcie Sandvig, do której wcześniej, zajęci pedałowaniem pod górkę, byliśmy odwróceni plecami.


W samym Sandvig też brzydko nie jest. 

Są tu na prawdę stare i wciąż zamieszkałe domy.


Jest szafa z rzemieślniczymi miodami i są stare kominy.


Jest też oczywiście port.


Dla nas chwilowo najważniejsza jest jednak lodziarnia.


Jakby tego wszystkiego było mało, to dodatkowo trafiamy jeszcze na pchli targ.


Mimo, że słoneczko nadal przygrzewa, zbliża się godzina 2000.  Kierujemy się więc dalej na południe w kierunku Tejn. Tym razem jedziemy drogą bliżej morza.

Po drodze, tuż przed małym portem Kampeløkke, znajdujemy przykuwającą wzrok drewnianą kopułę.


Nazywa się to Domen i zostało wybudowane w 2012 roku z okazji jakiegoś Spotkania Ludowego i służy ośrodkom kultury do spotkań publicznych (nie mylić z domem publicznym). 


Z tarasu kopuły widać mały port Kampeløkke. Tak mały i płytki, że w przewodnikach żeglarskich bardzo płytko o nim wspominają.


Zaledwie 300 metrów na południe położony jest nieco większy port Allinge. Pomimo jego niewątpliwego uroku, cieszymy się, że nie musimy w nim dzisiaj manewrować.


W sklepiku tuż obok portu kupuję sobie po taniości jakiś plecak. Zapomniałem spakować z domu czegoś podręcznego na rowerowe wycieczki, więc teraz mam dodatkowe wydatki. Że o marnowaniu urlopu na chodzenie po sklepach nie wspomnę.

Gdy wracamy na Darwina jest już godzina 2100 i ostatnie promienie słońca muskają już tylko czubek szprycbudy.


To był kolejny intensywny dzień. Musimy trochę przystopować z tym zwiedzaniem, bo za dużo potem w blogu trzeba będzie opisywać.

Jemy kolację i kładziemy się w koje.

6. lipca 2022

Wstajemy, robimy zakupy w spożywczym markecie, który znajduje się praktycznie na terenie portu i jedziemy rozejrzeć się po najbliższej okolicy.

Nie twierdzę, że w porcie nie jest ciekawie...
Ale ile można oglądać portowych szpejów, czy jachtów hybrydowych - to znaczy takich, które łączą pasję do morza z innym hobby - na przykład ogrodniczym.


Jak w każdym wyspiarskim miasteczku, czas płynie tu powoli. Nikogo tutaj nie dziwi, że ktoś przyjechał do fryzjera zimą i jeszcze nie wyszedł.


Mnie jednak interesuje budynek, w którym znajdują się żeglarskie szpeje. Spędzam tam kilkanaście minut i udaje mi się nawet niczego nie kupić.


Reszta dnia mija nam na konserwacji i drobnych naprawach jachtu.

Po wymianie teaku na pokładzie okazuje się, że nie można w dość łatwy sposób (jak dotychczas) wykręcić zaślepki gniazda nogi stolika kokpitowego. Sprawę od razu i na ochotnika bierze w swoje ręce Michał i po chwili mamy już prowizoryczny, ale wygodny klucz. Pozostaje jeszcze nieco oszlifować gwint nylonowej zaślepki, aby móc ją wkręcać i wykręcać swobodnie. Z jakiegoś nieznanego powodu nagle zrobił się zbyt ciasny.

Ja natomiast oddaję się regulacji takielunku stałego. Ustawiając naprężenie want dokładnie i symetrycznie według wskazań miernika naprężenia, końcówka masztu wydaje się nieco odchylona w jedną stronę. Kręcę więc sobie tak beczkami ściągaczy w różne strony przez ponad dwie godziny. Próbuję różnych sposobów i kolejności naciągania want. Aż w końcu jestem z rezultatu zadowolony.

Przy okazji wyjętej z bakisty torby narzędziowej, rozbieramy też na części "trzeszczące" kabestany szotowe. Czyścimy wszystkie elementy w benzynie ekstrakcyjnej i smarujemy odpowiednim smarem łożyska oraz zębatki. Na koniec jeszcze po kropelce oleju na zapadki sprzęgła i gotowe. Powinno teraz być ciszej. Ale to się na morzu dopiero sprawdzi w walce.


I tyle z naszego pobytu na Bornholmie w tym etapie rejsu. Pomimo niesprzyjającego kierunku wiatru powinniśmy jutro ruszać w morze. Dopiero na 18.07.2022 musimy być w Stavanger, gdzie do załogi mają dołączyć Paweł i Radek. To w sumie sporo czasu, ale zawsze lepiej mieć zapas niż nie zdążyć.


AWARYJNE
ZWIEDZANIE

07 lipca 2022

W planach jest przeskok do Kanału Falsterbo. To tylko około 80NM, ale jadąc zygzakiem pod wiatr zrobi się tego pewnie ze dwa razy tyle.

Po godzinie 0800, po szybkim, ale treściwym śniadaniu, zwijamy cumy i wychodzimy z Tejn, choć dzień jest dzisiaj bardzo niewyjściowy. Jest ponuro.


Póki jesteśmy osłonięci od wiatru wyspą płyniemy po równym przy słabym wietrze. Domyślając się jednak, co nas czeka za winklem, zawczasu zakładamy drugi ref na grocie.


I słusznie, bo jak tylko wysuwamy się koszem dziobowym za północny kraniec Borhnolmu, zaczyna się rodeo.


Na dodatek zaczyna padać, a Michał zaczyna chorować. Przez chwilę zastanawiam się czy warto było zaczynać i czy wyjście z portu było dobrym pomysłem. Zauważam jednak płynący tuż za nami jacht. Najwidoczniej nie ja jeden miałem dzisiaj pomysł na poranny jogging po falach. Czuję się znacznie mniej głupio.

Autopilot daje sobie radę. Nawet za dobrze - idzie ustawionym kursem na przecinkę i niektóre strome fale czynią naszą przebieżkę nie tylko niezwykle mokrą, ale i bardziej wyboistą. Przejmuję kontrolę nad rumplem i robię co jakiś czas małe uniki od większych fal. Komfort żeglugi znacznie się poprawia. Cieszy mnie ta nikła, ale wciąż jeszcze obecna przewaga człowieka nad maszyną.

Po dwóch godzinach nieco poprawia się również pogoda.


A po kolejnych trzech, jak już jest zupełnie przyzwoicie, kończy nam się morze i musimy zrobić zwrot.


Schowani za lądem znowu mamy "stół" i słońce.


Potem, gdy jesteśmy już wysunięci zza lądu, na drugim halsie nie jest już tak wygodnie, ale jest całkiem przyjemnie. Idziemy ostro do wiatru na pełnych żaglach, w dużym przechyle. Wieje umiarkowanie do 10-15kn, więc nie ma dużej fali.


Kabestany pracują kulturalnie i dzięki przeprowadzonej starannie konserwacji nie trzeszczą już wcale. 

Nagle, jak grom z jasnego nieba, słychać głuchy trzask i daje się poczuć wyraźne, mocne szarpnięcie na takielunku...

To obrotowy stoper fału rollera został wyrwany z listwy szandekowej. Na szczęście, zawsze przy zrefowanym żaglu przednim, dodatkowo obkładamy fał na zapasowej zwykłej knadze rożkowej, znajdującej się pół metra za stoperem. 

Zdaje się, że moja paranoja właśnie uratowała nas od niepotrzebnego stresu. Przy tej sile wiatru nie groziły nam jakieś poważne straty w osprzęcie, ale tego typu incydent, w sztormowej pogodzie, mógłby stworzyć już niezły bajzel.


Listwa jest jedynym elementem tekowym pokładu, który nie został wymieniony podczas remontu. Została ona jednak starannie wyrównana (przeszlifowana), przez co zmniejszyła się znacznie jej grubość. Nie tłumaczy to jednak stoczniowców z Jabo za fuszerkę, jaką popełnili mocując tak odpowiedzialny i mocno obciążony element takielunku ruchomego do cienkiej listwy teakowej, za pomocą krótkich wkrętów.

W trybie awaryjnym postanawiamy zjechać do portu Kåseberga, który akurat jest w zasięgu niecałych  5NM od naszej pozycji.

Jest to mały port i jak się okazuje dość mocno uczęszczany, o tej porze roku. Z braku miejsca, cumujemy w wejściu przy falochronie.


Poprzez szybką akcję tarnikiem i potem wygładzenie pilnikiem do metalu, uformowałem płaskie gniazdo do montażu. Dłuższe wkręty, które tym razem chwyciły dobrze laminatu falszburty spowodowały, że można już zaufać tej knadze. 


Jest taka prawda, stara jak świat - jak czegoś na łódce nie zrobisz sam, to nigdy nie możesz być pewien czy na morzu wytrzyma.

W czasie gdy wrzynam się tarnikiem w listwę, podchodzi do nas grupa odzianych w czarne skóry gości. Trochę jestem zdziwiony czego chcą, bo na żeglarzy mi nie wyglądają. Okazuje się, że to miłośnicy jednośladów z Polski, którzy wybrali się na dłuższą przejażdżkę po Skandynawii. W drodze powrotnej odwiedzili Kåsebergę, akurat w tym samym czasie co my i widząc polską banderę postanowili podejść i przybić piątkę. Chwilę gadamy i życzymy sobie na wzajem bezpiecznej drogi. W końcu my żeglarze zabytkowych jachtów z tej samej gliny jesteśmy ulepieni - też mamy wiatr we włosach i motory robiące dużo hałasu.

Po naprawie stopera, jemy szybki obiad i lecimy coś pozwiedzać - skoro już nas tu z drogi zwiało. Miejscowość ta słynie z Ales Stenar - kamiennego, podłużnego kręgu głazów, o którym pisałem już w relacji z mojej pierwszej tam wizyty Albin Vegą w 2018 roku.

Tym razem cykam sobie tylko fotkę, aby mieć co na mediach społecznościowych pokazać i robimy wycof.


Są ponoć tacy, którzy tego typu znaleziska przypisują działalności obcych cywilizacji.

Myślę, że mogą mieć trochę racji... W pewnym sensie znaleźliśmy przedstawicieli pewnego gatunku...


Który pozostawia po sobie pewne krągłe ślady bytności.


Nie mamy jednak tyle czasu, aby doczekać skamieniałości. Tym bardziej, że obieg materii w przyrodzie nie zawsze to zapewnia.


Wracamy do portu i lecimy dalej na zachód.


Wiatr jednak szybko zdycha i większą część drogi wzdłuż południowego wybrzeża Szwecji robimy na silniku. 


Do kanału Falsterbo wpływamy w środku ciemnej nocy. Po omacku cumujemy do jakiegoś ustrojstwa na kanale i idziemy spać.

Z KANAŁU
DO OGRODU


08.07.2022 godz 0800

Wstajemy i ogarniamy wzrokiem otoczenie. To, do czego zacumowaliśmy nocą, nie jest na pewno pomostem gościnnym. Ale zapas wody pitnej, zbiornik na fekalia i panel solarny na jachcie zapewniają nam komfort egzystencjalny, nawet przy tak spartańskim stanowisku cumowniczym.

Okazuje się też, że nowy bank akumulatorów o pojemności 300Ah z panelem solarnym o mocy 170W zapewniają nam póki co całkowitą niezależność energetyczną. Praktycznie od wypłynięcia z Górek Zachodnich nie podłączamy się do prądu z kei.


Przygotowujemy i spożywamy w spokoju śniadanie. O godzinie 0855 ruszamy w kierunku mostu zwodzonego. Po zrobieniu kilku kółek przed samym mostem uświadamiamy sobie, że kolejne otwarcie będzie nie o 0900, jak się spodziewamy, a o 1000. Cumujemy więc jeszcze na około 45 min i ruszamy dopiero, gdy w gotowości zbiera się kilka innych jachtów.


Kilka minut później przepływamy na stronę mariny Höllviken, gdzie zatrzymujemy się na chwilę.


W sumie niepotrzebnie, bo prysznic z którego zamierzamy skorzystać jest zamknięty, a bosmanat niezamieszkany.

Ruszamy dalej - cel Kopenhaga.

Niestety, wieje dokładnie z kierunku w którym płyniemy. A ponieważ mamy przed sobą wąski tor podejściowy, farmę wiatraków i dwie komercyjne ruty podejściowe do przecięcia, halsowanie nie jest wskazane - chociażby ze względu na zachowanie w dobrej formie zdrowia psychicznego. Nie stawiamy więc żagli. To tylko 20NM - może nikt nie zauważy.


Trasa tego etapu jest mi dobrze znana, choć po raz pierwszy robię ją w odwrotnym niż zazwyczaj kierunku. 

Mimo to, poradziłbym sobie tutaj bez locji, map i chartplottera. To niezwykle łatwy akwen ;)

Oto skrócona instrukcja mojej locji, gdybym taką zrobił...

Wychodzi się z Höllviken północnym wyjściem i płynie wzdłuż toru podejściowego, aż skończą się pławy. Mija się następnie, lewą burtą, farmę wiatrową.  Ustępując większym i silniejszym jednostkom, przecina się napotkaną rutę prostopadle do jej osi. Potem tylko kilka mil morskich w kierunku NW i już płynie się wzdłuż kolejnej ruty na północ.


W pewnym momencie przed dziobem zaczynają przelatywać lądujące lub startujące samoloty. To dobry znak, że nie zabłądziliśmy. Płynie się więc dalej. Kiedy da się już rozróżnić poszczególne linie lotnicze, po napisach na kadłubach latających maszyn, należy skorygować kurs na NW.


Jak tylko samoloty zaczną pojawiać się za rufą, należy skręcić w lewo lub jak kto woli na E.


Przed dziobem ukaże się marina Kastrup Lystbådehavn. Wystarczy teraz tylko trafić w główki, znaleźć wolne miejsce i zacumować. I tyle.


Jest piątek 8.07.2025 godz. 1445 i można powiedzieć, że jesteśmy w Kopenhadze.

Tutaj dość szybko odkrywamy, że niezależność energetyczna naszego jachtu kończy się w momencie kiedy musimy zrobić pranie. Ale tylko dlatego, że maszyny piorącej na pokładzie nie posiadamy.


Przeciwne wiatry, choroba morska, wyrwany stoper czy zepsuta pralka na przystani to jednak nie wszystkie plagi jakie na nas spadają. I nie tylko plagi spadają...

Drabinka dziobowa, którą odbierałem tuż przed rejsem, ze wspomnianej już stoczni, w pewnym momencie rozwija swoje skrzydła. Robi to nagle i niespodziewanie i akurat w chwili, gdy po niej wchodzę na jacht. Szczęśliwie jedną nogą jestem już nad pokładem i na niej jakimś cudem odruchowo utrzymuję swój ciężar, gdy drabinka spada z kosza dziobowego. Tylko dzięki temu prawdopodobnie mam całe żebra i wszystkie zęby.


W znajdującym się na terenie mariny sklepie żeglarskim Hellers, kupuję inną drabinkę, która po kilku zabiegach wkrętarką z wiertłem do stali nierdzewnej przybiera formę pasującą do naszego kosza dziobowego.
Sklep jest mi dobrze znany z poprzednich wypraw w te rejony. Wystrój i zaopatrzenie ciągle na poziomie. Natomiast w kwestii obsługi klienta pojawił się przymus zostawiania bagażu podręcznego przy stoisku z kasami, zaraz po wejściu. Trochę to dla nas szokujące i irytujące.


Po przepłynięciu połowy Bałtyku pod wiatr, nie szokują nas już prognozy pogody na najbliższe dni. One nas po prostu dołują, wywołując jedynie na twarzach nerwowy uśmiech.


09.07.2025

Mając jednak nadzieję na zmianę w ciągu kilku najbliższych dni, postanawiamy jakoś aktywnie przeczekać wietrzne przeciwności i puszczamy się w miasto. Na pobliskiej Kastrup St. przypinamy nasze jednokołowce i dalej ruszamy metrem do centrum. W godzinach szczytu składy odjeżdżają tu co cztery minuty.


Przez chwilę zastanawiam się co będziemy w tym centrum robić. Michał proponuje ogród botaniczny. Szybko potwierdzam, że to niegłupi pomysł.

Botanisk Have mieści się praktycznie w samym centrum Kopenhagi i oprócz części parkowej, oferuje zwiedzającym przestronne szklarnie, na czele z okazałą palmiarnią.

Różnorodność hodowanych tutaj okazów zaskakuje nawet botanicznego laika. Jest tutaj chyba wszystko...

Od chujowych i kwitnących kaktusów...
Przez wszystkie piętra tropikalnej dżungli z kokosami i bananami włącznie...
Po spasione sokami owocowymi motyle.
Po wyjściu z barwnych ogrodów napotykamy na ulicy równie barwny autobus. To bar na kółkach, w którym odbywa się chyba jakaś impreza zorganizowana.


Ponieważ na wieczory kawalerskie, a tym bardziej panieńskie, jesteśmy już nieco za starzy, udajemy się nad kanały. Będziemy tam odkrywać twórczość armatorów tutejszych nawodnych jednostek.

Pokaż mi czym pływasz, a powiem ci kim jesteś. Łódki tutejsze jednoznacznie wskazują na pasje ich właścicieli. Dla potwierdzenia, znaleźliśmy statek architekta, miłośnika golfa, myśliwego i artysty malarza.
Wracamy do mariny i uzupełniamy paliwo, korzystając z okazji zatankowania niekwitnącego diesla B0. A że idziemy ciągle pod falę to wersja "offroad" też nam pasuje.
Nie ma nic lepszego na spokojny sen armatora jak pełny zbiornik oleju napędowego, bez ekologicznych biokomponentów. 

Jest godzina 2000, ale zamiast zajmować swoje nocne legowiska, szykujemy się właśnie w morze. Najnowsze prognozy zapowiadają jutro dalsze zwiększenie siły wiatru z kierunków północnych. Postanawiamy więc dzisiaj jeszcze przeskoczyć do Helsingør. Da to nam teoretycznie lepszą strategiczne pozycję, na kolejne dni do ataku na Kattegat.

POLAĆ
NEPTUNOWI


09.07.2022 godz 2100

Do portu Helsingør Nordhavn mamy niecałe 30NM. Przy obecnym kierunku wiatru NW będziemy szli pod osłoną lądu. Będzie więc ciasny kurs bajdewindowy, ale za to po płaskiej wodzie, co przy zapowiadanej sile wiatru 15-20kn jest okazją samą w sobie.

Opuszczamy marinę Kastrup po 2130, kiedy słońce właśnie gaśnie gdzieś nad zarysami centrum Kopenhagi.

Ponieważ Neptun wyjątkowo nam w tym rejsie nie sprzyja, próbujemy przekupić go solidnym łykiem amerykańskiego trunku.

Etap mija spokojnie. Płyniemy wzdłuż ruty. Ostry bajdewind daje nam kurs kompasowy idealnie na N.

Po godzinie 0300 w nocy wchodzimy do portu i szukamy miejsca. Niestety, wszystkie keje pełne po korek. Po kilkunastu minutach opływania wszystkich zakamarków mariny, cumujemy do stanowiska przy dystrybutorach paliwa. Niezbyt to uprzejme z naszej strony i pewnie niezgodne z portowymi przepisami, ale jakoś musimy doczekać tutaj do rana. 

Idę opłacić postój do automatu, gdzie na jednym z ekranów mogę potwierdzić naszą pozycję w marinie. Chyba powinniśmy wyłączyć AIS - przynajmniej na czas parkowania na zakazie ;)

Wracam na łódkę i wyłączam przyrządy nawigacyjne. Na sekundę przed zgaśnięciem ekranu czartplotera, miga mi napis Bury Kocur. Ech chyba jestem bardzo zmęczony - idziemy spać.

Pierwsze co widzę wychodząc rano do kokpitu to znajoma rufa jachtu forumowego kolegi Włodka, który z Marzeną, co roku w wakacje, żeglują sobie turystycznie po Bałtyku. Tym razem tak jak i my, schronili się w porcie by przeczekać silne i przeciwne do planów podróży wiatry.

Na zaproszenie kapitana udaję się na pokład Burego Kocura na lampkę zimnego, białego wina. Żeby nie iść z pustymi rekami kupuję w portowej kafejce kilka rzemieślniczych ciastek. Gadamy sobie, ale nie za długo, bo ile można rozmawiać z człowiekiem, któremu na forum żeglarskim wychodzi średnia prawie dwóch postów dziennie. Wszystko o nim już wiem, a o jego łódce jeszcze więcej ;)

Tak na prawdę to siedząc w kokpicie Burego dostrzegamy dwa wolne miejsca przy pobliskim pomoście. Początkowo nie podniecam się, bo miejsca wydają się być za wąskie na Darwina. Ale Włodek szybko uświadamia mnie, że tutejsze dalby są bardzo elastyczne. I od razu, jakby na potwierdzenie jego słów, zjawia się jakiś tutejszy jacht o burcie przynajmniej o dobry metr szerszej niż rozstaw dalb. Wciska się dosłownie między wystające z wody paliki jakby nigdy nic. Dalby rozginają się niezwykle łatwo i po przepłynięciu jachtu wracają do swojej poprzedniej pozycji.

Robimy więc szybką akcję zdejmij, odpal, rzuć i po chwili stoimy już przepisowo na stanowisku z dalbami, skąd za rufą widzę Włodka unoszącego do góry kciuk. To chyba mój pierwszy lajk w życiu za sprawne zacumowanie jachtu.

Ponieważ z Kattegatu wciąż silnie wieje, zostawiamy łajbę na cumach i uderzamy z buta w miasto.

Przy wyjściu z portu mijamy pomnik osiągnięć naszej rozumnej cywilizacji.

Na placu przed Helsingør Havn trwa akurat spotkanie miłośników starych samochodów. To wydaje się być, bardzo podobne i równie kosztowne hobby jak żeglarstwo, z tą różnicą, że nudności nazywane są chorobą lokomocyjną. Szczęśliwie się składa, że na zdjęciu ujęty zostaje też zamek Kronborg Slot, więc nie musimy go już zwiedzać.

Zapodajemy sobie za to odrobinę luksusu i testujemy kuchnię indyjską w Værftets Madmarked - tutejszym food hall'u.

Po zaspokojeniu potrzeb pierwszego rzędu, dajemy sobie szansę na rozwój wrażliwości estetycznej. W miasteczku nie brakuje ciekawych form artystycznych.

W tym czasie morze staje się nieco mniej wzburzone. Prognozy na jutro to niestety nadal wiatry północne, ale już tylko o sile 15kn. Wygląda na to, że skorzystamy z tego uchylonego nieco okna pogodowego.


NA KRANIEC
BAŁTYKU


11.07.2022

Pogoda taka, że żal nie iść w morze.


Wstajemy rano i już o 0730 wychodzimy z portu, zostawiając za sobą widok zamku Kronborg.


Przez pierwsze dwie godziny jest wąsko na 3NM, jest ruta i wieje nam prosto w trąbę, więc tyramy na silniku. Odbijamy nieco na wschód w kierunku Gilleleje, aby potem złapać bajdewind na lewym halsie. 

Udaje się. Stawiamy żagle i ciśniemy na północ z prędkością ponad 5kn. Póki się da, bo później wiatr ma przejść na kierunek NE. 


Siła wiatru stopniowo słabnie, ale kilka następnych godzin utrzymuje się w okolicach 10kn. Na ploterze robi się niebieska pajęczyna, od śladów różnych jednostek pływających. Trzeba się dookoła często i dokładnie rozglądać. Na dodatek, w pewnym momencie mijamy, kolejną już w tym rejsie, sporą kłodę unoszącą się na wodzie. Nie chciałbym nigdy przytulić kadłubem czegoś takiego.


O godzinie 1900 jesteśmy pod szwedzkim brzegiem, w okolicach Falkenberg, gdzie robimy zwrot.
Płyniemy chwilę kursem na W, ale wiatr odkręca jak na życzenie i możemy podkręcić aż na NNW - prosto na Skagen.
Znaną wśród morskich turystów wyspę Anholt mijamy w odległości 20NM. Być może w drodze powrotnej znajdziemy czas na jej odwiedzenie.


W powietrzu wyraźnie czuć, że zbliżamy się do czegoś bardziej słonego. Na twarzy szybko osadza się sól, która też w dużych ilościach krystalizuje na koszu rufowym i na szybach. Tego dotychczas na Bałtyku nie doświadczyłem.


W pewnym momencie, na krótką chwilę, pojawiają się wokół jachtu morświny. Godzinę później wiatr zdycha i zmuszeni jesteśmy ponownie uruchomić napęd spalinowy.


Nocą jednak zaczyna znowu przywiewać z NW i ponownie jedziemy słuchając jedynie kojącego szumu morza. 

Słońce wstaje dokładnie o 4:30.


Pół godziny później daje już nastrojowe przedstawienie.


Wyspę Læsø omijamy lewa burtą w odległości kilkunastu mil. Wiatr znowu kręci i praktycznie wieje już z zachodu. Do celu pozostaje kilkanaście mil. Niepokojący jest widok kilkunastu dużych statków na kotwicowisku przed wejściem do portu, ale to tylko tak strasznie wygląda na ploterze.


O godzinie 0930 robi się bardzo przyjemnie i pozwalam sobie na relaks na pokładzie. W końcu dla takich chwil żegluję, choć często o tym zapominam


O 1145, po pokonaniu labiryntu rybackich tyczek i sieci, wchodzimy do portu Skagen.


Aby trafić do mariny musimy przejść kolejny labirynt, wśród wysokich nabrzeży. Znany mi jest układ portowych kanałów z mapy, jednak zacumowane statki zaburzają nieco orientację.


O miejscówkę nie jest łatwo. Jedyne wolne nabrzeże okazuje się miejscem zupełnie nietolerującym jednostek rekreacyjnych. Stajemy tam tylko na chwilę. Wyskakuję na ląd, żeby lepiej zorientować się w tutejszych zwyczajach. Dostrzegam wolną skrajną miejscówkę przy pomoście w marinie.


Przenosimy się tam. Niestety skuteczne zacumowanie jest mocno skomplikowane. Tutejszy system (a właściwie jego brak) wymaga złapania się dziobem do pomostu i rzucenia kotwicy z rufy. Nie ma żadnych y-bomów ani bojek cumowniczych.
Przy głębokości 7 metrów i niewielkiej odległości między pomostami, kąt pod jakim pracuje kotwica jest niezwykle mało skuteczny. Odległości między jachtami nie pozwalają na wydanie większej ilości liny czy łańcucha niż jedna długość jachtu. 
 

Na dodatek, moja nowa 15-kilogramowa Rocna została w piwnicy, a ja na wyprawę wybrałem się tylko z awaryjnym 10-kilowym Dunforthem. Jakoś nie przemyślałem sprawy sugerując się tym, że nie planowałem kotwiczyć w głębokich na kilkaset metrów norweskich fiordach.


Po kilku nieudanych zamachnięciach i "kombojskich" rzutach kotwicą z kilkoma metrami łańcucha, wycofujemy jacht na cumach i wtedy dopiero rzucamy nasze dziesięć kilo ocynkowanego żelastwa. Kotwica w końcu łapie mocniej gliniaste dno. Zaczepiamy się też asekuracyjnie dodatkowo cumą rufową o motorówkę sąsiadów. Na koszu dziobowym montujemy kupioną w Kopenhadze drabinkę. I wydaje się nam, że wszystko jest git.


Póki jest ładna pogoda i do mariny docierają słabe podmuchy wiatru, wszystko gra. Robimy spóźnione śniadanie.


Nie zdążyłem posmarować chleba masłem, gdy czujemy szarpnięcie i słyszymy wołanie z jachtu za rufą. Ktoś wyciągając swoją kotwicę zaczepił i wyciągnął też naszą. Nie do końca rozumiemy co krzyczy, ale pewnie woła żeby mu nie dziękować.

Zabawa zaczyna się więc od nowa, ale tym razem kotwica nie chce złapać mocniej dna i za każdym razem poddaje się sile naszych rąk. Nie ma szans, aby utrzymała rufę 6-tonowego jachtu na miejscu. Sąsiedzi sugerują nam znacznie większą kotwicę lub zabezpieczenie jachtu cumami przeciągniętymi na drugą stronę kanału. Nadciąga bowiem sztorm i zapowiadana siła wiatru ma przekraczać 45kn.

Jakoś głupio mi blokować swoimi cumami wejście do mariny, więc biegiem ruszam na brzeg w poszukiwaniu nowej kotwicy. W klapkach kąpielowych przemierzam szybkim truchtem kilkaset metrów nabrzeża portowego.

Niestety, tutejszy sklep żeglarski po drugiej stronie portu ma jedynie jakieś lekkie drapaki do łodzi wędkarskich. 


Trochę to dziwne, bo na przykład odbijacze, mają tutaj przewymiarowane akurat w drugą stronę.


Jak na złość, nikt z sąsiadów nie posiada, lub nie chce nam pożyczyć jakiejś zapasowej kotwicy. 

Jeżeli nie można rozwiązać problemu, najlepiej się go pozbyć. Wpadamy na pomysł zmiany miejsca i zacumowania przy innym pomoście - w tratwie. Uzgadniam z norweską załogą nieco większej Bavarki, że mogę do nich przytulić Darwina nawet na kilka dni, bo nigdzie się na razie nie wybierają. Udaje nam się uciec z kłopotliwej sytuacji dosłownie w ostatniej chwili. Kilka minut po zacumowaniu w tratwie, zaczyna już porządnie dmuchać.


Idę opłacić postój. Przy wnoszeniu opłaty w automacie cieszy mnie mój rozmiar. To znaczy długość kadłuba s/y Darwin. Łapie się bowiem na pierwszy przedział cenowy, tak jak dotychczas robiła to s/y Santa Pasta. Zauważam z radością, że zmiana łódki na większą nie zawsze oznacza wyższe koszty, mimo znacznie większego komfortu żeglugi.


My tymczasem, po dokończeniu śniadania, wyjmujemy z bakisty rowery i ruszamy na lądowy zwiad.


Tuż za ostatnimi zabudowaniami spokojnego, turystycznego miasteczka naszym oczom ukazuje się, przypominająca średniowieczną katapultę, replika latarni morskiej Vippefyret. Oglądamy ją sobie z bliska i z daleka ze wszystkich stron.


Ponieważ droga rowerowa tutaj gładka i szeroka, a jazda z wiatrem w plecy idzie łatwo, kręcimy dalej.


A tam jest też fajnie. I są bunkry!


A jeszcze kilometr dalej znajdujemy najwyższą (46m) budowlę w okolicy - szarą latarnię Skagen Fyr.


Za latarnią jest już tylko parking, gdzie kończy się droga i zaczyna mierzeja Grenen.


Znajdujemy też tutejsze Stonehenge.


Dalej musimy iść z buta. A właściwie bez butów, bo tak wygodniej.


Za wydmami jest już tylko piach z drobnymi kamieniami, doskonale masującymi podeszwy stóp.


Nieco dalej okazuje się, że nie musieliśmy w ogóle chodzić. Ale skoro już tu doszliśmy, to idziemy dalej.


W końcu osiągamy cel. Docieramy na koniec Bałtyku. A może to jest początek? W każdym razie to tu znajduje się na mapach umowna granica miedzy tym jednym z najbardziej zanieczyszczonych mórz świata a Morzem Północnym.


Ponieważ nie ma już gdzie dalej iść, wycofujemy się. Wiatr urywa dzisiaj łeb, więc opuszczamy cypel żwawo. Przynajmniej staramy się, bo poruszanie się pod silny wiatr znacznie nas spowalnia. A jazda powrotna na rowerze jest na tyle ciężka, że nie che mi się już robić żadnych zdjęć.

Po powrocie na łódkę sprawdzamy prognozy. Przez kilka najbliższych dni zachodnie wiatry z Morza Północnego będą tworzyć w cieśninie Skagerrak efekt dyszy i uniemożliwiać nam przeprawę do Norwegii. Powstające fale w kulminacyjnym momencie mają osiągać średnią wysokość 4-5m. Dla wojowników Bitwy o Gotland to może są standardy, ale dla takich weekendowych żeglarzy jak my, to po prostu betonowa ściana. Czekamy więc na lepsze prognozy.


Mijają godziny, a potem już dni. Ponieważ marina znajduje się na zawietrznym brzegu, od czasu do czasu powątpiewamy w prawdziwość przekazu gribowej wizualizacji. Słoneczna pogoda i przyjemna letnia temperatura w porcie zaburza naszą percepcję. 

Ale wystarczy włączyć na chwilę  czujnik wiatromierza na topie naszego masztu, by szybko rozwiać wątpliwości.


Potwierdzenie słuszności naszej strategii na przeczekanie dodaje nam nie tylko zatłoczona po brzegi marina, ale też wchodzący właśnie do portu 50-stopowy jacht, ze złamanym bomem. Obstawiam niekontrolowaną rufę. Przy tej sile wiatru spotkanie rozpędzonego bomu z wantami inaczej skończyć się nie może.

Spędzamy więc czas na umilaniu sobie portowej egzystencji w najprostszy znany nam sposób.

W końcu też jest czas i ochota na to, aby sięgnąć do naszej piwniczki z napojami wysokoprocentowymi.
Mamy tego spory zapas, a gdyby nawet miało zabraknąć, to i tak jesteśmy spokojni, bo pieczywo mamy a w sklepach dostępny jest tutejszy denaturat.


Ale są też rzeczy mniej radosne. Odkrywamy bowiem, że cały ryż i kasza, jakie wieziemy zasztauowany pod koją, jest namoknięty, napuchnięty i co najgorsze - pokryty zieloną pleśnią. Musimy wyrzucić kilkanaście opakowań, które stanowiły zapas na cały rejs. Udaje się ocalić jedynie kilka porcji.


Wilgotne są też rzeczy Pawła, które wieziemy pod koją. Aby nie wozić się ze wszystkimi fatałaszkami samolotem, Paweł podrzucił mi wcześniej śpiwór i sztormiak. Na szczęście pogoda jest wietrzno-słoneczna i wszystko wysycha na pokładzie w kilka godzin.

Na opróżnieniu naszej głębokiej zęzy z wody i wyszmatowaniu jej do sucha spędzam prawie pół godziny. Wylewam łącznie prawie cztery pełne wiaderka słonej (o zgrozo!) wody.

Pozostaje teraz znaleźć źródło przecieku. Po wyeliminowaniu nieszczelności na zaworach i przepustach kadłuba, zacząłem podejrzewać przechodzące przez pokład podwięzi wantowe. Mimo, że monitorowałem etapy wymiany teaku na pokładzie i osobiście sprawdzałem elastyczne uszczelnienie tych miejsc, to nic innego nie przychodziło mi do głowy. A w końcu kilka już dni idziemy w silnym przechyle i woda morska na pokładzie to norma.

Dopiero po dłuższej chwili moja uwaga kieruje się ku oknom na burtach. Jedyne elementy kadłuba jakie nie zostały podczas generalnego remontu ruszone. Szybki test z ręcznikiem papierowym przyłożonym od wewnątrz pod oknem i polewaniem okienka wodą od zewnątrz szybko ujawnia winowajcę powodzi. Ponad trzydziestoletnie uszczelnienie okien musiało najwidoczniej gdzieś się rozszczelnić.

Jakoś nie mam ochoty podczas rejsu demontować tych okien i wymieniać uszczelnienia. Objeżdżam tylko przeciekającą ramę najbardziej przeciekającego okna siką i zapobiegawczo usuwamy spod koi w mesie wszystkie wrażliwe na wilgoć rzeczy.


Tego samego dnia montuję też blokadę szuflady w kambuzie. Jedyna na jachcie, która jest wyrobiona na tyle, że potrafi nagle otworzyć się, gdy jacht skacze po fali w mocnym przechyle.
Kilka dni wcześniej, podczas morskiej przebieżki, obudził mnie w pewnym momencie łomot wysypujących się sztućców. Leżałem wtedy na swojej koi w mesie z głowa na wysokości tej właśnie szuflady. Gdy się obudziłem, jeden z noży kuchennych sterczał wbity czubkiem w podłogę, tuż przy mojej głowie. Można więc zrozumieć, dlaczego estetykę odsunąłem na drugi plan i postawiłem na skuteczność i bezpieczeństwo.


I tak mijają kolejne dni jak szwendamy się po Skagen w poszukiwaniu nie wiadomo czego.
Po trzech dniach znamy już niemal każdy zakątek tego niewielkiego miasteczka. I nawet nie musimy już sprawdzać siły wiatru na naszym wiatromierzu. Odczyty przez szybę bosmanki nie są jednak wcale bardziej optymistyczne.


Telefonicznie, o dwa dni przesuwamy termin dołączenia do załogi Pawła i Radka. Wiemy już, że nie zdążymy w umówionym terminie do Stavanger. Chyba pierwszy raz zdarza mi się nie zrealizować w terminie etapu rejsu i nie jestem z tego dumny.

W końcu, po czterech dniach przymusowego postoju nadarza się okazja na żeglugę.

Jakby mi ktoś kiedyś powiedział, że będę się cieszył na wyjście w morze przy półtorametrowej fali w dziób, to bym mu się zaśmiał prosto w twarz i w czółko popukał. Ale po ostatnich kilku dniach, kiedy fale w cieśninie Skagerrak nie schodziły poniżej 3-4 metrów, zmienia się bardzo człowiekowi perspektywa. Zaczyna działać teoria względności ;)

Po analizach różnych prognoz i konsultacjach telefonicznych z klubowym kolegą Bartkiem, opracowany zostaje plan wykorzystania niezwykle krótkiego okna pogodowego. Plan jednak dość skomplikowany i wydaje się możliwy jedynie przy 100% sprawdzalności prognoz.


W ciągu kolejnej doby wiatr ma kolejno osłabnąć, odkręcić na SW, zniknąć na pewien czas, powiać trochę z NE, po czym wrócić do tego co jest aktualnie.
Teoretycznie, w najlepszym przypadku, daje to nam możliwość przelotu na drugą stronę cieśniny, a w gorszym, przynajmniej znalezienia się za jej połową - gdzie będziemy już schowani za lądem południowej Norwegii, zanim przeciąg powróci. 

Okno pogodowe ma być otwarte jakieś 18h. Asekuracyjnie zamierzamy płynąć najkrótszą drogą na drugi brzeg i celować w Arendal - to jedynie jakieś 90NM - powinno się udać.

TRZY FALE
KONTREWOLUCJI


16.07.2022

O godzinie 0730 opuszczamy marinę w Skagen.


Za główkami stawiamy żagle, omijamy szerokim łukiem wszystkie tyczki sieci rybackich, których pełno przy wejściu do portu, po czym kierujemy się kursem pełnym na NE. Płycizna mierzei ciągnie się na 1.5NM w morze. W związku z tym płyniemy od wejścia do portu jakieś 5NM, aż do pławy kardynalnej N. Dopada nas w pewnym momencie nieprzyjemna fala przybojowa, ale nie tracimy sterowności.
Za kardynałką zmieniamy trym żagli i kierujemy się na NW. Po przepłynięciu kolejnych kilku mil morskich przekraczamy rutę. Żeby nie tracić wysokości, wyjątkowo nie przecinamy jej przepisowo pod kątem prostym. Na szczęście ruch statków nie jest w tym momencie duży, a z pomocą AIS upewniamy się, że nie stwarzamy zagrożenia.

Żegluga jest mokra, ale fale nie jest szczególnie uprzykrzająca życie.  Słońce zaczyna przyjemnie przygrzewać.


Trzeba jednak siedzieć pod szprycbudą, aby pozostać suchym. Na szczęście mamy autopilota, który robi robotę sternika.


Płyniemy tak kilka godzin, gdy w pewnym momencie wiatr ustaje. Następne 10NM robimy na silniku. Około godziny 1100 zaczyna wiać z NW - niesamowite, ale dokładnie jak w prognozie, i to z dokładnością co do godziny.


Przeciwny wiatr prawie natychmiast wygładza morze i przez chwilę czujemy się jak latem na Adriatyku.


Po czterech godzinach jednak znowu płyniemy lewym halsem - i też tak, jak przewidziały modele numeryczne.


Wiatr systematycznie słabnie w miarę zbliżania się do norweskiego brzegu. O godzinie 2100, gdy zauważamy wyraźny zarys lądu wieje już w okolicach 10kn.


Ponieważ wszystko idzie jak po sznurku, robimy się zachłanni. Szybki zwrot przez sztag i za nowy cel obieramy sobie aktualnie oddalony o około 40NM Kristiansand. Jesteśmy mniej więcej 10NM od brzegu i w takiej odległości od linii brzegowej planujemy płynąć dalej w kierunku SW.


Mamy zaskakująco dobrą prędkość jak na słaby wiatr i żeglugę pod falę. Nie schodzimy poniżej 8.5kn.
Nie spostrzegam jeszcze wtedy różnicy wskazań wskazań logu mechanicznego i GPS - to taki brak nawyku z praktycznie bezpływowego Bałtyku. Ale nieco później szybko taki nawyk nabywam...

Kilka godzin później, jest już prawie ciemno. Wiatr trochę wybudował falę, ale jest ona regularna i o wiele dłuższa niż te znane z Bałtyku. Jacht bardzo dobrze sobie radzi i nie traci prędkości, cały czas pędzimy z 7-8kn. 
Podczas gdy Michał śpi pod pokładem, ja beztrosko jadę sobie w kokpicie na autopilocie, obserwując widoczne jeszcze nieco w półmroku zafalowanie morza. Jest spokojnie i powiedziałbym nawet, że robi się sennie.
W pewnym momencie, na jakieś dwie (może trzy) długości jachtu, przed dziobem, pojawiają się na wodzie jakieś dziwne ciemne poziome pasy. Nie mam pojęcia co to za cholerstwo. Jakieś optyczne złudzenie? Okazuje się szybko, że to całkiem strome fale o wysokości większej niż średnia. Kiedy dochodzą do dziobu, kadłub bez problemu (z lekkim tylko rozbryzgiem) pokonuje pierwszą, ale zaraz za nią nurkuje szybko w dół doliny. Idealnie trafia z timingiem na zbocze drugiej fali, która wykorzystując bezwładność unoszącego się dziobu, wybija go wysoko do góry. A kiedy dziób opada w kolejną dolinę, widok na trzecią falę jest już raczej kiepski. Wiem już wtedy, że dziób nie zdąży się już wynurzyć na jej spotkanie. Mam wrażenie, że jacht nurkuje pod wodę. Masa wody uderza w pokład i w genuę. Kończy się grzywiastą pianą dopiero na szprycbudzie, pod którą w ostatniej chwili wskakuję , dzięki czemu obrywam tylko resztami, które wchodzą do kokpitu.

Nie odczułem działania jakieś większej siły bezwładności, ale mam wrażenie, że jacht się zatrzymał. Żagle łopoczą. Sprawdzam szybko odczyt prędkości z GPS (SOG) - wynosi 2.1kn. Ale rzucam jeszcze szybko kontrolnie wzrokiem na log mechaniczny, który pokazuje 0.3kn. Czegoś takiego jeszcze nie przerabiałem. 
Jacht w tej samej chwili najpierw kładzie się nieco i przez chwilę odpada od wiatru, potem ostrzy, żagle wpadają w łopot, przechodzi linię wiatru i wpada w niekontrolowany i niestabilny dryf. Autopilot raczej nie pomaga, próbując na siłę utrzymać kurs względem wiatru. Nie ma na to żadnych szans, gdy wokół płetwy sterowej nie ma przepływu. Fale już nie tak duże, jak te co spowodowały zamieszanie, ale skutecznie rzucają bomem we wszystkie świata strony. Próbuję jakoś ograniczyć straty moralne wybierając talię grota.

Nie do końca wiedząc, co się właściwie odjaniepawla, odruchem niedzielnego żeglarza-turysty uruchamiam silnik i wrzucam bieg. Cały czas trzymając głowę nisko, aby nie dostać strzała z bomu. Kieruję się w kierunku brzegu, licząc na osłabienie zafalowania i ewentualne schronienie w szkierach z portem docelowym w Arendal. 

Zupełnie niepotrzebnie budzę na chwilę Michała, bo niedługo potem jacht idzie już bardziej spokojnie z wiatrem. Wtedy też uświadamiam sobie, że przy dużym zafalowaniu nie koniecznie rozsądnie jest pchać się w szkiery nocą. Mam jednak trochę czasu na przemyślenie strategii...

Po przepłynięciu 7NM, gdy mam już tylko 1.5NM do pierwszych skalistych wysepek, morze robi się spokojne i regularne. Dzikie, nieregularne i strome fale zupełnie odpuszczają. Ostrzę do wiatru i próbuję iść bajdewindem. Jacht daje radę, więc szybko zapominam o porcie schronienia i kontynuuję żeglugę wzdłuż wybrzeża.


Trochę czasu mija zanim domyślam się co się stało i że właśnie nauczyłem się nieco o żegludze na morskich prądach. Niby tylko dwa węzły streamu i wiatr umiarkowany, ale jak wieje nie w tym kierunku, co płynie woda, to może niedzielnego żeglarza zaskoczyć.

Reszta nocy mija już w zupełnym spokoju.

O godzinie 0600 skręcamy ostro w prawo i wchodzimy między szkiery, gdzie zmieniamy banderkę podsalingową na bardziej odpowiednią.


Trzy kwadranse później widzimy już wyraźnie zarysy budynków miasta.


Słabe ogarnięcie przez nas locji sprawia, że przez chwilę zastanawiamy się, którą z dwóch przystani wybrać. Dopiero na jakieś sto metrów przed falochronami, skręcamy w lewo do Kristiansand Gjesthavn i na spokojnie zajmujemy jedną z kilku wolnych miejscówek.


Informacyjna tabliczka na pomoście, przetłumaczona translatorem, informuje, że należy uiścić opłatę do 30 minut po przybyciu. A że bosmanat dzieli pomieszczenie z lodziarnią, czynimy to nadzwyczaj chętnie.


Lody kosztują nas więcej niż postój, ale jakoś w końcu trzeba uczcić zdobycie lądu wikingów. Co do tego, że jesteśmy już w Norwegii nie mamy żadnych wątpliwości.


I w ten oto sposób dnia 17.07.2022r. pierwszy "mord'erczy" etap rejsu zostaje zrealizowany. Co prawda, miał on zakończyć się nie w Kristiansand, a w Stavanger i trochę to komplikuje dojazd nowym członkom załogi. Ale z drugiej strony zapewnione mają miejsce zaokrętowania, które na pewno znajdą nawet na starych mapach z 1641 roku ;)


A do Stavanger i tak jeszcze kiedyś dopłyniemy! Ale to już opisać zamierzam w jednym z kolejnych tego bloga odcinków :)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.