27 lipca 2018

Rejs "Bałtycka Włóczęga - cz. 3/5 - Rafał sam w łódce. Byxelkrok-Oxelösund", s/y Santa Pasta (Albin Vega 27), 25.07-26.07.2018


Mało kto wierzy w to, że na Bałtyku może być gorąco. A jednak. Opis kolejnego etapu rejsu będzie właśnie o tym.

Na morzu rozgrzewa nas nie tylko temperatura. Poczucie ciepła zapewnia też odpowiedni trunek. A jak się do tego jeszcze wozi na pokładzie samochody, wtedy robi się na prawdę gorąco...

To nie jest...
BUŁKA Z MASŁEM


Rankiem 25 lipca 2018 budzę się na tyle wcześnie, by wygospodarować kilka sekund na podziwianie kwiatami udekorowanych nabieżników, w marinie Byxelkrok.


Ale nie samą kwietną estetyką żeglarz żyje. Przeskok planuję dzisiaj większy, więc czas pomyśleć o prowiancie.

Zaletą porannych kolejek po bułki jest to, że możemy kilka razy przemyśleć swoje zakupy.


Ja dzisiaj zainwestowałem w suchy prowiant, wspomagany zapasami polskiego octu z ogórkami. Wyglądająca na kabanosy, miejscowa wędlina okazuje się mało smacznym gatunkiem salami. Ale na morzu się nie wybrzydza.


Wypływam więc na morze, aby przestać narzekać.


Niestety. Tutaj dopiero jest się czego czepiać.

Wieje prawie wcale - na szczęście od rufy. Po raz kolejny kokony zwiniętych żagli Santa Pasty przekształcają się w motyla.


Ale to nie wszystko. O godzinie 1000 jest już jak na patelni - nic mi się nie chce. Nawet czekoladowy batonik smakuje dzisiaj jakoś inaczej.


Po godzinie 1200 nie tylko słońce sięga zenitu.

To się nazywa chyba żeglarstwo ekstremalne - płynę w samych tylko slipach i mokrym ręczniku na głowie. A że płynę z wiatrem, powietrze zdaje się stać w miejscu.

To jest ta chwila, kiedy za jedno zimne piwko oddałbym nawet obrazek z papieżem.


Męczę się tak przez kilka kolejnych godzin. I pomyśleć, że moja żona pewnie sobie teraz kolejne pranie robi i radośnie podśpiewując, dzieciom obiad szykuje. Mam nadzieję, że chociaż okna zostawi mi do umycia, jak wrócę - marzę o przeciągu.

Na dodatek, mocno wieje - tu i teraz - tylko nudą.
Akwen po którym dzisiaj płynę jest totalnie bezludny. Od rana nie spotkałem żadnego statku.

Sytuacja zmienia się około godziny 1630. Dostrzegam na raz dwie sylwetki statków.


Jeden z nich niewątpliwie należy do szwedzkiego Coast Guard. A drugi...


Sylwetką przypomina prom, albo widywane w kanałach gdańskiego portu samochodowce.

Oba statki zdają się nie zmieniać swojej pozycji nad dnem. Zauważam, że "samochodowiec" znajduje się nienaturalnie blisko brzegu.

Sytuacja jest niecodzienna, ale zmęczony upałem nie zaprzątam sobie dzisiaj głowy zagadkami. Płynę dalej.

Dopiero później okazuje się, że prawdopodobnie obserwowałem frachtowiec Makassar Highway, transportujący 1325 samochodów, który osiadł w poniedziałek rano na mieliźnie, u wschodnich wybrzeży Szwecji. Przy okazji wybuchła jakaś afera z piciem alkoholu przez załogę, podczas służby, oraz wyciekiem ropy do morza - stąd i pewnie Coast Guard.

Ja tymczasem kontynuuję swoją przeprawę z Olandii do malowniczego archipelagu Gryt. Według podpowiedzi mojego kolegi Marcina, tam właśnie miałem znaleźć niedużą marinę Fyrudden, w której zamierzam odpocząć na noc.

Tuż przed godziną 1900, muszę bardziej skupić się na nawigacji. Zaczęły bowiem pojawiać się pierwsze szkiery.


To miła odmiana po monotonnym krajobrazie, który towarzyszył mi przez ostatnie 45NM.


Nie należę do miłośników żeglugi śródlądowej, ale zawsze przyjemnie jest popatrzeć na ładnie oświetloną skałę, wystającą z wody.


Do mariny dopływam o godzinie 2020.

Płynę pod zachodzące słońce. Na tle ciemnego lasu ciężko mi się, na pierwszy rzut oka, zorientować w układzie kamiennych falochronów.


Dopiero gdy podpływam bliżej, wszystko staje się jasne. Jeden z falochronów, po prostu jest znacznie wysunięty do przodu. To pewnie do łapania rozpędzonych motorówek, by nie padały do mariny i nie wylewały piwa w kokpitach zacumowanych jachtów.


Marina jest zapełniona w stopniu umiarkowanym.


Opływam wszystkie miejsca, jak to mam w zwyczaju, aby zająć najmniejsze możliwe.


"No daj już te cumy" - słyszę, podpływając pod upatrzony y-bom. Ha! Rodak! Nie ma chyba na świecie takiego miejsca, gdzie nas nie ma.
Zamieniam parę słów i wychodzi na to, że cumowaliśmy wcześniej, tego samego dnia w Kalmarze, przy jednym pomoście.
Niestety, wielogodzinna ekspozycja mojej głowy na słońce nie poprawia mi koncentracji. Nie przyswajam imienia, ani nawet nazwy jachtu mojego nowego znajomego. Bardzo za to przepraszam i jeżeli czyta mnie teraz i RODO się nie lęka, to proszę o kontakt.


Niezależnie czy w niniejszym blogu poznamy jego imię czy też nie, należy mu się miłe słowo, a nawet dwa. Jemu i jego żonie. Choćby za ich staropolską gościnność.
Oni to bowiem, zaprosili mnie na swój żółty (to jeszcze pamiętam) jacht i tam nie szczędzili mi chłodzonego wina. Wlewałem je sobie w gardło z nieukrywaną radością - co z resztą nie poprawiło mi koncentracji.

Upojony słońcem i spojony winem, nie miałem innego wyjścia jak wrócić na jacht i położyć się spać.

Aha - pamiętam jeszcze, że mieli na jachcie psa jamnika, który namiętnie gwałcił moją nogę... Ale może lepiej już skończę, bo dziwne rzeczy mi się wspominają.


Szkiery...
OPROGRMOWANIA


Z potęgą algorytmów, spotkałem się po raz pierwszy czytając "Perełki oprogramowania" Jona Bentleya. Drugiego razu właśnie doświadczam.

Dzisiejszy plan zakłada przeskok z Fyrudden do Oxelösund. To tylko 35NM w linii prostej. Ale po drodze znajduje się rozsypanych pierdylion większych i mniejszych wysepek i skał wystających ponad, bądź ukrytych tuż pod powierzchnią wody.

Jako człowiek, zawodowo stykający się z komputerami na co dzień, na jachcie próbuję od nich odpocząć. Używam jednak czasem oprogramowania nawigacyjnego. Po pierwsze, z powodu braków w nawigacyjnym wykształceniu klasycznym. Po drugie - z lenistwa.

Dotychczas jednak korzystałem z nawigacji elektronicznej świadomie. Znaczy się, to ja dyktowałem warunki, a maszyna pełniła jedynie rolę dozorcy przy realizacji planu.
Planowanie trasy na laptopie, export do telefonu i czasem ręczne przenoszenie punktów do starszego wiekiem (i nie władającego WiFi) chartplottera. Tak było.

Tym razem postanowiłem zaszaleć i wypróbować nowo odkrytą funkcjonalność Navionicsa - automatyczny routing.


Strasznie nie lubię, gdy maszyna za mnie myśli. Ale w przypadku szkierów, czas potrzebny na wyznaczenie dzisiejszej trasy i ręczne wbicie wszystkich punktów drogi, spowodowałby opóźnienie rejsu - przynajmniej o godzinę. Navionics - pracujący na wysłużonym już, ale nadal najlepszym telefonie jaki w życiu miałem (Moto G3) - czyni to samo w zaledwie kilkadziesiąt sekund. I robi to prawie bezbłędnie.


Ruszam więc. Nie ufam z początku algorytmowi. Przelatuję więc wirtualnie całą trasę. Nie wygląda to źle. Wyluzowuję więc nieco i zaczynam dużo więcej rozglądać się po okolicy.



Żegluga w szkierach różni się znacznie od pełnomorskiej.


Największą różnicą jest oczywiście obecność szkierów.


A zawartość szkierów w szkierach, w tutejszym archipelagu, jest na prawdę imponująca.


Znacznie poprawia to walory estetyczne żeglarstwa, wszystkim wrażliwym na przyrody  piękno.

Tak sobie płynę, i tak sobie myślę, że mogliby u nas w Polsce trochę takich szkierów wybudować. Pływa się między nimi bardzo przyjemnie. Wieje umiarkowanie, a fali nie ma.


Od czasu do czasu, jedynie w przerwach między wyspami i na większych wolnych przestrzeniach, pojawiają się silniejsze przeciągi.


Wieje dzisiaj od morza - półwiatr z kierunku E. Posuwam się więc nad dnem bardzo sprawnie.


Pozwalam sobie nawet na kolejne szaleństwo i kładę się na pokładzie, brzuchem do góry.


W takich chwilach zupełnie nie rozumiem korpoludków, zastanawiających się czy nie pierdolnąć wszystkiego i nie wyjechać w Bieszczady. Po co kurna kisić się w górach, skoro można pływać w szkierach?!

W archipelag Sankt Anna (miejsce, z którego przygarnąłem Santa Pastę) wpływam w okolicach południa. Ale nie wiem tego dokładnie, bo nie są znane mi dokładne granice tych archipelagów.

Im bliżej pory obiadowej tym więcej jachtów pojawia się w zasięgu wzroku.


Z niemałym zdziwieniem obserwuję jak powoli wyprzedzam nieco większe od Albin Vegi mydelniczki, produkowane przez bavarskich górali.

Ale zawsze, w takiej chwili uniesienia i triumfu, znajdzie się ktoś, kto zmniejszy moje ego.


To jednak wyjątek. Inni wcale się nie spieszą.


A że Albin Vega genialnie zachowuje się w półwietrze, więc powoli zostawiam inne żagle za rufą.


Dochodzę do wniosku, że największym wyzwaniem nawigacyjnym przy żegludze w szkierach jest działanie wbrew sobie. Chodzi o wrażenie płynięcia prosto w ląd, gdy mnogość wysp zlewa się na horyzoncie w jeden kawałek lądu. Nieraz, dopiero w ostatniej chwili, otwiera się przed nami dalsza droga - wodna oczywiście.


Na szczęście tu też używają międzynarodowego systemu oznaczeń IALA


Ale kiedyś chyba nie było tak łatwo. W jakiejś locji wyczytałem, że płynę starożytnym handlowym szlakiem żeglarskim.


O 13:45 wiatr zmienia się na S, więc po raz kolejny w tym sezonie przybieram formę motyla.


Zupełnie nie liczyłem na to, że w labiryncie wysp tak łatwo pływa się na żaglach.


Powoli mija mi pierwsza fascynacja szkierami. Są nadal piękne, ale zaczyna przerażać mnie myśl przeglądania setek podobnych zdjęć wysp, które tak namiętnie od kilku godzin fotografuję.


Od teraz, postanawiam staranniej wybierać kadry. Zaczynam doceniać też elementy krajobrazu popełnione ludzką ręką.


O dziwo mieszkają tu ludzie, którzy najwidoczniej nie lubią widoku z okna na morze.


Jest godzina 1420. Wtedy to dzieje się rzecz straszna. Dogania mnie jakieś turystyczne żelazko, z latawcem na dziobie.


I po 20 kolejnych minutach, nie jestem już liderem peletonu.


Udaję, że nie zauważam tego i spoglądam w drugą stronę. Czuję się wtedy o wiele lepiej.


Mnogość form oznaczeń nawigacyjnych jest tu imponująca. Jedne odwzorowują publiczne, przenośne toalety.


Inne aspirują w kierunku egipskich piramid.


Od godziny 1530 wyspy wyraźnie się przerzedzają.


Wypadam na otwartą przestrzeń, na ostatnią prostą. Wkrótce, na horyzoncie pojawia się zarys Oxelösund.


Wracam do cywilizacji. Pojawiają się coraz większe statki.


Im jestem bliżej, tym zdaję sobie sprawę, że słabo tęsknię za tą całą cywilizacją.


Pod koniec skracam sobie nieco drogę, względem tego co stworzył algorytm i jedną z większych skał mijam z innej strony, niż wszyscy.


Od razu znajdują się naśladowcy. Choć bardziej wyglądają na obeznanych z okolicą tubylców.


O godzinie 1700 jestem już głęboko w porcie.


I omijając przystań OXSS, wpływam to docelowej Oxelösunds Gästhamn.


Ponieważ widok bojki cumowniczej już mnie nie zaskakuje, a na pomoście nie dostrzegam żadnej alkoholowej libacji, szybko i sprawnie ogarniam cumowanie - samodzielnie.


Miejsc w marinie jest pod dostatkiem. Po ścisku, jaki obserwuje się na południowym wybrzeżu Szwecji i w Danii, nie pozostało śladu.


Po załatwieniu formalności w bosmanacie, postanawiam udać się do żeglarskiej łaźni. Nie mam żadnych wątpliwości, że trafiłem do właściwej.



Cud...

NAD SUNDEM


Jest  czwartek 26 lipca 2019 roku. Samotny etap rejsu dobiegł właśnie końca.
To tu mam spotkać się z kolegą Pawłem, który jutro wyląduje na Stockholm Skavsta Flygplats i na kolejne dwa tygodnie dołączy do załogi s/y Santa Pasta.

Mam dzień zapasu - o to chyba chodzi w planowaniu. Nie spieszyć się i zdążyć. No i jeszcze mieć szczęście - ładną pogodę i korzystne wiatry ;)

W tym wzniosłym momencie nie pozostaje mi nic innego, jak podziękować za opatrzność Latającemu Potworowi Spaghetti.

Czynię to następnego ranka.


I wtedy staje się cud...

Miejscowy anioł (chyba nawet anielica) zwiastuje Santa Paście.


A po południu, tego dnia, nad pokładem pojawia się słoneczna aureola.


Większego dowodu na santowość Santa Pasty chyba nie potrzeba.


Ale nie tylko dzień obfituje w cuda. Nocą, drogowców zaskakuje zaćmienie księżyca, które udaje mi się również uchwycić w obiektywie.


Za stabilność kadru odpowiedzialny jest Paweł oraz miejscowy sprzedawca alkoholu.

A puenty dziś brak, bo piwo mi w smak :)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.