18 lipca 2018

Rejs "Bałtycka Włóczęga - cz. 3/5 - Rafał sam w łódce. Kopenhaga - Ystad", s/y Santa Pasta (Albin Vega 27), 15.07-18.07.2018


Nadszedł w końcu ten moment, kiedy samemu trzeba było ruszyć, po nieznanym sobie morskim szlaku. Szczęśliwie, był to szlak przybrzeżny, z wieloma potencjalnymi "portami ucieczki" po drodze.

Z resztą, wcale nie chciałem do tych portów uciekać, ale zwiedzić ich jak najwięcej. Miałem w końcu aż dwa tygodnie, aby leniwie dopłynąć gdzieś w okolice Sztokholmu.

Usterki...
DWIE


Zanim jednak z mariny Kastrup w Kopenhadze dupsko swe ruszyłem, dokonałem dwóch małych napraw. 

Jedna z usterek mogła mieć negatywny wpływ na bezpieczeństwo żeglugi. Coś się popsuło u wtyczki do autopilota i resetowało go, w najmniej do tego odpowiednich momentach.

W sklepie znajdującym się w marinie, kupiłem więc nową wtyczkę, która mimo że plasticzana, wyglądała na bardziej solidną.


Wymiana okazała prosta i jak to w życiu czasem bywa, nowe gniazdo zastąpiło stare.


Druga usterka była jedynie upierdliwa. Woda cieknąca, nie tylko z wylewki kranu, ale i obok niej, była naszym zmartwieniem w poprzednim etapie.
Wyrobioną i niedostępną w sklepach, uszczelkę korkową udało mi się zastąpić kawałkiem przewodu paliwowego znalezionego w bakiście.


Węże z tego gatunku nie powinny mieć styczności z produktami spożywczymi i woda pitną. Ale powierzchnia styku była w tym przypadku tak znikoma, że postanowiłem zaryzykować. Z resztą, woda w zbiorniku służy mi tylko do mycia naczyń i przednich łap. Do picia kupuję mineralną, a w każdym porcie uzupełniam zapas kranówy na zupy chińskie i herbatę, w dwóch pięciolitrowych baniakach.



Z kanałów...
W KANAŁ


Jest 15. dzień lipca 2018 roku. Ogarnięcie jachtu i uzupełnienie prowiantu zajmuje mi tak dużo czasu, że skok ze znajdującej się tuż przy marinie platformy, zostawiam sobie na kolejną wizytę, w tych okolicach.


Tuż po godzinie 0900 odcumowuję Santa Pastę. Wcześniej, obserwuję, jak zręcznie tubylcy posługują się samymi tylko żaglami, przy podchodzeniu i odchodzeniu od kei.


Nie jest to w tej marinie widok rzadki.


Będąc na łódce sam, nie mam śmiałości próbować podobnych, szatańskich sztuczek. Na szczęście nie muszę. Mój diesel nie odmawia i zaskakuje od pierwszego przycisku. A po rozgrzaniu się, pracuje równo - w rytmie lat 70.


Za główkami względny spokój. Obieram kurs na Höllviken, z zamiarem skrócenia sobie drogi kanałem Falsterbo.

Ponieważ wieje lekko i w rufę - stawiam się na motylka. Daje mi to satysfakcjonujące 4.5 węzła. Pod prawy saling, do kolekcji, dokładam niebiesko-żółtą banderkę i zaczynam myśleć o śniadaniu.


W spiżarni przypadkowo znajduję słoiczek domowej roboty dżemu. Przywiózł go na pierwszy etap rejsu kolega Bartosz. Schowałem go wtedy do spiżarki i do dzisiaj o nim zapomniałem. I bardzo dobrze, bo teraz mam go tylko dla siebie. Jest pysznie.


Jednak spokój na morzu jest tylko pozorny i nie mogę oddać się w pełni starannemu rozsmarowywaniu dżemu na kromce chleba.

Kręcą się tu bowiem różne takie duże i szybkie.


Niektóre tak duże, że jeszcze większy most potrafią sobą zasłonić.


Są też nieco mniejsze, ale za to dużo ładniejsze.


I patentami z ubiegłych wieków, przyciągają uwagę.


Około godziny 1100 wieje już zupełnie przepisowo. Przechodzę wtedy przez główną rutę Øresund.


Muszę lekko odkręcić na wschód, aby ominąć, znajdującą się na mojej drodze, farmę wiatrową.


Wiatraki nie wydają się takie duże, póki nie złapie się odpowiedniej skali.


Na lewym trawersie, w oddali widać Malmö, ze swoją charakterystyczną pokręconą wieżą.


Wychodzi słońce. Przerzucam grota na prawą burtę, żeby sobie w oczy nie świecić i dalej płynę baksztagiem.


Jakieś 15 minut później mijam dużą, biało-zieloną stawę Höllviken, od której zaczyna się już tor podejściowy do kanału Falsterbo.


Pogoda sprzyja spinakerom, więc mija mnie ich kilka. Będę musiał sobie też taki latawiec kiedyś sprawić. Nigdzie mi się nie spieszy, ale trochę zabawy nikomu nie zaszkodzi.


Około 1230 dostrzegam już wejście do kanału, będące jednocześnie wejściem do mariny.


Przywiewa już ponad 15kn i trochę żałuję, że muszę zrzucić żagle.


Myślę sobie, że pierwsza samotna, międzypaństwowa wyprawa chyba się udała. Ale za wcześnie na opijanie sukcesu. Trzeba jeszcze zacumować.


Wpływam do, znajdującego się po prawej stronie, basenu jachtowego. Woda spokojna, ale wieje wzdłuż nabrzeża - czyli prostopadle do stanowisk, wyposażonych (o zgrozo!) w dalby.


Doświadczam, typowego dla tego manewru, konfliktu interesów. Z jednej strony należy wejść na tyle szybko, aby nie dać się znieść na jacht sąsiada. Z drugiej - trzeba robić to w tempie umożliwiającym zarzucenie pętli na nawietrzną dalbę. No i nie należy zapominać o nawietrznej cumie dziobowej. Jak to wszystko ogarnąć w pojedynkę? Nie mam pojęcia.

Licząc się z potencjalnymi szkodami jakie mogę wyrządzić, wybieram miejsce między mniej kosztownymi łódkami.
Ustawiam się pod wiatr, względem upatrzonego miejsca. Wywalam odbijacze na burty, większą ich ilość wiążąc na zawietrznej stronie jachtu, i wpływam.
Kiedy jestem w stanie z kokpitu sięgnąć dalbę, zarzucam na nią pętlę. Gdzieś z boku słyszę jakiś skrzeczący śmiech. Rozglądam się, ale nie dostrzegam nikogo.

W tym czasie boczny wiatr znosi mi dziób na sąsiedni jacht. Odbijacze dobrze robią swoją robotę. Ale Santa Pasta zatrzymuje się obecnie w mało wyjściowej pozycji. Znowu słyszę ten sam skrzeczący odgłos, który odruchowo interpretuję jak szyderczy śmiech. Ale nadal nikogo nie ma w pobliżu. Jaja se kto robi czy co?

Napinam cumę na złapanej dalbie i daję silnikiem mocniej w przód, mając nadzieję na honorowe wyjście z zaistniałej sytuacji.
To nawet działa. Moment skręcający odciąga dziób w prawo. Luzując cumę, delikatnie zbliżam się dziobem do kei. Gdy oceniam, że mogę już ją sięgnąć jednym rozkrokiem, wyskakuję z cumą dziobową (czyli tak jak uczą na kursach, żeby nie robić) i łapię ją do ucha cumowniczego na pomoście. Wracam szybko do kokpitu i wyłączam motorek.

Kilka "kombojskich" rzutów cumą później i z pomocą bosaka, mam już złapane obie dalby i obie cumy dziobowe. Mała regulacja naprężenia i jacht jest gotowy do zdjęcia.


Nabrzeże wygląda na długaśne, a ja zaparkowałem prawie na jego końcu. Tylko tam były bowiem wolne miejscówki.

Nie w smak mi marnować czas na chodzenie do bosmanatu i z powrotem, więc sięgam po moją tajną broń, do bakisty.


Wyjmując rower, znowu słyszę ten irytujący, skrzeczący dźwięk. Tym razem, rozglądam się już na spokojnie i lokalizuję źródło. Jest tak, jak myślałem - ktoś jaja sobie robi.


Całe nabrzeże, będące zachodnim falochronem, ciągnie się na długości ponad 500m. Po doświadczeniach ze Świnoujścia, uważam że rower to bardzo dobry pomysł.


Szybko docieram do statycznej informacji turystycznej.


A stamtąd do automatu biletowego.


Płacę za postój, przyczepiam dowód wpłaty na koszu dziobowym i ruszam na zwiad okolicy.



Końskim traktem...
NA LODY


Kierunek jest mi dobrze znany - pedałuję na zachód, do Skanör. Marcin Palacz w swojej "Południowej Szwecji" pisze:
"Największą atrakcją okolicy są długie i szerokie piaszczyste plaże - najlepsze w Szwecji".
I ja tego własnie, w ten upalny środek dnia, potrzebuję!

Upał oraz brak zapasu wody pitnej powoduje, że szybko opadam z sił. Na szczęście, na rogatkach miasteczka, spotykam oazę z napojami i węglowodanami.


Posilam się i szybko opuszczam zabudowane tereny.


Na wjeździe na łono natury spotykam nieciekawy dla siebie znak drogowy.
Ale jestem przecież Polakiem, z genami przodków wychowanych w niewoli okupantów wielu. Wiem, że przepisy i całe to przestrzeganie prawa jest dla lewaków. Pedałuję dalej!


Polna droga wiedzie nadmorskimi zagajnikami. Po morzu czuję się tutaj nieco klaustrofobicznie.


Po chwili zauważam, że nie tylko ja łamię przepisy...
No chyba, że może mu koń uciekł? Inaczej, po co by biegł?


Cholernie tu zielono. Zatrzymuję się, aby utrwalić dzikość tutejszej przyrody.


I tak, w turystycznym tempie, osiągam granice miasteczka Skanör.


A ten nadal konia goni.


Oazy na tej obcej ziemi są dobrze oznaczone. Korzystam z każdej okazji uzupełnienia zapasów.


Ale nudne te podróże. Na wodzie wiatraki, na lądzie wiatraki. Co ja kurna mam na tym blogu potem opisywać.


Stoję chwilę, obserwując czy się czasem coś nie urwie i będzie można tym zdarzeniem jakiś akapit wypełnić. Ale nic się kurna chata nie dzieje - jadę więc dalej.


Krajobraz zmienia się powoli, sugerując rychłą przewagę środowiska wodnego.


Pojawiają się pierwsze statki, a ich nazwy zaburzają poczucie odczuwalnej geolokalizacji.


Jest też samotny domek na wydmie. Idę sprawdzić czy nie kibel.


Ale to tylko przykrywka. Domków okazuje się być więcej i nie są takie samotne.


Odnajduję wśród nich wąską ścieżkę, którą docieram na plażę.


 A z plaży już tylko rzut beretem na przystań, gdzie roi się od budek z lodami.


Upał rozkręca się i mimo popołudniowych już godzin, temperatura powietrza dobija do 30stC.


Trafiam do tutejszej mariny. Widząc tratwę złożoną z sześciu jachtów, doceniam zalety przystani, w której się zatrzymałem.


Zauważam, że odwiedzanie w Danii miejsc turystycznie popularnych, może skończyć się blokadą naszej jednostki pływającej, przynajmniej na kilkanaście godzin.


Ale może się mylę, bo oto widzę jak na polecenie bosmana, część jachtów z tratwy szybko robi miejsce wpływającemu na swoją miejscówkę kutrowi rybackiemu.


W przerwach między testowaniem tutejszych budek z lodami nie wiele mam do roboty. Snuję się więc po marinie i obserwuję sobie różne ciekawe, bardziej lub mniej, zdarzenia.

Trafiam na pokazowy manewr samotnego cumowania większego jachtu (na oko ze 40 stóp) między dalbami - dosłownie "na wcisk".


Kiedy dość mam już lodów wszelakich smaków i kolorów, postanawiam skorzystać z innych tutejszych rarytasów.


Czysta woda i piasek sprawiają wrażenie obcowania z morzami bardziej egzotycznymi. A jednak to nasz Bałtyk. Takiego resortowego go jednak nigdy wcześniej nie widziałem.


Nie mogę się wiec mu oprzeć i tymczasowo porzucam cały swój dobytek (oprócz majtek) na plaży.


Majtki to coś, bez czego można by się śmiało na plaży obejść, ale w naszej europejskiej kulturze są nieodzownym wyposażeniem turysty. A jeszcze lepiej jak są to, dedykowane do plażowej aktywności, kąpielówki.

Niestety, w pośpiechu i przez zaniedbanie zapomniałem zabrać z łódki zarówno kąpielówek, jak i ręcznika.
Mimo to, problem wydawał się błahy. Wystarczyło przecież wejść do wody w cywilnych majtkach, popływać ile sił starczy, wyjść z wody i na słońce się wystawiając wyschnąć. To wszystko.

I tak też robię - woda chłodzi rewelacyjnie. Pływam sobie tu i tam i nawet, jak zazwyczaj w takich sytuacjach, siku mi się nie chce. Pewnie wszystko wypociłem, co wypiłem. Nie ma na co czekać - wychodzę na brzeg i zaczynam schnąć.

Ale procedura wyschnięcia nieco się opóźnia. Chodzenie po plaży przyspiesza schniecie majtek, ale tylko w eksponowanych na słońce i wiatr powierzchniach.
Aby wysuszyć część najbardziej poddaną dynamicznym obciążeniom, przy jeździe na rowerowym siodełku, muszę przyjąć na plaży pozycję leżącą. Kładę się więc na piasek i z lekko rozwartymi nogami, kieruję wilgotne, tekstylne rejony ku słońcu.

Spędzam w takiej pozycji jakieś pół godziny, zanim zaczynam odczuwać błogą suchość. Na potwierdzenie sięgam w krok dłonią, ale oprócz suchości czuję tam lokalnie jedwabistą gładkość. Co jest do cholery?

Przy kontroli wzrokowej okazuje się, że majtkowy szew, w tym akurat miejscu, zdążył był kiedyś sobie puścić. Zdaję sobie wtedy sprawę, że przez dziurę w majtach, przez kilkadziesiąt minut, eksponowałem plażowiczom swoje mniej opalone miejsca.

Nieco skrępowany zaistniałą sytuacją postanawiam szybko się ubrać i oddalić z plaży zanim ktoś zdąży mnie oskarżyć o cokolwiek.

Mając takie majtki, a nie inne, i będąc już teraz tego świadomym, postanawiam poszukać bardziej bezludnej plaży, po drugiej stronie półwyspu. Chcę o całym tym niechlubnym zdarzeniu zapomnieć.


Ale jak na złość, wszystko co napotykam po drodze, przypomina mi o dziurze.




Jadę więc tak przed siebie pędzony rozpaczy wspomnieniem, gdy wtem...

Przypadkowo odkrywam ruiny, nieco zapomnianej przez świat, 14-wiecznej wieży Falsterbohus.

W końcu, za wydmami, odkrywam drugi brzeg. Nie ma bunkrów, ale też jest fajnie.


Jest spokojnie, bezludnie. I tylko stary falochron stoi na wachcie.


No tak ale...

Ja to sobie bezludne plaże i ruiny w dziurawych majtach zwiedzam, a czytelnicy z Polski wystarczająco mają już swojej ojczyzny w ruinie oglądania. Czas pokazać coś co im umysły rozjaśni. I mam na to nawet pewien pomysł...

Niestety droga ku światłu prowadzi przez niebezpieczne pola golfowe.


Ale ryzyko się opłaca i po chwili, w całej swojej okazałości, ujmuję na fotografii latarnię morską Falsterbo.


Nic więcej nie mając już w tym rejonie do roboty, udaję się w drogę powrotną. Dosyć mam już na dzisiaj bezdroży, więc korzystam z szerokiej asfaltowej szosy, na której to znowu prześladują mnie końskie graffiti.


Kiedy wracam, wszyscy w marinie szykują się już do snu. Wyraźnie widać, że jest to port "na trasie" i nikt tu nie przypływa, aby się zakrapianą imprezą do późnych godzin nocnych katować.


Ale nie ja jestem pierwszym, który docenia ten spokojny zakątek portu na naszym zatłoczonym morzu.


Czekam jeszcze tylko na symboliczne zrównanie słońca ze sztagiem i idę spać.



Z kanału...
W BAGNO


16.07.2018 udaje mi się wstać wcześnie. Pakuję wszystkie graty do bakisty. Robię zdjęcie, bo nigdy wcześniej nie byłem w stanie załadować bakist Albin Vegi po same brzegi.


Ruszam w drogę. To znaczy chciałbym ruszyć. Cały czas tkwię jeszcze, tam gdzie poprzedniego dnia zacumowałem.
Ponieważ nadal wieje boczny wiatr, wyjście wymaga tyle samo strategii co wejście.

Zdejmuję wszystkie zawietrzne cumy.


Nawietrzną dziobową łapię na biegowo i końcówkę przeciągam sobie do kokpitu.


W ten sposób, używając wstecznego ciągu silnika, mogę bez ocierania się o burty sąsiadów, wyjechać ze stanowiska.


Wypływam z mariny i ogarniam do końca cumy i odbijacze. Stojąc w dryfie, znosi mnie niezwykle szybko w kierunku mostu. Ustawiam się więc dziobem do wiatru i w takiej pozycji oczekuje wielkiego otwarcia. Mimo, że względem dna stoję prawie w miejscu, mechaniczny log kręci jakieś 2.5kn, co świadczy o tym, że w kanale jest dzisiaj dość silny prąd.

W końcu otwiera się most zwodzony.


W towarzystwie kilku innych jachtów wpływam w kanał Falsterbo.


Jestem ostatnim jachtem i od razu za mną most się zamyka.


Ktoś na jachcie obok jarzy się cały czas i do mnie macha. Pozdrawiam go również serdecznym gestem, dopiero po chwili ogarniając, że jest to również Albin Vega, tylko po przeróbce steru.


Kanał ciągnie się na długości ponad 1NM. W tym czasie, jak to w kanałach bywa - nic się ciekawego nie dzieje.



Po kilkunastu minutach turystyki motorowodnej przepływam przez południowe wrota kanału.



Chwilę później wpływam do czegoś w rodzaju awanportu.


A kilka kolejnych minut później wychodzę na Bałtyk.


Wieje lekko z kierunku NW, więc aby żeglować wzdłuż brzegu, ustawiam się do półwiatru.


Wychodząc w morze wypada mieć jakiś cel albo dwa.

Pierwszy jaki sobie stawiam, to zrobić i zjeść śniadanie.


Drugi - dopłynąć do Gislövs Läge.

Nie zapowiada się to na trudne do osiągnięcia. Około godziny 1000 wiatr odkręca i zaczyna zawiewać od rufy. Konfiguruję się na motylka i korzystając z bliskości lądu (i zasięgu) ślę fotkę na facebooka.

Płynem sobie ;)

Przez następne 2 godziny, wiatr systematycznie zmienia kierunek i o 1200 płynę już prawym bajdewindem.


Gdybym płynął dalej, pewnie musiałbym rzeźbić pod wiatr. Ale ja właśnie skręcam do portu.


Marina Gislövs Läge położona jest w pobliżu Trelleborga, co czyni ją dla mnie dobrym miejscem postojowym.

Z racji idealnych warunków pogodowych, cumowanie w porcie odbywa się na spokojnie i pomimo licznie występujących dalb, kończy się sukcesem, już przy pierwszym podejściu.


Jak w powieści Sci-Fi - zamiast bosmana, w porcie wita mnie automat.


Wykupuję sobie kartę, z której mam nadzieję czerpać wymierne korzyści.


Ten port nie należy do zbyt gwarnych.


Ale zawiera w sobie kilka ciekawych turystycznie atrakcji.

A oto i pierwsza, której nie sposób przeoczyć - "Eal trap boat".
Okoliczni mieszkańcy od zawsze doskonale znali gusta bałtyckich węgorzy. Do byle czego taki nie wpłynie.


Aż się nie chce wierzyć, że starsza taka pułapka o dziesięć lat i krótsza od Santa Pasty o dwa metry, a mogła zasztauować dwie tony żywego węgorza. Zajmowało to co prawda cztery dni, ale i tak robi wrażenie.


A tutaj coś, dla każdego kto nie do końca ufa fizyce i chciałby się z tym problemem zmierzyć. W tym porcie, ma ku temu okazję.


Kolejną lokalną ciekawostką jest przystań ze starymi rybackimi łódkami. Jak kto takie lubi, to sobie może pooglądać.


Dla mnie, tego dnia, najważniejszą atrakcją był jednak bar z lodami.


Tak się na ladę z tymi bajecznie kolorowymi mrożonkami zapatrzyłem, że przegapiłem piętrusa, który miał mnie zawieść do Trelleborga. Nie dość, że to oryginalny londyński autobus, to jeszcze kursuje kilka razy dziennie i wozi wszystkich za zupełną darmochę.


Mnie jednak nie chciało się czekać następnej rundy i ponownie sięgnąłem do bakisty po dwukółek.

Puściłem się brzegiem morza w kierunku Trelleborga. Tym razem przezornie zaopatrzyłem swój plecak w kąpielówki i ręcznik.


Niestety - tutejsze plaże różniły się od tych, które odwiedziłem ostatnio w okolicach Skanör, nie tylko czystością piasku i wody, ale i zapachem.


Fajnie tutaj jest za to z innego powodu - są bunkry.


Mój jachtowy "range extender" spisuje się na przybrzeżnych polnych dróżkach znakomicie.


Kilkaset metrów za bunkrami znajduję miejscowy plażowy kurort.


Odżywa nadzieja na morską kąpiel.


Wpierw, udaję się jednak na tutejsze molo.

Od razu zauważam, że tubylcom w niczym nie przeszkadzają zawalone cuchnącym szlamem plaże.


Ale któż by się przejmował obecnością gówna, gdy deska desce nierówna.


Molo ponownie powoduje wskrzeszenie moich kąpielowych zamiarów.


Głębsza woda jest znacznie bardziej przejrzysta.


Ale mimo upału, wzdrygam się na myśl o skoku do zimnej wody z wysokości dwóch metrów. Namawiam do tego jedynie stojące na molo dzieci. Skaczą. Robię zdjęcie...


I wtedy przypominam sobie, że wcześniej zapomniałem spytać dzieci, czy umieją pływać.

Zmykam więc szybko z molo i przelatuję na moim bicyklu przez plażę i pole z tysiącem przyczep kempingowych.


W ciągu kilku kolejnych minut dopadam przedmieść Trelleborga.


Sprawia wrażenie dość egzotycznego miejsca jak na Skandynawię.


Ale już kolejne napotkane zabudowania pozwalają poczuć mi się prawie jak w domu. Zadziwiające jest to z jakim rozmachem, polscy kretyni potrafią zaznaczać wszędzie swoją obecność.


Na szczęście na miejscowych, nie robi to większego wrażenia.


Postanawiam zrobić sobie auto pamiątkę z wycieczki. Niestety, moje ego chowa się za filarem.


Pędzę na moim dwukołowcu tak szybko, że przejeżdżam Trelleborg na wylot. Ale to nie problem. Pięć kilometrów dalej znajduje się mała wioska portowa Skåre. Właśnie pomyślałem sobie, że ją dziś odwiedzę.


Droga staje się coraz lepsza, więc nie zwalniam tempa i szybko osiągam cel.


Wizytówką miejscowości jest mały port rybacki i oryginalne chałupy o dachach krytych słomą.



Ja znajduję tu jeszcze kilka suszących się sieci.


I małą marinę w porcie współdzielonym z łodziami rybackimi.


Zwiedzenie całej wioski zajmuje mi 15 minut, wraz ze zrobieniem zdjęć i zastanawianiem się, przez pięć minut, nad tym co robić dalej.

Wracam do Trelleborga. Po drodze goszczę pod dachem tutejszego centrum handlowego, upajając się efektywnie działającą klimatyzacją.


Ponawiam próbę uwiecznienia się na zdjęciu i wpadam w centrum Trelleborga.


Zwiedzanie miasta bez informacji z przewodnika turystycznego ma swoje zalety. Pozwala zaoszczędzić mnóstwo czasu, który inni turyści marnują na zwiedzanie interesujących miejsc.


W ten sposób zamieszczam w blogu zdjęcia miejscówek, które prawdopodobnie nigdy nie przyjdzie Wam na myśl zwiedzić.


A wystarczy wpatrzyć się w szczegóły, by od zwykłych rzeczy poczuć zawrót głowy.


Niestety, niektórych popularnych miejsc nie sposób ominąć, więc i te postanawiam przekazać


Najgorsze jest jednak, jak natykasz się na rzeczy których nie rozumiesz i nie potrafisz skomentować.


By nie pogrążać się bardziej i przestać emanować swoją ogólną niewiedzą, postanawiam zrobić jeszcze zdjęcie jakiegoś zwykłego budynku, po czym wracać na łódkę.


Rowerzyści mają tu dużo swobody, co cieszy takich jak ja.


A zachowanie ciągłości dróg rowerowych traktowane jest tu bardzo poważnie.


Nie bardzo za to wiem jak się tutaj sprawy mają z ochroną przyrody.


Pedałując i rozmyślając o tym i owym, ani się spostrzegłem jak wróciłem do Gislövs Läge. Małe miasteczka są jednak bardziej urokliwe od dużych aglomeracji. I  co najważniejsze nie sposób nie trafić w nich do portu.


Ale nie wszyscy darzą sympatią miejscowości, w których mieszkają.


Tutejsze konie zdają się nie mieć wyboru.


Wracam do portu i postanawiam się wyciszyć, po całym dniu pełnym wrażeń i ostrej jazdy bez trzymanki.


Nic tak nie relaksuje, jak ładna pogoda w zacisznym porcie jachtowym, gdzie na dodatek znaleźć można wypolerowany na lustro kredens.


Udaję się w najbardziej bezludne tutaj miejsce - na falochron.


I z pomocą skonfigurowanego własnoręcznie niezbędnika, planuję kolejny dzień.



Z wężykiem...
DO CELU


17.07.2018
Kolejny ranek wita mnie niespodzianką. To ta chwila, w której każdy klient mariny żałuje, że nie włączył na noc farelki i nie wziął dziesięciu pryszniców.


Ale morze wzywa i nie czas teraz na płacz. Ogarniam się szybko z cumami i wypływam.


Na wiatr chyba też dzisiaj nie czas. Na morzu tylko cisza i mgła. Zdaje mi się, że jestem jedynym statkiem na Bałtyku. Typowy kadr z Hollywoodzkiego horroru.


Cisza oczywiście tylko w odniesieniu do wiatru. Bit starego Volvo Penta niesie się zapewne po tafli wody niczym oddech mechanicznego potwora.

No właśnie - co do morskich potworów - byle tylko jakiego krakena do siebie tym miarowym warkotem nie zwabić...

I ledwie w umyśle moim pojawiają się pierwsze na ten temat obawy, gdy na trawersie lewej burty, na powierzchni wody, pokazuje się coś dziwnego.


Do stu beczek marynowanych śledzi! Czemu akurat na ten rejs nie zabrałem do kieszeni obrazka z papieżem?! - przeklinam pod nosem i uważnie obserwuję dalsze poczynania gada.

Widok jednoznacznie wskazuje na obecność jakiegoś olbrzymiego węża morskiego. Widzę jak podpływa do burty i szykuje się do ataku. Telefon, którym robię zdjęcia, wypada mi z drżących rąk. Na szczęście nie wylatuje za burtę, tylko wpada do kokpitu. Sparaliżowany strachem, nie jestem w stanie teraz po niego sięgnąć. Bestia jest już przy kadłubie! Nad powierzchnią wody pokazuje się łeb gada, z krwistoczerwonymi oczyma. Z paszczy wystają olbrzymie kły. Zamykam oczy i chwytam się kurczowo tego co mam pod ręką - knagi szotowej i kabestanu. Czekam na uderzenie...

Ale wtedy dzieje się cud. Potwór nagle odpuszcza. Odskakuje od kadłuba jak oparzony, na jakieś dziesięć metrów, przyspiesza i wyprzedza mnie. Szybko sięgam bo telefon i robię zdjęcie oddalającego się gada. Widzę grzbiet potwora jeszcze tylko krótką chwilę przed dziobem, po czym zanurza się on w głębinie i już się więcej nie pojawia.


Po kres moich dni będę się pewnie zastanawiać, co spowodowało nagły odwrót szarżującego morskiego węża. Statek mój wszak nie jest ochrzczony i tylko nieoficjalnie sławi imię największego potwora wśród potworów. Ale kto tam wie. Być może to właśnie nazwa na kadłubie uratowała mnie od zguby. Nie pozostaje mi nic innego, jak wierzyć w to i historię swą w tawernach żeglarskich i przy klubowych ogniskach pielęgnować.

Znajdą się pewnie sceptycy, którzy w opowieści moje wiary dać nie będą chcieli. Ale udowodnić mi kłamstwa ni jak w stanie nie będą. Taki jest bowiem przywilej samotnego żeglarza, że tylko on, jako jedyny świadek zdarzeń, ma prawo je światu na swój sposób przedstawić.

Potwór zniknął na dobre. Tymczasem na horyzoncie dostrzegam mój dzisiejszy port przeznaczenia - Ystad.


Marina posiada osobne wejście, więc nie korzystam z oznaczonego toru podejściowego do portu i kieruję się na północ od zachodniego falochronu.


Wejście jest zupełnie nieintuicyjne i tylko sprawdzenie map elektronicznych daje mi pewność, że płynę w dobrym kierunku. Trochę pomagają też wychodzące w morze jachty.


W końcu na własne oczy dane mi jest ujrzeć wejście do mariny.


Dostępne są tylko miejscówki dla większych jachtów.


Chcąc nie chcąc, zajmuję więc tylko połowę stanowiska.


Po odprawie w bosmanacie, otrzymuję instrukcję obsługi mariny.



Idę się rozejrzeć. I od razu wpada mi w oko coś, czego chyba w basenie śródziemnomorskim ciężko uświadczyć.


Są za to elementy wspólne dla tych dwóch odległych światów.


Niedaleko mariny trafiam na jedyny w swoim rodzaju sklep żeglarski.


Zachwyca się nim Marcin Palacz w swoim przewodniku. I słusznie. Znajdziemy tu bowiem wszystko, co ze światem żeglarskim, nie tylko jest, ale i było związane.

Model Albin Vegi i deszczowe kapelusze.


Tysiące dyngsów, wichajstrów i kilka śrub napędowych.


Kilka zaburtowych silników w stylu retro.


Bloczki, ściągacze oraz knagi. Te, które nie jedną cumę już ciągały i te co liny jeszcze nie widziały.


Okiennice pełne szpejów.


Stoły żywcem z Nautilusa.


Książki, lampy i gadżety oraz logi jak rakiety.


Spędzam w sklepie ponad godzinę, traktując go jak dobre muzeum.

Tak jak i sklep - jego klienci są równie odjechani.


Ystad zaskakuje mnie od pierwszego wejrzenia. Korzystałem kiedyś z przeprawy promowej i miasto kojarzy mi się jedynie z tym fragmentem portu.


Jest jednak zupełnie inaczej. Nie tylko sklep żeglarski i jego klienci zdają się być nieszablonowi.

Ystad, pełne jest oryginalnych wąskich uliczek i zabytkowych zabudowań.



Większość ścian nie trzyma jednak pionu.


Tak się pewnie dzieje, gdy szkutników budujących kadłuby łodzi, zatrudnia się w budownictwie mieszkaniowym.


Nie mało tu ograniczeń dla ruchu rowerowego, co irytuje niektórych turystów.


W bramach za to spotkać można nie tylko przejścia do innych światów.


Ale i ukryte przed tymi światami skarby szwedzkiej motoryzacji.


Ceny owoców na straganach podawane są za 100g. To bardzo trzepie po kieszeni, jak się niedokładnie przeczyta i się chce, polskim zwyczajem, wciągnąć na raz 1kg czereśni.


Turystów obwożą po mieście wozy strażackie.


 A do wizyty w restauracji zaprasza zombie.


Bardzo imponujące jest tu za to podejście do bezpieczeństwa.

Nad porządkiem w mieście przez 24/7 czuwa królewska para.


W porcie, bezpieczeństwa na morzu, pilnuje tutejszy, doborowy zespół ratownictwa morskiego.


Cywile, zamiast obrazów z lokalnymi boziami, wystawiają w oknach różne jachtowe modele.


Przechodniów, przed obrzydliwie fioletowymi(?) pociągami, strzegą szlabany.


A miasta w całości i ogólnie, przed najazdem barbarzyńców z południa Bałtyku, bronią armaty.


Tylko molo jest tutaj zwyczajne i standardowo wygrawerowane.


I podobnie jak wszędzie na świecie, dzieci od małego obcują tutaj z siecią.


No i jeszcze czystość plaż trzyma normy charakterystyczne dla południowego wybrzeża Szwecji.


Z morskiej kąpieli znowu nici. Na szczęście w marinie jest prysznic. Chętnie z tego korzystam i wracam na jacht. Przy kei obok atmosfera przesiąknięta jest polskim Duchem Morza.


Wieczorem, obok Santa Pasty, przycumowuje rodzinka, żeglująca po okolicy swoim oldskulowym drewniakiem. Po krótkiej pogadance i wymianie żeglarskich doświadczeń, znikam w mesie i idę spać.


Przed snem, sprawdzam jeszcze oczywiście prognozy pogody i opracowuję plan na kolejny dzień.

O tym co zaplanowałem i jak to się zrealizowało będziecie mogli przeczytać w kolejnym odcinku z serii "Rafał sam w łódce". Miejmy nadziej, że będzie to wkrótce ;)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.