"Żeglarze dzielą się na starych i tych odważnych". Ja dodałbym od siebie jeszcze jeden typ - "durniów, którym się jakoś udało z morza wrócić".
Nie jest moim zamiarem podważać ludowe mądrości, ale trudno jest milczeć, kiedy doświadcza się pewnych rzeczy osobiście.
Bardzo krótką historię próby wyjścia w morze, którą za chwilę przedstawię, pragnąłem początkowo puścić w niepamięć. A już na pewno nie miałem zamiaru się nią dzielić publicznie. Wszak chwalić się nie było czym.
Odcisnęła się ona jednak tak głęboko w mojej korze przedczołowej, czy też innym hipokampie, że postanowiłem ją zrelacjonować. Ku przestrodze wszystkim wierzącym, że można sobie czynić Ziemię poddaną.
Ja nie dam...
ReADY?
Jest sobota 2 września 2017 roku. Prawdopodobnie, bo puszczenie w niepamięć, częściowo się jednak udało.
Na przystani AKM wiatr pizga na wantach jakąś średnio ładną melodię. Jak zwykle w weekend, o tej porze dnia, pojawiają się piknikowe koszyki i niektóre "domki na wodzie" wypełniają się żeglarska gwarą. Gdzieniegdzie armatorzy dłubią coś w piwnicach swoich jednostek. Nikomu jednak nie chce się pchać w rozbujane od dwóch dni morze.
Nikomu, oprócz mnie. Wiecie jak to jest - czekać cały tydzień, aby sobie w końcu popływać od soboty do niedzieli. A tu własnie marnuje mi się sobota - ta sobota. Mam więc takie ciśnienie na pływanie, jak prezes na miesięcznicę.
Czuję, że nic mnie powstrzymać przed wyjściem w morze nie zdoła. No chyba, że zdrowy rozsądek. Tego, uważam (nieskromnie) że mi nie brakuje. Początkowo więc, poddając się racjonalnej myśli, porzucam żeglarskie marzenia i wmawiam sobie, że odpowiednim zajęciem na dzisiaj będzie szkutnictwo.
Grzebię więc coś na jachcie, ale średnie mam ku temu dzisiaj zacięcie. Każdą rozpoczętą czynność kończę sprawdzeniem pogody. Zerkam na griby, czy coś się nie zmieniło. Potem na to samo, tylko ładnie wizualizowane, na windy.com - może uda się dostrzec coś, co pozwoli usprawiedliwić wyjście w morze. Zrozpaczony, zmieniam medium na tekstowe i sięgam po prognozę rybacką... Średnio mi to wygląda, choć tragedii nie ma.
Długo w takim stanie nie wytrzymuję. Mam dosyć i po godzinie z hakiem, wyskakuję do kokpitu jak oparzony i sięgam po foka, do bakisty. Za torbą z żaglem, wyciągam szoty. Robię to tak zamaszyście, że prawie uderzam się snapszeklą w głowę. Na szczęście obrywa tylko koniuszek ucha.
Nie wiem dlaczego, ale spieszę się jak wiejski proboszcz na poranną mszę. Nie muszę jednak podciągać majtek pod wykrochmaloną sutanną i wyganiać z pokoju ministrantów. Mam za to do założenia żagiel.
W odróżnieniu od duchowych przewodników, mam też oficjalną żonę, która czasem narzeka, że "tyle do roboty na tej łódce przed i po pływaniu jest". I wiecie co? Ma rację.
Dopadam dziobu i rozwijam żagiel. Zaczynam od tego ustrojstwa na dole (to się chyba stropik nazywa) i wpinam róg halsowy. Zapinam kolejne raksy i sięgam po fał. To znaczy skaczę do masztu i odpinam szekle, która go przy maszcie trzyma. Ciągnę - nie idzie. Szukam buchty, ale zapominam, że przeniosłem już fały do kokpitu. Biegnę pod owiewkę, odetkać stoper. Teraz już mogę dociągnąć ze sznurkiem na dziób. Zapinam fał. Luzem się nie martwię - wybiorę potem.
Czas na szoty. Stare, solidne szekle zatrzaskowe z brązu robią robotę. Odkąd niedawno wywaliłem (odziedziczoną po Szwedzie) dużą szeklę, zdobiącą luwers, mocuję je bezpośrednio do rogu szotowego foka. To wydaje się być mały szczegół, na który teraz nie zwracam uwagi (a powinienem).
Jeszcze tylko przeciągnąć szoty, za wantami, przez wózki i na kabestany. Robię to prawie automatycznie, przy okazji zdejmując pokrowiec grota. Korzystając z chwilowej obecności w kokpicie, włączam też instrumenty nawigacyjne, mocuję flagsztok z banderą i grzeję silnik. Chyba marnuję się, nie pracując w pit-stopie F1.
Zbieram cumy na pokład i... Przypominam sobie o konieczności zgłoszenia wyjścia. Lecę do bosmanatu.
- Wychodzisz? Gdzie? Na Hel? Ile osób? Sam? Jest półtora metra fali przy główkach, przypnij się chociaż dobrze! - bosman Janusz nie kryje zdziwienia i z politowaniem na mnie spogląda.
Uśmiecham się. Dałem radę przez kilkanaście godzin przy trzy metrowej fali pod Gotlandią - dam radę i na Gdańskiej Zatoce. Nie wiem skąd u mnie tego dnia tyle pewności siebie. Zazwyczaj jestem tchórzem i boję się wzburzonego morza.
Zdejmuję ostatnie cumy i wskakuję na pokład. Daję wstecz. Wiatr ustawia mnie idealnie do wyjścia, więc tym razem nie spędzę na manewrach portowych 15 dodatkowych minut. Wychodzę z mariny i kieruję się na Zatokę.
Gdzieś po drodze musiałem ubrać sztormiak, bo zauważam, że mam go na sobie.
Doubieram pneumatyka i wpinam się do lajfliny. Montuję też Simrada Tipitena.
Wiatr z kierunku NE, więc stawiam foka na prawy hals, zanim jeszcze wychodzę na Zatokę. Na grocie, póki mam jeszcze spokojną wodę, zakładam drugi ref. Zaraz jednak składam grota, bo nie wiem czego mogę się spodziewać za główkami, a idąc ostro do wiatru mogę sobie go zawsze postawić.
Kilkadziesiąt metrów przed wyjściem zaczynam powoli odczuwać przedsmak tego co dzieje się za główkami.
Dzika jazda...
Z TRZYMANKĄ
Wychylam się za główki i obrywam pierwsza falą. Sztormiak szczelnie zapięty, więc nie robi mi to za wiele. Fale przybojowe jednak są na tyle strome, że jacht staje w miejscu. Muszę skorygować kurs i brać je nieco pod kątem. Nie wyłączam silnika - to trochę pomaga.
Wypada mi jechać kursem na falochron Portu Północnego. Niech będzie - podjadę pod port i wtedy zrobię zwrot - inaczej nie wyjdę na Zatokę.
Jak przejdę przybój, powinno być lepiej - staram się tłumaczyć swoją decyzję wyjścia w morze. Łódka nawet nieźle sobie radzi, choć dziób co chwila wzbija się w niebo. Utrzymanie się w jednym miejscu w kokpicie wymaga zaklinowania się nogami.
Po kilkunastu minutach jestem przy porcie. Do falochronu mi jednak trochę brakuje. Kurde - zapomniałem o grocie, co uczyniło jacht bardzo zawietrznym. Dryf zepchnął mnie w pobliże terminalu kontenerowego DCT. Jestem na tyle blisko, że wyraźnie dostrzegam poszczególne napisy na kontenerach. Czas na zwrot!
Nikt mnie nie obserwuje, więc pomijam wyuczone na kursach żeglarskich komendy. Wykładam rumpel na burtę, puszczam lewy szot i wybieram prawy. Łopot foka niesamowity, więc się spieszę. Wybieram błyskawicznie prawego szota do oporu, ale łopot nie ustaje. Jacht kręci dalej do półwiatru i wtedy dopiero słabo wybrany żagiel wypełnia się nagle wiatrem. Co jest, do stu beczek marynowanych śledzi?!
Zauważam, że szot jakoś dziwnie układa się na kabestanie. Kąt na jaki wchodzi na kabestan jest jakiś nietypowy i powoduje zakleszczenie się liny na bębnie. Coś nie tak z wózkiem szotowym? Wzrok odruchowo podąża wzdłuż szota, ale po drodze do żagla, nie spotyka niczego. Rzucam okiem na wózek szotowy - jest cały. Wtedy uświadamiam sobie, że z pośpiechu, zapomniałem przełożyć prawego szota przez bloczek wózka. Święte gówno!
Sytuacja robi się słaba. Tak mocno napiętego i zaklinowanego szota, nie jestem w stanie przywrócić do porządku. Na dodatek wygląda jakby zaraz miał się zsunąć z kabestanu. Wrócić na prawy hals na dłużej nie mogę, bo wypada mi zaparkować w jednym z portowych kontenerów, a nie zdążę już wypełnić deklaracji celnej. Stanąć w dryf też mi nie wypada, bo plaża tuż za plecami i długo sobie nie podryfuję. A trzeba coś szybko zadziałać, bo załamująca się przybojowa fala bije mocno po burcie.
Robi się nieprzyjemnie. Podkręcam obroty działającego cały czas silnika i ostrzę do wiatru. Zamierzam, w łopocie, odblokować kabestan i wybrać bardziej foka.
Mój plan rujnuje mi wypinająca się nagle szekla zatrzaskowa poluzowanego szota. Ups...
Na poczekaniu wymyślam plan B. Mimo niedostatku miejsca na taki manewr, postanawiam przejść na prawy hals i jakoś szybko ogarnąć prawego szota. Muszę jakoś zapiąć go do foka, przeciągnąć przez bloczek wózka i wrócić na lewy hals, zanim uderzę w terminal kontenerowy - zostało jeszcze kilkadziesiąt metrów.
Wybieram na pokład wypiętego szota, aby nie wplątał się w śrubę. Sam się dziwię, że jeszcze zachowuję jakąkolwiek przytomność umysłu i potrafię niemal odruchowo zadbać o takie rzeczy. To pewnie dlatego, że dużo książek żeglarskich przeczytałem w zeszłym roku.
Fok strasznie szarpie się na wietrze, więc czym prędzej skręcam w lewo i błyskawicznie wybieram luz na lewym szocie. Zanim jednak zdążyłem potraktować kabestan korbą, szot nagle luzuje się - aż tracę równowagę, w wyniku nagłego spadku oporu na linie. Ląduję na rufie - jak dobrze być programistą i mieć spasiony pizzą tyłek. Wracam na burtę do rumpla i z niedowierzaniem spoglądam na trzepoczący fok, który teraz, bardziej niż żagiel, przypomina chorągiew. Oba wypięte szoty mam w kokpicie i mogę je sobie chyba jedynie zbuchtować.
Co robić? Ratować kawałek starego dakronu, ryzykując wypadnięciem za burtę, czy od razu jechać na silniku do portu?
W sytuacjach stresowych, limit mądrych decyzji szybko się człowiekowi wyczerpuje. Ustawiam kurs prostopadle pod falę, włączam autopilota i luzuję fał foka. Że też dzisiaj nie chciało mi się założyć kontrafału.
Upewniam się, że Simrad Tipiten trzyma kurs. Jest dobrze. Czekam na przerwę między falami i daję susa na dziób. Chwytam się kosza dziobowego, kiedy jacht przyjmuje kolejną falę. Wtedy, tam na fordeku, dociera do mnie dopiero w jakich paskudnych warunkach pływam.
Szybko przyciągam żagiel do pokładu (mam w tym już trochę wprawy), ale zabezpieczenie go gumkami do relingu nie idzie już tak łatwo. Praktycznie nie jestem w stanie puścić się kosza. Przy każdej fali, tracę swoje dziewięćdziesiąt i piętnaście kilogramów wagi i z trudem utrzymuję się na pokładzie.
Obsługa gumowych linek spinających żagiel do sztormrelingu wymaga obu rąk. Pierwsza gumka wystrzeliwuje mi z roztrzęsionych dłoni i tonie kilka metrów od jachtu. Kolejne jakoś udaje mi się załapać, wykorzystując krótkie odstępy pomiędzy atakującymi jacht falami.
Ale w końcu przychodzi ta większa (chyba dziewiąta) fala, która katapultuje mnie znacznie wyżej. Przytrzymuję się kosza w ostatniej chwili. Dziób jachtu wędruje wysoko w górę. Widzę już tylko niebo. Ale jeszcze nie umarłem - świadczy o tym przeszywający ból kolan, na które z hukiem ląduję, gdy łódka spada z fali.
Mam dość. Wracam do kokpitu i zmieniam kurs na powrotny, na główki. Dzisiaj się już napływałem.
Z falą, jacht chodzi znacznie łagodniej. Znowu zatrudniam Simrada Tipitena. O dziwo autopilot nadal trzyma dobrze kurs. Wąska rufa i długi kil mają swoje zalety.
W końcu mam czas na rozmasowanie obolałych kolan. Adrenalina odpuszcza i teraz dopiero mózg czyni mnie świadomym bólu. Już wiem, co czują nasi dzielni ministrowie i prezydent, podczas gościnnych występów w radiowych uroczystościach państwowych.
Po kilku minutach wpływam do ujścia Wisły Śmiałej. Jestem już poza zasięgiem załamujących się fal. Zdejmuję obustronnie mokry sztormiak, wywieszam odbijacze i przygotowuję cumy. Jestem zmęczony, mokry, ale szczęśliwy. Zginąć przy piaszczystej plaży było mało prawdopodobne, ale ciesze się, że łódka cała i żagiel w jednym kawałku.
- Szybko wróciłeś - na przystani, z szerokim uśmiechem, wita mnie bosman.
Szukanie...
WINNYCH
Skutki narzucenia sobie szaleńczego tempa uzbrajania jachtu do rejsu były oczywiste. Żeglować należy szybko, ale się nie spieszyć. Każdy to wie - ja już teraz na pewno.
Ale co do cholery było przyczyną wypięcia się żagla?
Zdarzyło mi się już wcześniej, że snapszekla szota wyczepiła się z luwersu foka. Zauważyłem wtedy, że jest nieco odgięta, ale nadal stabilnie trzyma w stanie zamkniętym. Przygiąłem ją i używałem dalej, nie analizując zbytnio innych przyczyn takiego stanu rzeczy.
Jednak, w obliczu ostatnich wydarzeń, zmuszony byłem poważniej potraktować temat. Tym razem, obie szekle były rozgięte. Martwa - zdawałoby się - natura, żyła swoim życiem.
Długo nie szukałem. Po oględzinach osprzętu, prawda została obnażona. Luwers w żaglu jest na tyle szeroki, że w pewnym położeniu szekli, przy mocniejszym napięciu szota, rozgina ucho tejże zatrzaskowej szekli (w zakresie sprężystości materiału) i powoduje jej wypięcie.
Pewnie dlatego, poprzedni właściciel mojej Albin Vegi używał dodatkowej szekli, której ja (z zadowoleniem godnym dumnego racjonalizatora maszyn rolniczych) pozbyłem się w tym sezonie, uznając za nadmiarową.
Lepsze jest wrogiem dobrego. Szekla wróciła na swoje miejsce i na następnych rejsach, problemy z wypinającym się fokiem skończyły się.
Zostały tylko obolałe kolana, które kazały mi na poważnie zainteresować się fokiem z gatunku tych rolowanych ;)
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.