Po moim ostatnim sukcesie, moje żeglarskie życie zmieniło się nie do poznania. Nic nie mam do Wielkopolski, ale na prawdę był to zwrot o 180 stopni.
Pamiętacie moje zeszłosezonowe dojazdy jachtem do pracy? Kto się zgłaszał do załogi? Nikt.
No dobra - kolega Rafał się raz zlitował, żebym do mariny w Sopocie nie wchodził samotnie. Ale do Górek Zachodnich wracałem już sam.
Jakże naiwny byłem wydając tysiące szwedzkich koron na własny jacht. Kupując go myślałem, że będę bardziej lubiany. Sądziłem, że ludzie, nawet jeżeli nie pomyślą, że jestem fajny, to chociaż będą udawać, aby sobie popływać.
A tu nic. Mimo, że jacht wymalowałem i w gadżety wszelakie doposażyłem, nic się nie zmieniło. I już myślałem, że dla ratowania honoru, będę musiał udawać swoją sympatię do samotnego żeglowania...
Gdy nagle, świat żeglarski przeszyła wiadomość o moim opłynięciu Wyspy Sobieszewskiej. I się zaczęło.
I nie chodzi zaraz o to, że się telefony urywały (mimo, że bezprzewodowe) i że maile nachodziły w takich ilościach, że Gugle musiały odpalić rezerwowe energii generatory, zwiększając poziom pyłów zawieszonych w Dolinie Krzemowej. Również nie o to, że byłem na ulicy rozpoznawany i nie mogłem się w parku pod krzakiem odpryskać.
To wszystko to nic. To przecież może mieć każdy podrzędny polityk. Wystarczy, że ogłosi chęć zburzenia pałacu w Warszawie, zamku w Malborku, czy też jakiejś innej wieży w Częstochowie.
Ja miałem coś więcej. Coś czego mi zazdrościł każdy żeglarz po andropauzie...
Kobiety...
NA POKŁADZIE
Kiedyś przynosiło to pecha, ale czasy już mamy inne, a ludzie o wiele mniej biblijnych zaleceń w życie swoje wcielają. Kobiety stały się też śmielsze i coraz odważniej uczestniczą w życiu publicznym i wielu męskich profesji się imają, nie omijając przy tym żeglarstwa.
Nie sądziłem jednak, że z takim odzewem spotka się moje wewnątrz-firmowe ogłoszenie, o planach żeglugi po fajrancie. Zanim się zorientowałem, jechałem już do mariny w Górkach Zachodnich, z trzema koleżankami.
Z powodu zamknięcia tunelu pod Martwą Wisłą, do mariny dojechaliśmy późno. Przeciskaliśmy się przez korki w Gdańsku. Na Zatokę wychodziliśmy dopiero tuż przed zachodem słońca.
Od pierwszych minut rejsu, pozbywałem się stereotypów na temat kobiet. Okazało się, że nie potrzeba brylantów - pneumatyczna kamizelka ratunkowa sprawia równie wielką radość.
Nie prawdą jest również, że panie chcą się wyróżniać ubiorem. Wszystkie wybrały ten sam kolor kamizelki. Choć, jako facet, nie jestem pewien czy ten sam odcień.
Wszyscy byli tak zajęci przygotowaniem jachtu do żeglugi, że nie było czasu na szkolenie z bezpieczeństwa na jachcie.
Wtedy przemyciłem na jacht mój nowy nabytek.
W końcu jednak zebrałem całą załogę w jeden kadr, zapoznałem z czerwonym przyciskiem DISTRESS i mogliśmy hitnąć tę roudę.
Martyna, Malwina i Kamila - na co dzień skromne, skryte i nieśmiałe pracownice pewnego wydawnictwa, pozostały zamknięte w sobie, również na rejsie. Wszystkie moje gorące propozycje spotkały się z natychmiastową odmową. Zmarzłem więc, bo nie wypadało mi pić herbaty samemu.
Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale po zdjęciach oceniam, że szliśmy w niezłym przechyle.
Trudne warunki na morzu ośmieliły nieco Martynę, która zaczęła podśpiewywać jakieś nieznane mi, sprośne piosnki.
Ze względu na słaby i niesprzyjający wiatr, bajdewindowa przebieżka do Sopot trwała ponad trzy godziny. Do mariny w Sopot wchodziliśmy po godzinie 2200.
Koleżanki wzywane domniemanym skowytem swojej domowej fauny, pognały do swoich domostw. A ja znowu zostałem na łódce sam. Całe szczęści było już ciemno i nikt tego nie widział.
Znowu kobiety...
NA POKŁADZIE
Poranek przywitał mnie słońcem. Co za piękny dzień, aby spędzić go w biurze - pomyślałem, wychylając głowę z zejściówki.
Wyciągnąłem z torby moją nową turystyczną przystawkę do jachtu. Czas na testy w terenie.
Nie łatwo było znaleźć rower, który z jednej strony ma być nie większy od 32cm szerokości bakisty i jednocześnie nie za mały na 196cm wzrostu załoganta. A jeszcze trudniej było znaleźć go w kolorze pasującym do kadłuba Santa Pasty.
No ale udało się. Pomimo kółek w rozmiarze 20", Seatec Vento mieści się w rufowej bakiście - oczywiście dopiero po złożeniu.
8 i pół godziny później...
Wszystko co dobre, szybko się kończy. Czas w biurze jakoś zleciał i znowu byłem na pokładzie mojej Albin Vegi. Dzięki jednośladowi, znalazłem się tam błyskawicznie. Słońce grzało, więc położyłem się na chwilę w kokpicie i bardzo intensywnie zająłem się nicnierobieniem.
Ale przyjemnie. Chyba trochę zaczynam rozumieć tych, co mieszkają na jachtach w Monako.
1 godzina i pięć minut później...
Zjawiły się moje załogantki. Tym razem w składzie Martyna, Zuza i Kamila. Tak - aż dwie z wczorajszego rejsu, nie miały mnie dosyć. Ucieszyłem się z takiego stanu rzeczy. Ale moja radość trwała krótko.
Nie były to już bowiem te same, skromne dziewczęta, które wiozłem wczoraj.
Tym razem nie odmawiały sobie niczego.
Nie ma, że sobie człowiek spokojnie popływa. Przy sterze utrzymałem się tylko na czas jednego zdjęcia.
W mgnieniu oka kobiety opanowały cały jacht.
Na darmo wysilałem się, obiecując czułe pocałunki, w zamian za oddanie steru.
Na załodze nie robiło to wrażenia. Wywoływałem tylko litościwy uśmiech.
I wtedy stało się to najgorsze. Zlokalizowały moją skrytkę na słodycze.
Gdzie się podział ten dawny romantyzm? Dzisiaj kobiety zmieniają się przy rumplu, jakby zmieniały rękawiczki.
Na dodatek, kiedy dopływaliśmy do Górek Zachodnich, słońce widowiskowo kładło się spać.
Odwiozłem wszystkie dziewczyny do domów. Jechałem okrężną drogą, specjalnie klucząc po mieście, aby upewnić się, że nie zdołają same wrócić na łódkę, przed końcem sezonu.
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.