Od września 2014 minęło pół roku. Tyle mniej więcej czasu byłem szczęśliwym posiadaczem patentu Żeglarza Jachtowego. Od tej pory też, szukałem możliwości zdobycia stażu morskiego. Z jednej strony chodziło o wypływanie 200 godzin niezbędnych do przystąpienia do egzaminu na Jachtowego Sternika Morskiego, z drugiej chciałem nauczyć się prowadzić jacht samodzielnie. Nie miałem po prostu zamiaru utopić się razem z rodziną w planowanym rejsie po Adriatyku. Miałem już wtedy zarezerwowany i opłacony czarter jachtu, na który nie miałem jeszcze uprawnień.
Zimę spędziłem z literaturą fachową. Nigdy wcześniej nie pochłaniałem takiej ilości książek w jednostce czasu. No może podobne zboczenie uwidoczniło się, kiedy to kilkanaście lat temu nagle postanowiłem, że zostanę informatykiem/programistą. Tym razem jednak, miałem to przyjemne uczucie, że przyswajam mniej dezaktualizującą się wiedzę.
Zima jednak w końcu minęła i w portach morskich nieśmiało wodowano już pierwsze łódki. Czas uciekał, a mojego stażu na morzu nie przybywało. Posiadany przeze mnie mały skrawek PZŻ-owskiego plastiku, dawał mi możliwości pływania po Zatoce Gdańskiej. Jednak w odniesieniu do morskich jachtów balastowych, były to możliwości czysto teoretyczne. W kartach bezpieczeństwa jachtów dopuszczonych do rejsów na Zatoce, figurował zazwyczaj JSM, a nie rzadko minimalny wymagany skład załogi stanowił komplet JSM plus ŻJ.
Można oczywiście było nie kombinować za dużo i wynająć jakiegoś małego Balta 23 z NCŻ. Łódka to jednak mała i niezbyt bezpieczna na większą bałtycką falę. Na dodatek średnio chciało mi się gimnastykować w portach na samych żaglach, bez silnika i załatwiać dwójkę na fali w trybie "dupa za burtę". Pływanie polubiłem już wtedy na tyle, że mógłbym zacisnąć na kilka godzin zwieracze i zaryzykować przypieprzenie w keję na pełnych żaglach. Ale jak tu przekonać do tego innych i zebrać załogę? Społeczeństwo wszak dzisiaj wymagające i z trudem potrafiące egzystować poza strefą miejskiego komfortu.
Znalazłem fajną...
ŁÓDKĘ
Na szczęście natknąłem się na rodzącą się właśnie w Pucku firmę czarterowąSeaventi. Oferta nowego armatora zawierała wynajem całkiem zacnych jachtów, przy pomocy jedynie patentu Żeglarza Jachtowego. Właściciel firmy - Pan Tomasz - dostrzegł niszę w biznesie i wyszedł na Zatokę z rewolucyjną moim zdaniem ofertą dla początkujących żeglarzy. Dla mnie było to jak szeroko otwarte drzwi knajpy w dniu wypłaty.
Z oferty trzech oferowanych przez Seaventi łódek wybrałem s/v "Jurata" (Delphia 33mc). Jest to jednostka balastowo-mieczowa wyposażona w silnik stacjonarny diesla, toaletę i aż 10 miejsc do spania dla załogi.
Zdjęcie pochodzi ze strony armtora http://www.seaventi.com/ |
Przez Głębinkę na...
HEL
W Pucku, o tej porze roku większość statków zimowała jeszcze na brzegu. Nie zwróciłem uwagi na okoliczne restauracje, ale stacja paliw na terenie portu otwierała sie dopiero w maju.
Kontakt z firmą Seaventi od samego początku był bardzo dobry. Przejęcie jachtu i załatwienie związanych z tym papierków również przebiegło bez bólu. Po zaokrętowaniu się i krótkim szkoleniu bezpieczeństwa byliśmy gotowi do drogi. Pozostało jeszcze omówić z załogą plan wyjścia z y-bomów.
Dość sprawnie odcumowaliśmy pachnący nowością jacht i wyszliśmy z portu, aby jako pierwsi klienci postawić na nim żagle. Pogoda tego dnia sprzyjała żegludze.
Na mój pierwszy kapitański rejs ruszyliśmy w pięć osób.
Obowiązki co-skippera pełnił Michał, z którym kilka miesięcy wcześniej, przez tydzień, w rytmie Czardasza oraliśmy listopadowy Bałtyk.
Przez spamowanie firmowego serwera mailowego udało mi się zwerbować mojego bezpośredniego przełożonego - Rafała. Rejs dawał mi przez kilka dni okazję na odwrócenie naszych społecznych relacji.
Oprócz mojego szefa, firma zasiliła mnie dodatkowo jeszcze jednym ludzkim potencjałem. Adrian zapragnął również spróbować tego żeglarstwa, o którym tak dużo opowiadałem. Razem z Magdą postanowili gościnnie spędzić na jachcie całe dwa dni, dokumentując fotograficznie większość naszych poczynań - za co im dziękujemy.
Po wyjściu z toru podejściowego postawiliśmy żagle i skierowaliśmy się na SE w kierunku pławy bezpiecznej wody "RZUC". Nie ufając z początku stabilności "mieczówki" mieliśmy założony na grocie pierwszy ref, na którym dopłynęliśmy przez "Głębinkę" na nocleg do Helu.
Przy podejściu do portu na Helu zgłosiliśmy się oczywiście na VHF 10. Poza sezonem w miejscach do cumowania można przebierać. Wybraliśmy szeroki "dwuosobowy" boks w y-bomach. I tu wyszła na wierzch amatorszczyzna. Chociaż nie wydaje mi się, to jednak chyba coś musiałem pokręcić z przydziałem funkcji. Po komendzie "desant na ląd", miałem dwóch ludzi na keji i żadnego do rzucenia cumy z jachtu. Podchodziliśmy rufą i dziób zaczęło momentalnie znosić z wiatrem, więc nie próbowałem już ratować manewru, tylko wykonałem go ponownie. Drugie podejście zakończyło się skutecznym zacumowaniem łódki.
Natomiast moje drugie, od czasów gdy żegluję, podejście pod "Kapitana Morgana" okazało się nieudane. Tym razem nie knajpa, a impreza była "zamknięta". Znaleźliśmy jednak bardzo fajną jadłodajnię "Kutter", w której akurat przygrywała milusia dla usia, żywa muzyczka. Jedzonko i atmosfera przypasowała wszystkim biesiadnikom.
Po dosyć solidnie (jak na rejs) przespanej nocy, nad ranem ruszyliśmy w stronę Gdyni.
Żeglarzu, jedz...
PIEROGI
Pogoda dopisała, a jacht dawał się w tych warunkach prowadzić bardzo swobodnie. Każdy więc po trochu mógł poczuć się w roli skippera.
Najważniejsze w żeglarstwie morskim, to znaleźć sobie na jachcie coś do roboty. Załoga tak się przyssała do steru, że zacząłem się nieco nudzić.
Przed portem musieliśmy wykonać manewr ominięcia dwóch zakotwiczonych "grubasów".
W kadrze czasem mieścił się tylko jeden.
A niektóre zdjęcia, w interpretacji "grubasa" nie były jednoznaczne;)
W Gdyni, aby nie urozmaicać sobie za bardzo życia, zaproponowałem obiad w znanym mi dobrze "Pierożku". Każdy z nas wybrał tam sobie z menu, małe - a niektórzy duże, co nieco. Napełniliśmy do syta swoje brzuchy i aby ułatwić trawienie popiliśmy odrobiną zacnego niskoprocentowego trunku. Wróciliśmy na jacht na krótki czilałt.
Staliśmy na cumach alongsidem przy falochronie, prawie przy samym wejściu do mariny. Spotkałem wtedy wpływającego z kursantami, jak zwykle wesołego Jacka - instruktora JKM "Gryf", z którym na s/y "Archimedes" na kursie ŻJ dzielnie ratowałem, rzucane przez niego do wody tyczki.
Wieczór w stylu...
AJRISZ
Kończył się czas darmowego postoju więc ruszyliśmy w kierunku Gdańska.
Po drodze minęliśmy molo w Brzeźnie zwane przez mieszkańców Zaspy - molem na Zaspie.
Po przejściu przez główki portu w Gdańsku, jak zwykle powitał nas budynek Kapitanatu, gdzie przed wejściem zgłosiliśmy się na radio na kanale 14.
Płynąc w głąb lądu kanałem portowym, minęliśmy dobrze zagospodarowane i nowoczesne nabrzeże promowe. Jednak tych zaniedbanych brzegów jest dużo więcej i zawsze budzą we mnie jednocześnie smutek i zdziwienie. Dlaczego w tak dogodnym miejscu nie można zamienić straszących turystów ruin, w nastrojową przystań?
Nieco dalej, za zakrętem ukazała się obecna w tym miejscu od kilku stuleci Twierdza Wisłoujście. Przy Twierdzy, od ponad 90 lat funkcjonuje najstarszy żeglarski klub - Polski Klub Morski. Niestety jego zabudowania jak i marina nie są zbyt reprezentacyjne.
Po kilkudziesięciu minutach kanałowej żeglugi zaparkowaliśmy na Gdańskiej Starówce, tuż pod rozsławionym Brovarnią - Hotelem Gdańsk.
W Gdańsku trafiliśmy do Piwnicy, gdzie zjedliśmy burgery i uraczyliśmy się zacnym irlandzkim Murphy's. Była to jednocześnie nieoficjalna impreza pożegnalna Adriana i Magdy, którzy schodzili już z jachtu, wzywani bardziej przyziemnymi sprawami służbowymi.
Pomachaliśmy Magdzie i Adrianowi na pożegnanie i wróciliśmy na jacht, gdzie jeszcze jakiś czas można było usłyszeć nocne Polaków rozmowy.
Dzień na fali i noc bez...
SIECI
Świt przywitał nas słoneczną i bardzo wietrzą pogodą - zdawało się, że wiało idealnie. Ale było to odczucie w osłoniętej zabudowaniami marinie. Prognozy ostrzegały jednak przed silnym wiatrem na Zatoce wiejącym z kierunku N, czyli prosto w pysk na wyjściu z portu. Byliśmy ciekawi jak to rzeczywiście wygląda i postanowiliśmy wysunąć nosa z mariny. Zgłosiliśmy na radio próbę wyjścia, z ewentualną cofką i przeczekaniem najgorszego w Twierdzy Wisłoujście. Kapitanat potwierdził słabe warunki - wiatr 5-6 i stan morza 3-4. Nie za bardzo to pasowało do karty bezpieczeństwa naszego jachtu.
Kilka fotek, wypieszczonego na błysk klasycznego holenderskiego motorowca i ruszyliśmy kanałem ku morzu.
Nie udało mi się jeszcze za dnia przepłynąć portowego kanału nie spotykając, wypełnionego po brzegi skoczną muzyką, pirackiego statku.
Na Kanale Kaszubskim usytuowanym na osi N-S spotkaliśmy małe grzywacze (sic!). To nam dało do myślenia i nie próbowaliśmy wychylać się póki co na Zatokę. Korzystając z nieobecności tramwaju wodnego, przycupnęliśmy w całkowicie osłoniętej od wiatru, zewnętrznej fosie Twierdzy Wisłoujście.
Zakluczyliśmy jacht i poszliśmy zajrzeć do Twierdzy. Niestety była zamknięta, a my nie chcąc pozostawiać jachtu na dłużej na niestrzeżonym parkingu, rozejrzeliśmy się jedynie po marinie PKM i wróciliśmy.
Po około dwóch godzinach wywróżyłem z mobilnego Pocket Griba, że wiatr zacznie wkrótce odpuszczać. Postanowiliśmy dłużej nie czekać i zgłosiliśmy zamiar wypłynięcia do Jastarni. Pomysł nie za bardzo spodobał się dyżurnemu w kapitanacie, który dwukrotnie upewniał się, czy na pewno wiemy jakie są warunki na zewnątrz. Potwierdziłem, że wiemy w co się pakujemy i żaden z nas nie ma tego dnia myśli samobójczych. Zapięci po szyję i zakapturzeni ruszyliśmy ku wyjściu z portu.
Łatwo nie było. Przy główkach, pełną mocą dieslowego motorka, ledwo przeszliśmy przybojową falę. Potem też lekko nie szło. Fale były strome i wysokie oraz nadchodziły seriami po dwie i trzy na raz. Szliśmy pod wiatr, więc na szczycie trzeciej większej fali pod rząd prędkość jachtu spadała nawet do 0.5 węzła.
Ze względu na brak wózków szotowych, nie byliśmy w stanie rozwinąć nawet kawałka foka. Łopot liku wolnego był na tyle duży, że bałem się o porwanie żagla. Potem z forum żeglarskiego dowiedziałem się o trymlince, która pewnie by nam nieco pomogła.
Wtedy jednak wiało na tyle konkretnie, że przy naszych umiejętnościach nie byliśmy w stanie użyć żagli. Oraliśmy więc falę za falą, popierdując na silniku i czekając na lepsze czasy.
Na szczęście prognozy się sprawdzały. Mając na trawersie sopockie molo, wiatr zaczął słabnąć. Powierzchnia wody umożliwiła wkrótce nakręcenie krótkiego filmu, z tej przeprawy. Wcześniej nikt nie próbował nawet wyciągać telefonu z kieszeni.
Postanowiliśmy odpocząć w Gdyni, do której i tak od dłuższego czasu spychały nas wiatr i fale. Morze było już tylko lekko zafalowane, kiedy dopływaliśmy do mariny. Ciepła herbata przywróciła nam chęć do życia i dodała odwagi w kontynuacji przeskoku do Jastarni, z której mieliśmy mieć następnego dnia bliżej do macierzystego Pucka.
Mimo późnej pory i ryzyka nocnej żeglugi zdecydowałem, że płyniemy. Wiedziałem z locji, że Jastarnia jest dobrze oznakowana na nocne podejście. Navionics w telefonie, świecąca stawa "Kaszyca" i nabieżnik na wieży ratusza powinny wystarczyć. Nie wiedziałem natomiast, że pławy toru podejściowego wystawiane są dopiero na sezon, czyli mniej więcej z początkiem maja.
Ale nie to było prawdziwym problemem po nastaniu zmroku. Wszechobecne sieci rybackie - to jest prawdziwa zmora zatokowej żeglugi - szczególnie nocnej. Mając obrotowy miecz i płetwę sterową na kontrafale, z wypinającą się knagą zaciskową, nie ryzykowaliśmy utknięcia kadłuba w sieci powierzchniowej. Pozostawało jedynie ryzyko wkręcenia się śruby napędowej silnika, którym sobie pomagaliśmy. Wypatrując tyczek sieci wrzucaliśmy silnik na luz, kiedy tylko ktoś wypatrzył coś w mroku. Niektóre tyczki jednak zauważaliśmy dopiero, gdy już je prawie rozjeżdżaliśmy.
Tego dnia mieliśmy jednak dużo szczęścia i bez problemów dotarliśmy do "Kaszycy". Szybkie zgłoszenie na VHF 10 do bosmanatu i wjechaliśmy do portu wąskim gardłem między płyciznami, posługując się doskonale widocznym nabieżnikiem. Jeszcze tylko alongside przy pomoście w marinie (y-bomy czekały na brzegu na sezon), kontrola cum i to był koniec dnia mocnych wrażeń.
Pod pełnymi żaglami na...
PUCK
To co cieszy poza sezonem oprócz niezatłoczonych portów, to niskie opłaty za postojowe. W Jastarni zapłaciliśmy tylko 11 polskich nowych i około 0800 ruszyliśmy z kopyta, aby zdążyć oddać łódkę, na umówioną godzinę 1200.
A wiało tego dnia pięknie - od 10 do 15 knotów. Prawie nie bujało, więc na pełnych żaglach s/v "Jurata" robiła momentami prawie 8 węzłów.
O godzinie 1215 byliśmy w Pucku, gdzie rzuciliśmy cumy w ręce czekającego już na nas armatora. Wszystkie manewry portowe podczas rejsu wychodziły wzorowo, ale pod czujnym okiem właściciela łódki nic nie jest już tak proste. Wchodząc w Puckie y-bomy, zbyt zamaszyście wziąłem zakręt i przytarłem nieco rufę. Na szczęście spotkałem się z wyrozumiałością pana Tomasza, który nie posłużył się wpłaconą kaucją przeciw mnie.
Wszystko dla...
KLIENTA
Pana Tomasza, razem z całą firmą Seaventi, mogę smiało polecić wszystkim miłośnikom żeglarstwa. Firma jest w 100% nastawiona na satysfakcję klienta!
Ich oferta celuje szczególnie celnie w Żeglarzy Jachtowych. Póki co, nie ma dla nich nad Zatoką Gdańską żadnej innej możliwości popływania samodzielnie tak dużymi i nowymi łódkami.
Sama łódka spisała się bardzo dzielnie. Zdarzało się, że spadając ze stromej fali słychać było podskakujący obrotowy miecz, ale kadłub zachowywał się bardzo dzielnie. Delphia nie traciła sterowności nawet przy małych prędkościach na szczytach fal i żeglowała bardzo sucho. A wspomnieć należy, że warunki w jakich docieraliśmy jacht, znacznie przewyższały to, co zapisane mu zostało w karcie bezpieczeństwa. Przy dobrym trymie żagli "Jurata" prowadziła sie praktycznie sama, a sternik musiał jedynie dobrze udawać przed załogą, że pracuje.
Nie używaliśmy co prawda, będącego na wyposażeniu telewizora, ale wszystkich nas zachwyciła przestronność i funkcjonalność wnętrza jachtu. Delphia ma kilka dobrych patentów. Mnie najbardziej przypadła do gustu sztorcklapa mocowana, po otwarciu zejściówki, na suwklapie. Pomysłowo rozwiązane są też rozkładane koje w mesie.
S/v "Jurata" świetnie pływa i szybko pozbyłem się obaw o małą sztywność mieczówki. Ponad tona balastu dennego sprawia, że łódka do 4-5B prawie nie różni się zachowaniem od tej samej wielkości kilowych, na których pływałem wcześniej.
Brakowało trochę szyn i wózków szotowych foka, co przy silniejszym wietrze (5-6B) uniemożliwiło nam postawienie chociaż małego kawałka żagla, w obawie przed jego porwaniem. Znaczącym czynnikiem mógł tu być jednak brak doświadczenia żeglarskiego skippera.
Jacht ogólnie sprawował się niezwykle dobrze i na pewno dużo ponad moje oczekiwania.
W ciągu czterech dni odwiedziliśmy cztery porty, nie licząc macierzystego Pucka. Przez 26 godzin aktywnej żeglugi, które mogłem z dumą samodzielnie doliczyć sobie do stażu morskiego, zrobiliśmy po Zatoce 76 mil morskich.
Ten krótki turystyczny rejs nauczył nas wszystkich kilku rzeczy.
Adrian i Magda przekonali się, że żeglarstwo jest najbardziej niewygodnym i najdroższym sposobem marnowania wolnego czasu.
Rafał zanim zapisze się na kolejny rejs, na pewno zapyta skippera o staż.
Mam nadzieję, że do dalszego wspólnego żeglowania nie zniechęciłem Michała, bo dobrze mi się z nim pływa.
Ja natomiast, dzięki temu rejsowi nabrałem pewności siebie. Po raz kolejny zrozumiałem, że do morza należy mieć szacunek, do swoich możliwości ograniczone zaufanie, ale najważniejsze (jak się nie ma doświadczenia) jest mieć w życiu dużo szczęścia;)
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.