15 czerwca 2018

Powrót do gniazd - Remont s/y Santa Pasta, cz.20


Uporządkować...
ELEKTRONY


Kiedy w jakimś sklepie internetowym wypatrzyłem tester gniazd elektrycznych, wszystko potem potoczyło się już bardzo szybko...





Pomysł umieszczenia kabli w peszlach musiał kosztować - na szczęście niewiele.


Aby zaoszczędzić na przesyłce, do elektronicznego koszyka wpadły też szczypce do zaciskania przewodów.


W ostatniej chwili, ktoś podstępnie namówił mnie również do cynowania końcówek, więc inwestycjom zdawało się nie być końca.


Ale zakupowa teoria w końcu musiała przejść w pokładową praktykę.

Zacząłem od peszla. Najważniejsze to kupić taki rozcięty.


Ułatwia to nadziewanie kablem.


Poszło tak łatwo i szybko, że zamiast tylko "wysokoprądowych" kabli, zabezpieczyłem wszystkie idące od akumulatorów do rozdzielni. Chyba nie zaszkodzi.


Co do samych akumulatorów, umieszczonych w Albin Vedze w kilowej zęzie, też miałem plany.

Na swoje drugie życie czekały bowiem stare dywaniki samochodowe.


Kilka chwil pod skalpelem i...


Komora akumulatorowa dorobiła się przyzwoitego, anty-poślizgowego podłoża.


Bez peszlowych osłon pozostały jedynie cienkie kable, monitorujące napięcie akumulatorów.


Od rozdzielni poprowadziłem kilka przewodów, podnoszących komfort hotelowy Santa Pasty.


Z premedytacją wykorzystałem istniejące śruby, spinające pokład z kadłubem.


Dzięki tej magistrali kablowej, w kilku strategicznych miejscach pojawiły się gniazda 12V i USB.


Przekroje sklejek produkowanych w latach 70-tych znacznie różnią się grubością warstw od dzisiejszych.


Montaż gniazd wymagał nieco gimnastyki i wspomagania się optyką.


Na tym, zakres robót w obszarze instalacji 12V dobiegł końca.


Prace...
NA WYSOKOŚCIACH


Tym, co dręczyło mnie od momentu zakupu jachtu był mało profesjonalnie ogarnięty temat podłączania się na postojach pod źródło napięcia 230V.
Używałem po prostu przedłużacza ogrodowego, z rozdzielaczem umożliwiającym jednoczesne włączenie ładowarki akumulatorów, czajnika, laptopa i czasem farelki.
Wkurzał mnie jednak kabel w zejściówce i przycinanie go zamykaną suwklapą.

Kolejna inwestycja miała rozwiązać ten problem.


Niestety, wymagała małego przemeblowania.


Właśnie miejsce, w którym od 45 lat dumnie funkcjonowała pewna tablica pamiątkowa, okazało się idealne do umieszczenia gniazda przyłączeniowego.


I wtedy się zaczęło.


Ponownie przypomniałem sobie jedną z metod produkcji laminatowych wiórów.


Po kilku minutach, do rozdzielni zajrzało słoneczne światło.


Szybko pojawiły się kolejne cztery otwory pod śruby mocujące.


Producent dobrze zadbał o wodoodporność gniazda, wyposażając je w gumową uszczelkę.


Lubię takie szybkie prace, kończące się widocznym na zewnątrz sukcesem.


Z podłączeniem kabli, trochę trzeba się było nagimnastykować.


Tutaj, producent słabo zadbał o ergonomię prac instalacyjnych.


Jakość śrubek dociskowych też nie imponował. Musiałem operować śrubokrętem z niezwykłą czułością, aby nie zniszczyć gniazd śrubek.


Dla tabliczka znalazłem nowe, lepsze miejsce, w którym niczemu nie będzie przeszkadzać.


Kolejnym etapem było podciągnięcie przewodów do gniazd.


Zakupione w markecie budowlanym, brązowe gniazda natynkowe doskonale wpasowały się we wnętrze jachtu.

Ładowarka została podłączona do gniazda. W ten sposób nie straciłem możliwości jej awaryjnego lub serwisowego odłączenia.


Podążając już utartym szlakiem...


Postanowiłem udostępnić wyższe napięcie załogantom zamieszkującym głębiej położone kajuty.

W tym celu zhackowałem seryjnie produkowane gniazdo.






Pozostało tylko wciągnąć nadmiar peszla.


I można było podłączyć ładowarkę, bez wychodzenia z dziobówki.


W razie gdyby ktoś zapomniał z domu ładowarki, udostępniłem dodatkowe gniazda USB.


Aby uniknąć dublowania linii kablowych, w węzłach, stosowałem wodoodporne puszki rozdzielcze.


Na koniec, nadszedł czas na testy.


Ale nawet po skończonej robocie armator nie przestaje ponosić kosztów swoich modernizacji. Nowe gniazdo wymagało nowej wtyczki. A ja z własnej inicjatywy dołożyłem jeszcze, na drugim końcu kabla, mobilny wyłącznik różnicowoprądowy.



Radiowa..
KOLONOSKOPIA


Po instalacji 12V i 230V, przyszła kolej na kabel anteny VHF.

Zachęcony sukcesami, poszedłem na całość. Zdemontowałem maskownicę kanału przy belce wspornikowej. Odkrywając ostatnie chyba miejsce na jachcie, w które dotąd nie zaglądałem.


Przy okazji, dokonałem inspekcji stanu belki i kanału, którymi z masztu wchodzą do wnętrza kable.
Maszt jest konstrukcją otwartą, więc spodziewałem się w tym miejscu zgnilizny, wilgoci i próchna. Ku memu miłemu zaskoczeniu, wszystko było suche jak pieprz.


Przy zamkniętych drzwiach, w dziobówce (w samo południe) zrobiło się niesamowicie gorąco i duszno. Siekierę można wtedy powiesić. Albo piłę.


Tylko w ten sposób mogłem utorować drogę dla antenowego kabla, wymagającego minimalnego promienia gięcia większego od 8cm.


Nie byłbym sobą, gdybym przy okazji nie wziął czegoś, co własnie zdemontowałem, na warsztat.


Z wiekiem nie tylko brzuch tyje, ale i palce robią się chyba grubsze. Warto więc powiększyć otwór serwisowy.


Po montażu maskownicy dokonałem próbnego przeprowadzenia kabla. Poszło bardzo sprawnie. To dobrze, bo kabel ten (chcąc zachować w jednym kawałku - jak zalecają specjaliści) wyjmuję przy każdym zdejmowaniu masztu.


Większy otwór serwisowy umożliwia mi teraz wygodniejszą obsługę kabli.


Na koniec, pomyślałem też o estetyce.



I co...
DALEJ?


Kiedy już zdawało się, że temat elektryczności wyczerpałem, do drzwi zapukał kurier...


Ale o tym będzie osobny odcinek. Bądźcie czujni! ;)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.