13 listopada 2020

Półinteligentny Projekt Darwin - Sezon 2 - Robota pod przykrywką

Czyszczenie zbiornika wody było jedyną zaplanowaną czynnością serwisową na jachcie, już w momencie zakupu. 

W modelu HR 312 zbiornik ten usytuowany jest pod podłogą mesy i trudno jest do niego zajrzeć bez demontażu tej podłogi. Z tego też względu, nie zaglądałem tam przed podpisaniem umowy kupna. Nie było też czasu oraz chęci aby zajrzeć do niego zaraz po zakupie - cokolwiek bym tam nie znalazł, było już i tak moim problemem.

Larsa - poprzedniego właściciela jachtu - poznaliście już chyba jako utalentowanego sprzedawcę, więc nie muszę wspominać, że gwarantował on czysty zbiornik, a wodę w nim zdatną do picia.

To, że zbiornik nie zawierał już dawno czystej wody, dowodziły już próbki z kranu, pobrane podczas  mojego pierwszego rejsu do Polski. Rozkołysany na morzu kadłub doskonale, nie tylko mieszał, ale i wstrząsał zawiesiną, która zawierała więcej szumowin niż Gdańskie piwo w latach 80'. 

Picie takiej wody (nawet przegotowanej) byłoby aktem desperacji. Inspekcja zbiornika jawiła się koniecznością. W końcu przyszedł i na to czas...


WIOSENNE
PORZĄDKI


Pierwszą rzeczą jaką robię na wiosnę, po zdjęciu zimowego pokrowca, jest demontaż stanowiska redukcji wilgoci. Kto pamięta zawieszaną jesienią, poprzedniego sezonu skarpetę Boat Dry, może teraz porównać co z niej zostało.


Kolejną czynnością miał być, w tym sezonie, przegląd zbiornika z wodą. 

Estymowałem wstępnie na jego czyszczenie jakieś kilka popołudniowych dniówek. Pesymistycznie zakładałem maksymalnie dwa tygodnie, wliczając w to weekendy - tak w przypadku silnego zabrudzenia. 

Mycie zbiornika na Albin Vedze, łącznie z jego wyciągnięciem, suszeniem i montażem zajęło mi kiedyś niecałą dniówkę. Miałem doświadczenie - co więc mogło pójść inaczej na większym o metr statku?

Ale na łódce, jak już wiemy, czas płynie swoją miarą. Kiedy podniosłem podłogę w mesie, rozumiałem nieco więcej.


Grzyby na wiosnę zawsze zaskakują. Na szczęście, pod moją podłogą była to kolonia żyjąca powierzchniowo i mało zaczepnie. Cała dała się łatwo i szybko usunąć, środkiem z chlorem i szmatą.


Jednak stan pokryw od zbiornika nie przekonywał mnie, że wewnątrz zbiornika ujrzę coś lepszego.


Odkręcając pierwszą pokrywę czułem się trochę jak zapewne czuli się odkrywcy starożytnych egipskich grobowców.


Z tą różnicą, że w moim grobowcu coś nadal żyło.


Wygląda na to, że znalazłem potwierdzenie teorii ewolucji, o tym że życie wyszło z wody.


Pokrywy mieniły się galaretowatą kulturą i tylko skorodowany mechanizm sterego czujnika poziomu nie pozwalał nakręcić tu sceny o obcych formach życia z kosmosu.


Po wyczyszczeniu, wnętrze wyglądało nieco lepiej. Ale tylko "nieco".


Wszechobecne wżery na ściankach świadczyły o bogatych relacjach społeczno-kulturowych jego niedawnych mieszkańców.


Przyglądając się konstrukcji zbiornika od środka, zrozumiałem, że ze względu na jego kształt i ograniczony dostęp, nie doczyszczę go mechanicznie w całości. 
Miałem propozycję użycia myjki ciśnieniowej, ale obawiałem się, że tylko wcisnę wodę gdzieś w laminat. Nie miałem przecież pewności co do całkowitej szczelności powłoki niemłodego już zbiornika. 
Próbowałem więc różnych rozwiązań mechanicznych, od szczelinowych szczotek, do papierów ściernych zawiniętych wokół cienkiej listewki. Dawało to jakiś mierny jedynie rezultat, bo zawsze pozostawała część, do której nie było dostępu. Im mniejszy zakamarek pozostawał niedostęþny, tym bardziej drażnił świadomość.


Nie mogłem zrozumieć myśli, jaka przyświecała konstruktorowi jachtu, w tym przypadku. Ograniczenie kosztów budowy zupełnie nie powinno być usprawiedliwieniem dla stoczni o takiej renomie. Już prędzej tłumaczyłbym się zwiększoną pojemnością zbiornika. Ale o ile? Te kilka litrów stanowiących może 3% objętości całkowitej?
A może w 1986 roku nie wiedzieli, że permanentna wilgoć, w połączeniu z takimi szczelinami i nierównościami powierzchni, musi prędzej czy później, zaowocować odkładaniem się tam osadów i zanieczyszczeń, a w następnej kolejności jakimś wykwitem pleśni czy rozwojem drobnoustrojów. Oczywiście, wodę w zbiorniku traktuje się rozmaitymi uzdatniaczami, ale nadal nie rozumiem, po co  zwiększać szanse wystąpienia problemów użytkowych.


LAMINATOWA
KAMASUTRA


Może i nie wypada poprawiać po stoczni, ale ja chciałem mieć czysty i łatwy w eksploatacji i serwisie zbiornik.

Pierwszym pomysłem było wypełnienie szczelin szpachlówką epoksydową.  Ale ryzyko pękania grubych warstw (klinów) szpachli, w pracującym na fali kadłubie zdyskwalifikował ten pomysł w przedbiegach.

Kolejny plan był w teorii bardzo prosty - zabudowa kłopotliwej przestrzeni w górnej części zbiornika. 


Jak to zwykle w łódkowym świecie bywa - między teorią, a praktyką jest kilka tygodni roboty, kilka  ślepych uliczek po drodze, no i niezliczona ilość "kurwamaciów".

By nie tracić czasu, zacząłem więc od razu - od przeniesienia szkicu, na prototyp.


Praktyka zdawała się potwierdzać teorię. Do opracowania pozostała więc tylko technologia. 

I tu pojawiły się pierwsze dylematy...

Jeden z kolegów zwrócił mi uwagę, że nie powinienem zostawiać pustych zabudowanych przestrzeni, ze względu na kondensację obecnej w powietrzu pary wodnej, pod wpływem zmian temperatury. Nie wiem czy słusznie, ale się tym przejąłem i zacząłem szukać rozwiązań pochodnych.

Zanim wpadłem na inny pomysł, postanowiłem nie tracić czasu i zająć się czyszczeniem tej dostępnej  póki co części zbiornika. 

Nie tyle było to czyszczenie, co raczej przygotowanie powierzchni do malowania.


W ruch poszła bowiem miękka metalowa szczotka i papier ścierny, które degradowały wodoszczelność starej powłoki.


Jednak był to jedyny sposób jaki znalazłem aby usunąć głębokie na 1-2mm wżery.


Podczas czyszczenia, zauważyłem też kilka podejrzanych fragmentów laminatu, które zdążyła już spenetrować woda. Kolejny minus dla stoczni - tym razem za niechlujstwo. Dotyczyło to na szczęście tylko przegród, ograniczających szybkość przemieszczania się zbyt dużych mas wody w zbiorniku.


Dokonywałem więc kilku próbnych odwiertów, które jedyne co potwierdzały, to istnienie złoża laminatowego błota.


Metodą odkrywkową usuwałem więc kolejne warstwy, aż do uczucia pełnej suchości.


Nieraz ubytki okazywały się dość znaczne.


Ale w efekcie, było sucho.


Jedna z przegród zaabsorbowała mnie na dłużej. Wilgotna jama, na spojeniu przegrody ze zbiornikiem,  była głębsza od innych.
I wymagała wysokobudżetowych, radykalnych cięć. Wtedy okazało się, że wilgoć to pikuś - dokopałem się bowiem do wód gruntowych.


Nie do końca miałem pewność czy przegrody są wstawione w zbiornik czy stanowią element konstrukcyjny zbiornika. Obawiałem się, że istniejącymi szczelinami i kanałami, woda może systematycznie wchodzić głębiej w strukturę laminatu kadłuba pod zbiornikiem.


Kilka minut później już wiedziałem, że przynajmniej w tym zakresie, konstruktorzy nie dali ciała. Żeberka były tylko dodatkiem, a ja kolejny raz okazałem się niepoprawnym pesymistą. Ale nie żałowałem - ręce i krzyż kiedyś w końcu odpoczną, a sen będę miał za to spokojniejszy.


Im dłużej walczyłem z wilgocią, tym większą suchość odczuwałem w gardle. Podczas pracy, zabezpieczałem się maseczką przeciwpyłową, aby nie inhalować się epoksydowym pyłem. Letnie upały dawały się wtedy odczuwać ze zdwojoną siłą.


Na szczęście, popołudniami robiło się nieco chłodniej i temperatura spadała poniżej 30°C.


Praca wewnątrz zbiornika umieszczonego w podłodze jachtu nie była prosta. Polegała na wsunięciu jednej ręki przez otwór inspekcyjny i koordynacji wykonywanych czynności przez system jednego lub dwóch lusterek. Operowanie elektronarzędziem w takich warunkach było często niemożliwe i większość prac musiałem wykonywać ręcznie. Czasem wykonywałem to na maksymalnym ręki wysięgu, by sięgnąć najdalszych zakamarków. A wtedy to już praktycznie pracowałem na oślep.


Zajmowałem przy tej pracy tak egzotyczne pozycje, że odciski robiły mi się w najmniej oczekiwanych miejscach. Podkurczone długimi godzinami nogi drętwiały, co prawdopodobnie (w połączeniu z covidem lub nie) stało się przyczyną późniejszej zakrzepicy żyły w nodze i kilku miesięcy rehabilitacji.


Ostatnim fragmentem zbiornika wymagającym uwagi był króciec odpowietrznika.


W tym przypadku, prace również w części odbywały się na głębokości peryskopowej.


Jedno co wiedziałem pod koniec tej parszywej roboty, że to nie koniec roboty i że czeka mnie jeszcze po tym wszystkim porządne sprzątanie.


Starając się jednak znaleźć jakieś pozytywne strony remontu wodnego zbiornika, zauważyłem, że w końcu posiadałem łódkę z (dużo więcej niż pełną) wysokością stania.


Kiedy miałem już dość cięcia i szlifowania, powróciłem do pomysłu zmiany kształtu zbiornika. Powstawały kolejne rysunki i prototypy.

Tym razem zastosowałem, znaną w modelarstwie i szkutnictwie, piankę Herex, której odpadowe ścinki można kupić po taniości w internecie.


Oprócz braku oporów przed klejeniem czy laminowaniem...


Pianka ta była też łatwa w kształtowaniu - a jednocześnie lekka i twarda.

Kolejny pomysł miał radzić sobie z wypełnieniem pustych, zabudowanych przestrzeni. Niestety nieregularność kształtu jachtu nie sprzyjała idealnemu dopasowaniu kształtu wypełniacza do przestrzeni wypełnianej. 
Mogłem oczywiście problem obejść i postarać się jakoś uzupełnić nieregularności szpachlówką. Ale nie było to zgodne z moim sadomasochistycznym perfekcjonizmem. Szukałem więc dalej.


I znalazłem. A właściwie wróciłem do pierwotnego pomysłu, tylko nieco go uzupełniłem.


Nowe ścianki zdecydowałem się wykonać z Herexu. Miałem już z tym materiałem tyle wprawy, że dopasowanie pionowych przegród do nieregularnych powierzchni zbiornika nie stanowiło problemu.


Ale zanim cokolwiek przykleiłem, ostrożnie (aby nie przelecieć piętro niżej, do rybek) wywierciłem otwory technologiczne, pod wypełniacz.


Nie po raz pierwszy odkrywałem otwornicę, jako najbardziej kreatywne narzędzie do pracy na łódce. Oczywiście - jak w każdej fotografii - należy popracować co nieco światłem.


Poznawałem w ten sposób coraz więcej zalet szkutnictwa wieczorową porą. Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy nie zrezygnować ze zbiornika i nie zostawić sobie takiej podświetlanej podłogi.


Późna pora i zmęczenie powodowały, że pojawiały się nie tylko technologiczne przerwy w pracy. Dopadały mnie bowiem głęboko filozoficzne myśli - co było pierwsze, koło czy otwornica?


Aby zwiększyć przyczepność żywicy epoksydowej, którą miałem zamiar kleić kawałki Herexu do kadłuba, odsłoniłem miejscowo laminat.


Niektórzy aktywują jeszcze czymś taki stary laminat, przed doklejaniem nowego, ale moje doświadczenia z żywicami epoksydowymi wskazują , że klei się to skutecznie niemal do wszystkiego - byle nie było mokre lub zatłuszczone. Jechałem więc dalej.


Przygotowałem i oznaczyłem sobie swoje klocki Herex.


Zabezpieczyłem swoje drogi oddechowe przed toksycznym styrenem.


I mieszając, co pewien czas, małe ilości odpowiednich proporcji Epidianu 53 z utwardzaczem, przystąpiłem do prac w jachtowej piwnicy.


Pierwszym etapem montażu ścianek działowych było wstępne ich przyklejenie i dociśnięcie, do czasu wstępnego utwardzenia żywicy. Wszystkie listwy dociskowe oczywiście musiałem wcześniej przygotować na odpowiednią długość i zapamiętać ich układ, aby potem sprawnie je umieścić.


Efekt, choć śmierdzący, był dla mnie zadowalający.


Kolejnym etapem było nałożenie kilku warstw maty szklanej i ostateczne uszczelnienie w ten sposób zbiornika.


Oprócz odgrodzenia kłopotliwej przestrzeni, matą szklaną (nasączoną żywicą) uszczelniłem też wszystkie szczeliny wokół zbiornika.


Wzmocniłem podparcie podłogi w mesie, rozkładając potencjalne obciążenie na cały odcinek grodzi.

Wcześniej, cała podłoga trzymała się na jednym tylko metalowym kątowniku, mocowanym dwoma śrubami.


Po żywicy, przyszedł czas na profilowanie narzędzi i szpachlówkę.
Spędziłem trochę czasu na wyrównaniu ubytków i wypełnieniu powietrznych bąbli w laminacie, którego (po omacku) nie byłem w stanie położyć staranniej.
Najbardziej emocjonującym i wymagającym ogarnięcia zabiegiem było wypełnienie powstałych pustych przestrzeni, które to od samego początku były najbardziej problematycznym elementem układanki. 

Do tego celu użyłem zamknięto-komórkową, nisko-rozprężną, poliuretanową pianę modelarską IZY FOAM 30, którą w szkutnictwie używa się również do wypełniania komór wypornościowych, na różnych łódkach.


Cała sztuka z aplikacją tego specyfiku polega na odpowiednim refleksie. Po połączeniu obu składników, miałem około 20 sekund na ich zmieszanie i wlanie do komory, którą zamierzałem wypełnić. Po tym czasie zachodziła silna reakcja chemiczna i pianka zaczynała błyskawicznie zwiększać swoją objętość.


Już przy pierwszej, nerwowej próbie i udało się, z zapasem około 2 sekund. To dobrze, bo cała porcja przypadająca na burtę była jednorodna. Z oczywistych względów nie dysponuję dokumentacją techniczną tych brawurowych dokonań.

Nie miałem natomiast wyczucia co do ilości, jaką należy zaaplikować, aby docelowo otrzymać wymaganą objętość. Coś tam obliczyłem, ale nie bardzo sobie ufałem. Dopiero drugą burtę odważyłem się oszacować dokładniej i zapobiec powstaniu większego odpadu.


Po utwardzeniu pianki, wybrałem się na, drugie już w tym sezonie, grzybobranie na łódce.


Następnie ubiłem potencjalną grzybnię, laminując piankowe krążki.


A potem usiadłem... I poczułem jak bardzo jestem wykończony... 

Wtedy też zrobiłem zdjęcie, które wystawiłem do firmowego konkursu "Moje wakacje" - wzbudziło trochę zainteresowania, ale niestety nie zdobyło żadnej nagrody.


Czekając aż laminat zwiąże, postanowiłem ostrożnie naprawić to, co kiedyś zepsułem.


I tak jak dwa tysiące lat wcześniej, krzyż okazał się rozwiązaniem kłopotliwego problemu.


Podczas gdy odtworzona gródź sobie schła, mogłem w tym czasie pomalować podłogę.


I taki już jestem, że pomalowałem. 

Użyłem OLIVA Epinox 77 - bo puszkę akurat miałem, a to dobra i ładna farba epoksydowa do jachtowych zęz.


Malowanie wnętrza zbiornika, ze względu na niezerowe prawdopodobieństwo kontaktu z wodą spożywczą, wymagało szlachetniejszej powłoki. Mój wybór padł na Famoxyd III firmy RAFIL - głównie dlatego, że tylko taką farbę do zbiorników spożywczych znalazłem.


Wyszło całkiem dobrze.


Oczywiście, jak kilka tygodni temu zaczynałem szlifować zbiornik, to marzyło mi się wnętrze wyprowadzone na gładko.


Ale tylko ten, kto próbował raz wygładzić to cholerstwo, choć we fragmencie, zrozumie dlaczego tego nie zrobiłem. Po za tym jeszcze, że nie miało to praktycznego znaczenia.


Zajrzeć tu trzeba będzie za jakiś czas i sprawdzić czy wszystko w porządku, ale problemu z czyszczeniem zakamarków już nie powinno być nigdy - bo zakamarków i szczelin już tu nie było.



BALETY
Z PRZYKRYWKĄ


Pokrywy zbiornika, po wstępnym oczyszczeniu drucianą szczotką, dawały nadzieję na ich regenerację. Jedynie uszczelki trzeba było zamówić nowe.

Teoretycznie mógłbym przykręcić płyty w takim stanie w jakim były, ale oczami wyobraźni widziałem już kolejne gluty powstające na skorodowanej aluminiowej powierzchni


Pomimo, że nie była to środa (tylko sobota), przyłożyłem się do czyszczenia mimośrodowo.


Przy okazji, z radością potwierdziłem, że kupiony nowy wskaźnik poziomu pasował do istniejącego otworu w płycie.


Kupiłem też puszkę farby Oliva Epirust Alu Steel Primer 2002, która swoją podkładową skuteczność potwierdziła już wcześniej na łódce u kolegi, trzymając się po dziś dzień na żeliwnym kilu.


Jedna warstwa w zupełności wystarcza aby zapomnieć o przykrym widoku korozji. Pokryłem wszystko aluminiowe, co miałem akurat pod ręką.


Farba nie pokryła jednak głębszych nierówności. Po wyschnięciu podkładu przyszła więc kolej na szpachlówkę epoksydową.


Następnie na korektę gwintów zalanych wcześniej farbą i zapaćkanych szpachlą.


Jedna ze starych śrub, mocujących równie stary wskaźnik poziomu paliwa, ukręciła się przy demontażu. Ponieważ nie zamierzałem podejmować się wyjęcia twardej śruby z miększego od niej aluminium, zatkałem i zaszpachlowałem otwory, po czym wywierciłem i nagwintowałem nowe.


Ostatecznie, pokrywy z wkręconymi śrubami, pokryłem Famoxydem III (tym samym specyfikiem dopuszczonym do kontaktu z żywnością, czym malowałem zbiornik).


Weekend znany jest z tego, że szybko mija. Aby przyspieszyć wysychanie farby, delikatnie  i lokalnie przyspieszyłem efekt cieplarniany.


Kolejnego dnia wszystko czekało gotowe do montażu. 


Zacząłem od końca i na pokrywie zamocowałem czujnik poziomu. Dzięki temu mogłem pokryć farbą szczelnie wszystkie wystające gwinty. Wiem, wiem... - ale ja lubię tak przepieprzać życia na dbałość o mało istotne szczegóły.


Przygotowałem też uszczelki, które wycięte zostały z polecanej mi specjalnej gumy "spożywczej". I rozpocząłem montaż.


Przez chwilę rozwiązywałem przestrzenną łamigłówkę...


Ale po następnej, nieco dłuższej, chwili miałem już zamocowaną pierwszą pokrywę.


Póki jeszcze nie przykręciłem drugiej, miałem podgląd od wewnątrz zbiornika i tym samym częściowe potwierdzenie dobrze ułożonej uszczelki.


Ośmielony sukcesem z pierwszą pokrywką, z rozpędu przykręciłem drugą.


Docisnąłem z wyczuciem wszystkie śruby.


Przełożyłem przez gródź przewód od czujnika i zabezpieczyłem przed wyrywaniem trytytkami.


I napełniłem zbiornik wodą... 

Tak mi się przynajmniej zdawało, bo w wyniku nieszczelności napełniałem jednak wodą cały jacht. 


Najwidoczniej za słabo dokręciłem śruby i niewystarczająco ścisnąłem uszczelkę - pomyślałem i złapałem za klucz.

Po kolejnej chwili odkryłem, że śruby były już dokręcone maksymalnie, a uszczelka nadal przepuszczała. Wywnioskowałem, że skoro trzaskało aluminium, to uszczelka była zbyt twarda i nic tu po niej, mimo jej spożywczej przydatności.


Przydał się za to stary kątownik, wspierający kiedyś podłogę mesy na grodzi zbiornika.
Prawie idealnie nadał się, po przeróbce, na podróbkę dyngsa od pokrywy.
Rozkręciłem więc wszystko i po dwudniowym przestoju (na wykonanie uszczelek) montowałem już uszczelki z neoprenu. 


Może i nie wiadomo do końca czy dopuszczone przez sanepid do kontaktu z wodą pitną, ale za to łatwe do dociśnięcia i (co najważniejsze) szczelne.


Kiedyś się najwyżej wymieni, jak znajdę odpowiedniejsze. Zbiornik i tak prawdopodobnie będzie rezerwuarem wody technicznej, a do picia będę miał na jachcie drugi, mniejszy.


Kolejna przeprowadzona próba szczelności zakończyła się pełnym sukcesem. Woda pozostawała tam gdzie miała pozostać.


Podróbka wymagała jednak skośnej podkładki.


I stała się elementem zapobiegającym utopijnej wizji pokrywy idealnej, zachowując mały pierwiastek niedoskonałości, wzbogacający pamiątkowy wizerunek i świadczący o włożonym w pracę trudzie.


Od tej pory można było nalewać wody z górką.



CZŁOWIEK
NIE WIELBŁĄD


Utrzymanie na jachcie ponad 100 litrów wody, w stanie nadającym się do spożycia, przez dłuższy okres czasu, jest dość kłopotliwe. Dlatego też wodę w wyremontowanym, głównym zbiorniku traktować miałem zamiar jako wodę techniczną. Do wody pitnej potrzebowałem mniejszego i lepiej dostępnego zbiornika, uzupełnianego cyklicznie w miarę potrzeby.

I taki też udało mi się znaleźć i kupić w firmie Waterflex. Zbiornik wykonany z polietylenu, miał pojemność 5 litrów, wygodny otwór inspekcyjny z zaworem odpowietrzającym i króciec przyłączeniowy. Wszystko rozmieszczone idealnie do moich potrzeb. Tylko brać i instalować.


Jak zwykle, rozpocząłem od zrobienia dziury w całym - tym razem blacie kambuza. 


W ten sposób miałem gdzie osadzić nową wylewkę z pompką, firmy Whale.


Do kranika podłączyłem elastyczny wąż (oczywiście z atestem higienicznym do kontaktu z wodą pitną).


Wąż ten doprowadziłem następnie do zbiornika, gdzie czekał już wkręcony mosiężny króciec.


Sam zbiornik wylądował na istniejącej pod zlewem półce. Przytwierdzony został dodatkowo pasem, zabezpieczającym przed wędrówką na fali i w przechyle.


Wybrana lokalizacja nie przeszkadzała w dostępie do reszty wodnej instalacji i umożliwiała swobodny dostęp do zbiornika, w celu jego napełnienia lub czyszczenia. Klamra na pasie umożliwiała też szybki demontaż w razie nagłej potrzeby.


Po montażu, nie mogłem się już doczekać pierwszej, orzeźwiającej szklanki zimnej wody zapodanej gdzieś po środku morza.

Niestety, na to jeszcze przyszło mi trochę poczekać. Tak jak i czytelnikom na kolejną relację z przebiegu tego półinteligentnego projektu :)



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.