Kiedy we wrześniu 2021 roku s/y Darwin wrócił ze swojego pierwszego morskiego rejsu, jako armator czułem poważny niedosyt. Tydzień pływania, po prawie dwuletniej przerwie, to było stanowczo za mało.
Ale nie tylko o pływanie chodziło. Jakoś nie poczułem więzi jaka powinna łączyć armatora z łódką.
A nie poznasz własnej łódki, jeśli nie pobędziesz z nią na morzu sam na sam. Czasu na przepływanie Bałtyku już jednak nie miałem. Ale postanowiłem jakoś wykorzystać ostatnie dni kalendarzowego lata.
15.09.2021
Dzień zaczyna się na pokładzie s/y Darwin około 0830 rano, od jajecznicy. Zrobiona tak jak lubię - na przysmażonej kiełbasce, z niechlujnie pokrojonymi pomidorami, wymieszana tak sobie i z niezerowym prawdopodobieństwem przygryzienia kawałka skorupki od jajka.
O godzinie 10:00 zbieram cumy na pokład i ruszam na Zatokę. Jesień za pasem, więc szkoda takiego ładnego i ciepłego dnia nawet na picie piwa w porcie, nie mówiąc już o siedzeniu w domu i pisaniu kolejnego odcinka bloga.
Podobnie myśli najwyraźniej mój klubowy kolega Adam, który tego przedpołudnia także wietrzy żagle na swoim całkowicie niemotorowym jachcie "Mistral".
Wieje dziś słabiutko - prawie tyle co nic.
Ale mi się nigdzie nie spieszy. Kto by w taki upał gdziekolwiek gnał?
Co innego - na gitarze grał ;)
Po kilku spacerach wokół melodii, w tonacjach okołobluesowych, na wodzie zaczyna coś w końcu powiewać.
Szału nie ma, ale jakby okiem inwestora na to spojrzeć, to prędkość jachtu wzrasta 100%.
Mijam spokojnie ruty podejściowe do Gdańska i potem do Gdyni. Na kotwicowisku dzisiaj taki tłok, że ekran plottera przypomina trochę screen z gry "Space Invaders".
Ze względu na kierunek wiatru i chęć spędzenia jak najwięcej czasu na wodzie, obieram za cel port w Pucku. Większość żeglarzy z Górek Zachodnich pływa zwykle na Hel, ale dla mnie to dziś zbyt krótka trasa, a dzień jest zbyt piękny, by wracać do portu za dnia.
O godzinie 1600 jestem już przy "Głębince" i mijam prawą burtą biało-czerwoną bojkę GŁ.
A o godzinie 1730 mam już zwinięte żagle i ustawiam się do podejścia.
Dwadzieścia minut później cumuję przy falochronie wschodnim portu jachtowego.
Więcej tu dzisiaj gościnnie zawitało latawców, niż jachtów.
Prognozy nie zapowiadają wiatrów z północy, co jest najważniejszą informacją na dzisiejszą noc. Port w Pucku otwarty jest na mokry świat od N i przy silnych wiatrach z tego kierunku znany jest z tego, że łódki wychodzą tu czasem same na ląd.
Jest to jeden z powodów, które zniechęcały mnie wcześniej do odwiedzania tego portu. Chociaż właśnie stąd kiedyś wypłynąłem w swój pierwszy skiperski rejs i później w kolejny, w którym wtajemniczałem w te całe zafajdane żeglarstwo moją siostrę.
Byłem więc w Puckim porcie wcześniej już dwa razu. Ale nigdy nie miałem czasu zwiedzić miasta. Teraz jest okazja to naprawić...
Stary Rynek znajduje się niedaleko portu, więc trafiam tu szybko i bez zadyszki.
Jednak wracam szybko, ponieważ tereny przyportowe zdają się być dużo ciekawsze.
Dyslektycy czują się tu jak w Gdyni.
Czas w pochmurne dni płynie tutaj znacznie wolniej.
Miejsc siedzących, na świeżym powietrzu, nie brakuje.
Starość wygląda tu nadzwyczaj kolorowo.
I zawsze jest z kim się napić.
Nawet na swój jacht człowiek jakoś inaczej tutaj spogląda.
Nie potrafię zrozumieć natomiast dlaczego, jak wbijają tu w morskie dno kołki...
To zawsze jest tych kołków trzy.
KTO SPŁUKUJE
SAM SIĘ SPŁUKUJE
Jest czwartek 16.09.2021 i pada od rana. Nie chce mi się pływać na mokro. Żeglarze lubią wodę, ale tylko tę od linii wodnej kadłuba w dół - i to najlepiej jak woda jest na zewnątrz tego kadłuba. Cały ranek spędzam więc na nicnierobieniu.
Dopiero w południe woda przestaje kapać z nieba. O godzinie 1300 wychodzę z portu. Moim kolejnym celem jest Jastarnia.
W wiatr dzisiaj dzień bardzo ubogi.
Ale skoro w kaplicy sejmowej potrafią wymodlić deszcz dla rolników, to ja postawieniem żagli wiatru nie wywołam?
Już po 45 minutach daje się dostrzec wymierne efekty. Moja przewymiarowana genua, w kursie bajdewindowym, czyni cuda przy słabym wietrze.
Skoro siły natury dzisiaj mi sprzyjają, to postanawiam urozmaicić sobie żeglugę i do Jastarni popłynąć nie jak słabiak, przez Głębinkę, ale przez Kuźnicką Jamę.
Tę drogę wodną znają miejscowi żeglarze od lat. Dokładnie opisuje przejście tym szlakiem Marcin Palacz, na swojej stronie internetowej
marcinpalacz.pl.
Pomimo, że mapy wskazują w tym miejscu minimalną głębokość około 2.5m, to wąskie na kilkadziesiąt metrów przejście między mieliznami zawsze budzi emocje. A ja na dodatek, w swojej krótkiej żeglarskiej karierze, mam już
wstydliwe wspomnienia z tego rejonu.
Dlatego postanawiam się mentalnie zrehabilitować i przejść je dzisiaj pod pełnymi żaglami.
Około godziny 1530 wpływam od południa wąskim przesmykiem do Kuźnickej Jamy.
Kieruję się na NNE, wzdłuż płycizny Rybiej Mielizny po prawej burcie.
Woda płaska, słaby wiatr od rufy - powinno się udać.
Kiedy dopływam do miejsca, w którym mam odbić w prawo i kierować się prostopadle do kanału toru podejściowego do Kuźnicy dostrzegam, że całe przejście wydaje się być dokładnie obstawione sieciami rybackimi. Przez lornetkę zauważam pływaki pomiędzy dwoma tyczkami. Znaczy się, że jedna z sieci jest powierzchniowa - i mam nadzieję, że tylko jedna.
Tymczasem wiatr napiera na żagle i popycha łódkę do przodu - na szczęście nie za szybko, dając mi czas do namysłu. Coś jednak trzeba w końcu zdecydować.
Wybieram przerwę między tyczkami, gdzie akurat nie widzę pływających po powierzchni "koralików" i wchodzę między nie z zapartym tchem...
Chwilę później, włącza się alarm głębokości ustawiony wcześniej na 2m. Ze względu na slalom między tyczkami, nie jestem w stanie optymalizować trasy pod względem głębokości. Wskazanie ekranu echosondy w pewnym momencie pokazuje już tylko 1.8m. Przy moim teoretycznym zanurzeniu 1.62m daje mi to jeszcze mały teoretyczny zapas. Nie wiem jak dokładnie jest w praktyce, ale cieszę się, że nie ma dzisiaj zafalowania.
Płynę na wdechu przez minutę (może dwie), aż w końcu sytuacja się poprawia. Głębokość wzrasta do bezpiecznego poziomu, alarm cichnie, a wszystkie tyczki zostają za rufą. Przepływam jeszcze kawałek, aż docieram na tor podejściowy do Kuźnicy - na szczęście nic tam akurat nie płynie. Robię zwrot przez rufę, skręcając w prawo, w stronę pławy bezpiecznej wody KUZ, i wtedy dopiero robię wydech zwycięstwa. Kieruję się na Jastarnię.
Około godziny 1800 zawijam się lewą burtą wkoło Kaszycy.
Zwijam żagle i zabezpieczam grota gumowym "pająkiem" (nie posiadam jeszcze wtedy linek lazy-jacka).
Zgłaszam się do Bosmanatu Jastarnia na kanale 10 VHF i wchodzę do portu.
Dwadzieścia minut później wiszę już wygodnie na cumach pomiędzy dwoma kładkowymi y-bomami.
Stoję tak sobie, a słońce nad pokładem powoli zachodzi...
A jeszcze ładniej zachodzi nad zacumowanymi przy brzegu Kaszubskimi Pomerankami.
Opłacam postojowe i po raz pierwszy od zakupu łódki, wypróbowuję piekarnik.
Chrupiąc zapiekanki, podziwiam swój na wodzie ślad, wyryty gdzieś w pamięci jakiegoś serwera.
Noc mija spokojnie. Zbiornik na fekalia sprawuje się doskonale i zarabia na siebie. Port Jastarnia sławi się bowiem tym, że zamyka sanitariaty na noc, a za dnia korzystanie z toalety jest ekstra płatne, za każdy jeden, najmniejszy nawet, oddany w porcelanę siur.
Ja jednak lubię ten port. Będąc tutaj, zawsze sentymentalnie wspominam czas spędzony na kursie JSM, prowadzonym przez Akademię Jachtingu. A przypomina mi o tym niestrudzenie, zacumowany przy drugim pomoście s/y Melin, na którym podczas tego kursu mieszkaliśmy, a wcześniej jeszcze odbyliśmy niezapomniany
rejs stażowy.
Oprócz wspomnień, ma dla mnie Jastarnia jeszcze inne swoje uroki...
W porcie nie trudno o dramatyczną, morską scenografię.
Jest też kino "Żeglarz", w którym co prawda nigdy nie byłem, ale pozwoliłem sobie wesprzeć podczas pandemii, kupując kilka razy wirtualny bilet.
A jak już zabraknie w Jastarni atrakcji, to zawsze można sięgnąć w porcie do abstrakcji.
PAN TU
NIE STAŁ
Nadszedł piątek 17.09.2021 - jeden z bardziej leniwych dni w mojej krótkiej żeglarskiej karierze.
Dopiero o 1230 opuszczam pomost w marinie Jastarnia.
Kaszyce mijam kilka minut później, płynąc jeszcze na silniku, po zupełnie płaskiej wodzie.
Ale nie mija kolejnych 15 minut jak włączają wiatr i mogę postawić żagle.
Na wodzie nie jest już tak gorąco jak w środę, ale na tyle spokojnie...
Że atrakcji trzeba szukać na niebie.
Od 1530 zaczyna troszkę lepiej wiać. I mimo, że dzisiaj jestem po stronie zawietrznej półwyspu, udaje mi się na żaglach dotrzeć do Helu.
Poza sezonem i na dodatek poza weekendem, w miejscach w marinie można tutaj przebierać. Mam tu takie jedno swoje ulubione - powiedzmy, że zaciszne.
Korzystam z turystów absencji i odchodzę od abstynencji. Wypijam w spokoju szklaneczkę tego ciemnego, co się na irlandzkiej emigracji nauczyłem kiedyś pić i cenić - "It's alive inside!".
Idę się potem przejść. I znajduję coś, co mi totalnie do Helu nie pasuje. Być może dlatego, że wychowałem się w mieście z dość symboliczną dla mnie fontanną.
Wolę więc popatrzeć sobie na morze - tam zawsze jest ładnie.
Wkrótce zaczyna padać deszcz, robi się zimno i ciemno.
Na pokładzie s/y Darwin też staram się zrobić sobie bluesowy, jesienny nastrój.
Robię samojebkę. I myślę sobie... że jak się nauczę kiedyś grać, to będę nawet pasował do tego wizerunku.
GDZIE CESARZ
NIE MOŻE
Coś mi się zdaje, że wczesne godziny wypłynięcia z portu złośliwie narzucam jedynie na rejsach z załogantami. Sam jakoś nie mogę się zebrać o świcie. Wypływam z Helu o godzinie 1120 i kieruję się na Gdańsk.
Ale w marinie na Helu nie powinni odczuć braków. Wygląda na to, że laminat zmieni drewno, ale ilość kadłubów w porcie będzie się zgadzać.
Dzisiaj w końcu wieje, tak jak na zatoce powinno wiać.
Ze względu na kierunek wiatru, aby nie zakłócać pracy przedniego żagla, daruję sobie dzisiaj grota. Rozwijam tylko 2/3 genui. Odbiera to moim zdaniem jachtowi znacznie stylówy, ale nikt znajomy akurat nie podgląda.
Jacht bardzo przyjemnie, w lekkim rozkołysie, idzie z falą i wiatrem.
Około 1345 zgłaszam się do Kapitanatu Portu Gdańsk na kanale VHF 14 i po meldunku kto, ilu, skąd i gdzie, otrzymuję pozwolenie na wejście do portu i przepłyniecie do Przystani Cesarskiej.
Po drodze, na Przeróbce, widzę las - po przeróbce.
Mijam potem też to coś, co ciągle tutaj mijam, ale nadal nie wiem czemu służy. Ciągle wygląda mi trochę jak winda w szybie górnośląskiej kopalni.
Kontaktuję się telefonicznie z bosmanem Przystani Cesarskiej i uzgadniam, że wskaże mi on miejsce do cumowania.
Basen mariny ma kształt klina zwężającego się w kierunku wyjścia. To właśnie tu upycha mnie bosman. Jest godzina 1520.
Po drugiej stronie basenu, plandeka przykrywa najsławniejszy w polskich internetach trimaran "Poly". Jak ktoś jeszcze nie wie, jak się na wypasie, rodzinnie pływa jachtem przez świat, to koniecznie musi odwiedzić stronę Ani i Bartka - sailoceans.com.
Przystań Cesarską zwiedzałem już kiedyś Santa Pastą, przy okazji Baltic Sails 2019.
Wtedy to, zrobiłem kilka ujęć, ale się tym na blogu nie chwaliłem.
Dzisiaj robię tylko zdjęcie wiatru.
Z tym właśnie wiatrem przemija moja samotność...
Wieczorem na jacht przyjeżdżają koledzy ze studiów. To pierwsze nasze spotkanie po latach i jakoś tak schodzi na rozmowach, że zapominamy zrobić pamiątkowe zdjęcie.
Ale może to i dobrze, bo zjeżdżają się motocyklami i autami i piją tylko herbatę. Impreza a'la zlot rencistów w sanatorium. Nie ma się zupełnie czym socjalnie-medialnie pochwalić.
RAJD
PO BITWIE
Dzisiaj niedziela - dzień wyjątkowy. Ale nie z powodu jakiegoś mitologicznego zombi sprzed wieków.
19.09.2021 startuje właśnie 10. edycja "Wielkiej Żeglarskiej Bitwy o Gotland". Jak już pewnie wiecie - pośpiechem w żeglarstwie się brzydzę - ale bierze w tych wyjątkowych regatach udział kilku moich kolegów i znajomych, więc emocje mi się również udzielają.
Na dodatek, tego własnie dnia, na pokład s/y Darwin wsiada nowa załogantka.
Koleżanka Beata prosiła od dawna, aby ją kiedyś przepłynąć. Na co dzień mieszka w słonecznej Italii, więc ciężko było się zgrać i termin odkładany był w nieskończoność. Ale kiedy w końcu zapisała się na tamtejszy kurs żeglarski, żarty się skończyły.
Za porozumieniem stron - czyli zgodą mojej małżonki Elizy, oraz w jej komplecie przeciwdeszczowym - Beata zasiada w kokpicie s/y Darwin w roli sternika. Z początku nie do końca zdaje sobie jeszcze sprawę z odpowiedzialnej roli jaka przyszła jej do wykonania, w ciągu najbliższych kilku godzin ;)
Około godziny 1230 opuszczamy Przystań Cesarską. Jest z tym trochę problemu, bo wiatr odkręca nam dziób od wyjścia i musimy zrobić kółko po basenie przystani, gdzie manewrują akurat dwa inne jachty. Ale kto kiedyś miał przyjemność powozić na wstecznym Albin Vegą, ten nie tylko w cyrku się nie śmieje, ale i ciasnych portów się nie obawia.
Po zalegalizowaniu naszego wyjścia w kapitanacie portu, płyniemy kanałem do główek. Słyszymy wtedy na VHF, że jest jakieś zamieszanie na podejściu do portu. Na torze podejściowym chyba szwendają się jachty startujące w bitwie, co irytuje komercyjne jednostki i kapitanat portu.
Niestety jest już dla nas zbyt późno, aby być przy starcie i odprowadzić wojowników na bitwę.
Wieje tego dnia jeszcze mocniej niż wczoraj. Przy główkach jest całkiem nerwowa fala przybojowa. O takiej samej fali donoszą też później koledzy wypływający wcześniej z Górek Zachodnich. Niektóre mniejsze łódki nawet zawracają, rezygnując z wyjścia na Zatokę.
Przy wyjściu z portu stawiamy grota i od razu zakładamy pierwszy ref. Rozwijamy część genuy i bajdewindem odchodzimy jakieś 1.5NM od główek. Chcemy złapać nieco wysokości na bezpieczne ominięcie portu.
Beata radzi sobie całkiem dobrze, choć z początku ma poważny dylemat, którą ręką ma trzymać rumpel.
Po złapaniu wysokości, robimy zwrot przez sztag i kierujemy się na wschód. Fala przybojowa zanika. Kolejne 2.5 NM jedziemy spokojnie półwiatrem, aby ostatnie 5NM do główek w Górkach Zachodnich pojechać baksztagiem.
Na podejściu pojawia się znowu przybój. Beata trafia na swoją częstotliwość rezonansową błędnika i zielenieje. Ale zagryza zęby i dzielnie powstrzymuje się przed złożeniem hołdu Neptunowi. Po niecałych trzech godzinach solidnej morskiej żeglugi, wchodzimy do Górek Zachodnich i cumujemy w przystani AKM.
Na tym kończy się rejs pożegnalny lata. Od środy do niedzieli s/y Darwin przepłynął po Zatoce Gdańskiej i kanałach portowych łącznie 80NM w czasie 23h. Jeszcze nigdy chyba nie miałem tak niskiej średniej prędkości z rejsu...
Ale to bardzo dobrze. Czuję się wypoczęty, zrelaksowany i nieco bardziej zaprzyjaźniony z łódką. Przypominam sobie jednak o czymś i odczuwam pewien niedosyt. To z powodu kupionego na pchlim targu spinakera, który wstydliwie zalega cały sezon w hundce. Tak to jest, jak się żeglarstwa człowiek zaczyna uczyć dopiero w wieku przedemerytalnym.
Ale od czego są jeszcze starsi (tyle, że stażem) koledzy żeglarze...
RZUTEM
NA TAŚMĘ
W kolejny, ostatni weekend lata, pogoda znowu dopisuje. Namawiam kolegę Bartka na udzielenie mi korepetycji ze spinakera.
Wypływamy dosłownie na dwie godziny na Zatokę.
Po instrukcji pakowania, torba ze spinakerem zostaje podłączona do relingu, a kolorowe rogi spinakera odpowiednio do fału i brasów. Spinaker bom czeka w gotowości.
Szybki instruktaż wraz z demonstracją i spinaker wypełnia się wiatrem.
Pogoda dzisiaj akurat w sam raz na takie zabawy.
W trakcie gdy spinaker z autopilotem odwalają całą robotę, wrzucam na patelnię burgery.
Nie wiem, czy to zapach smażonego mięsa, czy francuskojęzyczne napisy na żaglu, których nie rozumiem, ale coś zwabia na pokład ptactwo.
Po szybkim obiedzie odbywa się demo zrzucania spinakera - bezpośrednio do kokpitu. Widząc jaki powstał bałagan i ile będę musiał sprzątać, obiecuję sobie więcej nie zapraszać kolegów na jacht.
Zjeżdżamy do bazy w AKM. I teraz dopiero to ja mogę jesień na klatę przyjąć :)
Jeżeli spodobał Ci się ten wpis i chcesz podziękować mi za czas spędzony przy jego tworzeniu, a także dać mi siłę do dalszej radosnej twórczości, która odbywa się zwykle w późnych godzinach wieczornych, możesz postawić mi kawę - będzie mi niezwykle miło :) Rafał.